Jak każdego ranka, siedziałem w skupieniu pochylony nad opasłymi tomiszczami pełnymi zaklęć. Człowiek uczył się całe życie, powiadano, a ja całym sobą popierałem te słowa. Wiedza to władza, nie zamierzałem z niej rezygnować. Było coś niezwykle fascynującego w starych, pożółkłych księgach napisanych przez pierwszych czarodziejów i ich potomków. Przykuwały uwagę, a zarzuciwszy przynętę pochłaniały bez reszty. Nie potrafiłem wyobrazić sobie życia bez magii. Pragnąłem zgłębić jej wszelkie aspekty i czułem rozgoryczenie na myśl o czarach, skrzętnie skrywanych przez wiele potężnych rodzin, przekazywanych wyłącznie z pokolenia na pokolenie. Marzyłem o tym, by pewnego dnia stać się najpotężniejszym czarodziejem na świecie. Chciałem dzielić się zdobytą wiedzą, doskonalić ją i rozwijać. Zostać zapamiętany, zapisać się na kartach naszej historii. Czekała mnie długa, kręta droga w tym kierunku, ale nie zamierzałem odpuścić. Mój wyraźnie określony cel przyświecał każdemu następnemu krokowi.
Potarłem powieki, moje zaczerwienione od kurzu oczy piekły. Odchyliłem się w tył, wspierając plecy o twarde oparcie i rozejrzałem się. Biblioteka już dawno stała się moim ulubionym miejscem w całej posiadłości. Porządnie oświetlona i zadbana, wabiła swoją sekretną aurą. Kilkadziesiąt otaczających mnie regałów, niemal uginało się pod ciężarem rozmaitych ksiąg. Ciężki, bladoniebieski dywan pokrywał podłogę pod stołem oraz krzesłami, które stały przy samym oknie. Wystarczyło unieść głowę, by podziwiać wschodnią część pięknego ogrodu i móc obserwować dziedziniec. Coraz mocniejsze promienie słoneczne zalały moją twarz, zmuszając mnie do zmrużenia oczu. Wstawanie o świcie było rutyną, choć nie należało do moich obowiązków. Nie byłem byle służącym, który potrzebował dłuższej chwili na przygotowanie wszystkiego do rozpoczęcia dnia. Życie dziedzica wielkiego rodu prezentowało szeroki wachlarz możliwości i wiązało się z wszelako pojętą wygodą.
Podniosłem się powoli, rozciągając nieco zastane mięśnie. Potężne, rzeźbione krzesło z bukowego drewna prezentowało się nad wyraz okazale, będąc niestety znacznie mniej wygodnym w rzeczywistości. Miało to swoje plusy, bowiem niewygoda w jakiś sposób pozwalała się bardziej skupić na pracy. Jeszcze raz zerknąłem przez okno, pozwalając, by nagłe pojawienie się kogoś w wielkiej, kutej bramie prowadzącej do domostwa, zwróciło całą uwagę. Wściekłość zmieszana z oburzeniem wpłynęła na moją twarz palącym rumieńcem. Zacisnąłem zęby, gwałtownym ruchem porywając różdżkę z blatu, choć nie była mi ona niezbędna. Z każdym dniem stawałem się bowiem coraz lepszy w korzystaniu z nieprzebranych zasobów swojego organizmu, gromadzeniu i ukierunkowywaniu magii. Miałem wszelkie predyspozycje, by pewnego dnia stać się największym czarodziejem swoich czasów. Najpierw jednak musiałem zabić swojego nieznośnego brata. Śpiesznym krokiem opuściłem bibliotekę, zatrzaskując z rozmachem drzwi. Szata powiewała za mną z cichym szelestem, a skrzaty domowe umykały z drogi, patrząc z przestrachem. Przypominałem zapewne niszczycielski huragan, kiedy gwałtowna magia kotłowała się złowieszczo wokół mnie.
- Co ty sobie wyobrażasz? - warknąłem, chwytając Setha za kołnierz i pchając go na ścianę. Mój umysł spowijały mroczne mroczne myśli żądne krwi. Naelektryzowane palce nie wydawały się sprawiać mu żadnego bólu. Upojony alkoholem uśmiechał się drwiąco, choć nie był w stanie oprzeć się sile natarcia.
- Saaal - przeciągnął moje imię, robiąc mi na złość. - Od kiedy tak się wita swojego brata?
- Od wtedy, kiedy przestał zasługiwać na to miano - warknąłem w odpowiedzi. - Włóczysz się nie wiadomo gdzie i chlejesz bez umiaru jak żałosne pospólstwo. A towarzystwo, w którym się obracasz jest przynajmniej wątpliwej reputacji. Jesteś hańbą dla naszego rodu! Ciesz się, że ojca tu nie ma.
Roześmiał się ochryple, roztaczając wokół gorzelnianą woń zmieszaną z tytoniowym dymem.
- Co niby by mi zrobił? - zapytał pogardliwie, upierając ciężar ciała na moim uchwycie. Puściłem go ze wstrętem, przez co niemal stracił równowagę, chwytając się parapetu w ostatniej chwili.
- Może to co powinien zrobić już dawno temu - wycedziłem przez zęby. - Kiedyś dotrze do niego powaga sytuacji i dostrzeże jaką zakałą rodziny się stałeś, a wtedy pożałujesz.
- Najpierw musiałby zaszczycić nas swoją szacowną obecnością. - Wykrzywił złośliwie wargi, patrząc na mnie z ukosa, przy czym jego ton był zupełnie pozbawiony szacunku. - Daj mi spokój, jeśli to wszystko co masz do powiedzenia.
Odepchnął się od parapetu, po czym trącając mnie ramieniem, poszedł w stronę komnaty lekko chwiejnym krokiem, pogwizdując pod nosem. Zawiść płonęła w moim sercu, kiedy wlepiałem wzrok w jego plecy. Był dwa lata młodszy ode mnie, ale wciąż zachowywał się nieodpowiedzialnie jak szczeniak. W jego wieku to niedopuszczalne. Przeczył wszelkim moim przekonaniom. Był leniwy, arogancki i przekonany o swojej wyższości. Wysysał rozmaite dobra z rodzinnego skarbca niczym pijawka, nie dając z siebie absolutnie nic. Nie wspominając nawet o wstydzie jaki nieustannie nam przynosił. Ojciec jednak powtarzał, że pewnego dnia Seth pójdzie wreszcie po rozum do głowy, choć nic tego nie zapowiadało. Szczerze wierzył w siłę rodziny i nie dopuszczał do siebie myśli o wykluczeniu z niej kogokolwiek. Utożsamiał wszystko czego najbardziej się obawiałem, wszystko czym pogardzałem. Wyglądał kropka w kropkę jak ja, ale był wyższy niemal o cal, a jego oczy miały bardziej szary niż niebieski odcień. Niekiedy, miałem wrażenie, że patrzę w lustro. Zwłaszcza, kiedy popatrywałem na niego przelotem, a nie przyglądałem się z uwagę.
- Odpuść sobie, Salazarze - powiedziała cicho matka, wychodząc zza rogu. Musiała obserwować całą sytuację, ponieważ jej oczy wyrażały troskę, a twarz nachmurzyła się. Szczupła, wysoka, nienagannie ubrana, z czarnymi włosami splecionymi w misternego koka, wyglądała tak jak na Lady przystało. Stała sztywno wyprostowana, z rękami splecionymi elegancko przed sobą. A jej granatowa suknia spływała kaskadą do samych stóp, kończąc się na podłodze. - Zobaczysz, że zmądrzeje. Nawet on kiedyś musi dorosnąć.
Potarłem czoło, nagle czując potworne zmęczenie, jakby ta konfrontacja wyssała ze mnie resztę siły.
- Najwyższa pora na śniadanie - oświadczyłem, zmieniając temat, ponieważ doskwierał mi już głód.
- Powinno być już gotowe. - Poparła mnie, poczekawszy aż do niej dołączę, żebyśmy razem mogli podążyć w stronę jadalni. Przed suto zastawionym stołem powitały nas skrzaty, delikatnie pochyliwszy głowy, po czym w milczeniu opuściły pomieszczenie. Nie lubiły posługiwać się językiem ludzi, więc ograniczały słowa do minimum. To były zdumiewające stworzenia wywodzące się od elfów, które potępione i wygnane przez pobratymców, nawiązały sojusz z czarodziejami. Czerpały z naszej magii, odpłacając wierną służbą. Miały w sobie niewiarygodne pokłady czystej magii, ale ciążące na nich przekleństwo uniemożliwiało im korzystanie z niej. Zasiedliśmy do posiłku, rozmawiając niezobowiązująco.
- Dobrze spałeś?
- Nie narzekam, dziękuję. A ty, matko? - Mogłaby sobie odpuścić luźne pogawędki przy śniadaniu. Wolałem skupić się na poznanych wcześniej zaklęciach, przyswoić je i powtarzać w myślach. Czcze gadanie to zwyczajnie strata czasu, ale nie śmiałem jej tego oznajmić.
- Można tak powiedzieć - powiedziała po chwili zawahania. Podniosłem głowę, by odszukać jej oczy, ale uparcie wbijała spojrzenie w talerz, w którym grzebała od niechcenia.
- Coś się stało? - Zaryzykowałem pytaniem. - Jesteś chora?
- Nie, nie... Wszystko w porządku... Po prostu nie opuszcza mnie złe przeczucie.
Zmarszczyłem brwi z uwagą. Matka nie była jasnowidzem, ale niekiedy wyczuwała pewne rzeczy. Nazywała to kobiecą intuicją, ale moim zdaniem miała talent. Jeden ze skrzatów przyniósł korespondencję. Nigdy nie wpuszczaliśmy ptaków do domu, a tym bardziej do jadalni, choć niektórzy sąsiedzi mieli coś podobnego w zwyczaju. Matka prędko przeczytała krótki liścik, a cała krew odpłynęła z jej twarzy. Pergamin wypadł jej z drżących palców, mijając w krętym locie stół i spadając wprost na podłogę. Podniosła na mnie rozpaczliwe spojrzenie, szepcząc pobladłymi wargami jedynie dwa słowa:
- Ojciec nie żyje.
