Od autorki ;)

Tym razem wzięłam na warsztat Kakuzu i jego maski, a co za tym idzie musiałam sobie dopowiedzieć wiele rzeczy, które w mandze ledwie zasugerowano albo w ogóle pominięto. Stąd sporo tu domysłów i dość swobodnych interpretacji.

Podrozdziały wyróżnione kursywą (w sumie trzy) odnoszą się do przeszłości Kakuzu. W tych scenach pojawia się też fikcyjna postać. Poza tym zasadnicza akcja poprzedza wydarzenia z mangi, więc nie wszystkie maski są tymi, które znamy z komiksu.

Obyczajowo wrażliwych chciałabym przestrzec, że opowiadanie dość wyraźnie podpada pod YAOI, a generalnie wrażliwych, że w miarę rozwoju akcji robi się dosyć mrocznie (krew, przemoc, dramat ;).

To tyle. Miłej lektury życzę :)


1.

Rzędy ciemnych pni ciągnęły się bez końca. Cienie gęstniały wokół niewielkiego ogniska. Hidan szczelniej owinął się płaszczem - wrześniowe noce wcale nie były tak ciepłe, jak utrzymywał Kakuzu. Znużonym gestem dorzucił parę gałęzi do ognia. Płomień rozjarzył się na moment, rozświetlając korony drzew.

W cieniu potężnych cedrów Hidan spędził samotnie dobrych kilka godzin. Niewielką polankę w środku lasu znaleźli późnym popołudniem. Zjedli resztkę prowiantu, otoczeni wieńcem drzew. Hidan krzywił się, żując ostatnią wyschniętą kulkę ryżową. Smakowały beznadziejnie nawet, gdy były jeszcze świeże, dwa dni wcześniej. Przełknął niechętnie kolejny kęs i powiedział:

- Mam nadzieję, że w tym mieście gdzie się umówiłeś z tym facetem od pieniędzy…

- Pośrednikiem – poprawił Kakuzu, popijając wodę z manierki.

- Nieważne… No, więc lepiej, żeby mieli tam jakiś sensowny hotel, bo ta rudera, dokąd nas wczoraj zawlokłeś była gorsza niż przytułek dla bezdomnych. Właściwie powinni nam dopłacić za to, że w ogóle zgodziliśmy się tam przenocować. – Wgryzł się znowu w twardawą kulkę ryżową i mówił dalej z pełnymi ustami. – Daję słowo, w moim materacu były pluskwy! Musimy znaleźć dzisiaj coś lepszego.

Kakuzu patrzył na niego bez wyrazu.

- Nie będziemy dzisiaj nocować w mieście – odezwał się wreszcie, chowając manierkę za pazuchę.

- Jak to nie w mieście? – Hidan omal nie zakrztusił się ryżem. – A gdzie? Pod drzewem?

- Na przykład – Kakuzu wstał, najwyraźniej zbierając się do drogi.

- Zaraz, zaraz! Przecież i tak idziemy do miasta, chyba możemy się tam zatrzymać? – Hidan zerwał się na nogi, ciskając resztkę ryżu na ziemię.

- Idziemy do miasta, bo mam tam interes – odparł sucho Kakuzu. - Spędziliśmy w zajazdach trzy kolejne noce. Wystarczy. Wbrew twoim wyobrażeniom nikt nam za to nie płaci. Jest dopiero początek września i noce są jeszcze ciepłe.

Hidan patrzył na niego, marszcząc brwi. Przez tych kilka dni zdążył się znowu przyzwyczaić do spania w miękkiej pościeli i nie uśmiechała mu się noc na gołej ziemi. Patrzył ponuro na otaczające ich drzewa.

- Zbieraj się, idziemy – zakomenderował Kakuzu, stając z walizką w ręce, gotowy już do drogi. Hidan spojrzał na niego z ukosa.

- Skoro to ty masz interes w mieście, sam sobie idź – rzucił gniewnie, krzyżując ręce na piersi. – Mam dosyć skakania koło twoich pieniędzy.

Kakuzu patrzył na niego przez chwilę.

- Na pewno nie masz dosyć ich wydawania – powiedział z przekąsem. Maska zasłaniała jego twarz, ale Hidan miał wrażenie, że pod ciemną tkaniną kryje się kpiący uśmiech. To go jeszcze bardziej wyprowadziło z równowagi.

- *Ćch!* Gdyby nie ja, odżywiałbyś się korzonkami i spał na mchu przez okrągły rok! – parsknął gniewnie, siadając na powrót pod drzewem. Kakuzu wzruszył ramionami.

- Myśl pozytywnie – na mchu przynajmniej nie grożą ci pluskwy – rzucił przez ramię, znikając między drzewami. Hidan nie zaszczycił go odpowiedzią. Oparł się wygodniej o twardy pień cedru i przymknął oczy, rozkoszując się ostatnimi chwilami popołudniowego ciepła. Może jednak noc w lesie nie będzie taka zła.

Minęło parę godzin i zapadł zmrok. Cień pod drzewami pogłębił się, czerstwy od wieczornego chłodu. Hidan rozpalił ognisko, bo mimo płaszcza na plecach zrobiło mu się zimno. Był zmęczony całodziennym marszem, nie chciało mu się czuwać przy ogniu. Zastanawiał się, co mogło zatrzymać Kakuzu. Powinien być już z powrotem. Powinien siedzieć obok, pilnować, żeby ognisko nie zgasło, a Hidan mógłby wreszcie ułożyć się gdzieś pomiędzy jednym a drugim i zasnąć.

Spojrzał na ciemniejący wokół las. Rzędy milczących cedrów przypominały mu kolumny w pogańskiej świątyni. Odwrócił wzrok z niesmakiem. Skulił się, czując pełzający po plecach, wilgotny, jesienny już chłód. Zapatrzył się w ogień, aż wydało mu się, że płomień zaczyna blednąć w niebieskim cieniu. Oddalał się i malał coraz bardziej, jak moneta wrzucona do studni, aż zniknął zupełnie. Hidan poderwał opadającą głowę. Ognisko płonęło równo i spokojnie. Pióropusz światła drżał wśród ciemnych gałęzi. Hidan ziewnął. Nie zamierzał dłużej czekać ani zasypiać na siedząco. Wstał z ociąganiem, czując, jak senna ociężałość rozlewa się po jego ciele. Łata wypłowiałej trawy po drugiej stronie ogniska, wolna od gruzłowatych żył korzeni obiecywała w miarę wygodne miejsce do spania. Zrobił parę kroków naprzód, kiedy usłyszał za plecami szelest. Jakby ktoś rozgarnął zwieszające się nisko gałęzie cedrów. Nareszcie.

- Nie spieszyło ci się, co Kakuzu? – rzucił kwaśno, odwracając się w stronę źródła dźwięku. Ale Kakuzu tam nie było. Rozejrzał się zdezorientowany. Gałąź płonąca w ognisku pękła z trzaskiem, kiedy ogień wgryzł się w ukryty pod korą sęk. Kilka iskier wzbiło się w górę, płomień zafalował niespokojnie. Wachlarz światła przesunął się po ciemnych pniach i dopiero wtedy Hidan dojrzał białą twarz, ukrytą w cieniu gałęzi. Ale to nie była prawdziwa twarz. Na białym owalu nie było nosa ani ust. Tylko oczy, okrągłe jak u sowy, ale płaskie i pozbawione głębi wydawały się ślepe. Pod prawym okiem ciemniał jak blizna po ranie czerwony półksiężyc. Hidan od razu rozpoznał jedną z masek Kakuzu. Światło prześliznęło się po zwartej masie nici, ciemniejącej między drzewami. Patrzył na maskę, zapadłą w mrok jak dziupla i miał wrażenie, że puste oczy patrzą na niego.

Co to miało znaczyć? Kakuzu rozdzielał swoje serca tylko w ostateczności - w walce z trudnym przeciwnikiem albo w czasie treningu. Wdał się w walkę po drodze z miasta? Nawet jeśli tak było, dlaczego maska wciąż była na zewnątrz, dlaczego nie wróciła na swoje miejsce w głębi jego ciała? I gdzie właściwie podział się Kakuzu? Musiał być w pobliżu, jego serca nigdy nie oddalały się od niego na więcej niż kilkadziesiąt metrów.

- Kakuzu? – zawołał poirytowany. – Co to, bawisz się w chowanego?

Nie było odpowiedzi. Gałęzie rozsunęły się i maska zrobiła krok naprzód, wstępując w pierścień światła. Hidan patrzył niepewnie na potężny kształt, wyższy od niego niemal dwukrotnie. Zawsze czuł się nieswojo w pobliżu tych stworów. Nie do końca rozumiał na jakiej właściwie zasadzie działają. Wiedział, że są częścią Kakuzu i to on nimi kieruje, ale każda maska wydawała się w jakimś stopniu samodzielna, każda miała coś na kształt rąk i nóg, przypominała człowieka albo zwierzę. I każda miała inną twarz. Z wyjątkiem tej jednej, która nie miała twarzy.

Maska zbliżyła się do niego, człapiąc ciężko wokół ogniska, jak niedźwiedź na dwóch łapach. Hidan zadarł głowę w górę, patrząc z niepokojem na białą twarz, okrągłą i niewzruszoną jak księżyc. Stwór zrobił krok naprzód i stanął tuż przy nim. Hidan cofnął się niepewnie, ale maska podążyła za nim, podchodząc jeszcze bliżej.

- Hej, Kakuzu! Co jest do cholery! Mam tego dosyć! – zawołał, nie spuszczając jej z oczu. – Trzymaj swoje zabawki z dala ode mnie!

Zrobił krok do tyłu, potknął się o wystający korzeń i upadł na plecy. Uniósł się na łokciach, próbując wstać i znieruchomiał, kiedy zobaczył zawieszony tuż nad sobą biały krąg maski. Nieforemny kształt pochylał się nad nim, zasłaniając ognisko. Światło obrysowało poszarpany kontur sylwetki, postrzępiony przez nici, nastroszone i połyskujące oleiście jak mokra sierść. Ziemisty zapach krwi, którego cień Hidan zawsze wyczuwał na ciele Kakuzu, był odurzający. Okrągłe oczy spoglądały beznamiętnie z chłodnej bieli maski. Pochylona postać wyciągnęła splecione z nici ramię i Hidan zobaczył jak dłoń o długich palcach, nierównych jak niedbałe maźnięcia pędzlem, zbliża się do jego twarzy. Poczuł muśnięcie na policzku i ustach. Wilgotne ciepło bijące od ciemnego kształtu zdawało się gęstnieć wokół niego. Hidan patrzył na maskę, ale pusta twarz odbijała jego spojrzenie, nie było w niej nic, co mógłby zobaczyć. Wreszcie odsunął się do tyłu i dłoń, która dotykała jego twarzy zawisła nieruchomo w powietrzu. Wstał ostrożnie, patrząc na postać wciąż przygarbioną nad miejscem, gdzie siedział przed chwilą. Spojrzał przed siebie i zobaczył, że po drugiej stronie ogniska, między drzewami stoi Kakuzu. Jego osłonięta twarz nie mówiła nic. Jak pusta maska jego serca.


2.

- Co to jest? – zapytał Kakuzu, patrząc na biały owal maski w rękach Tetsuo. Wygładzona powierzchnia muszli była pusta. Widniały na niej tylko wyżłobione ostrzem noża kręgi oczu. Jego partner rzucił mu nieodgadnione spojrzenie. Piegowatą twarz przesłaniał pierzasty cień sosnowych gałęzi, kołysany morską bryzą.

- To ty – odparł Tetsuo. Blask słońca zawirował w szarych oczach i zniknął w ruchomej plamie cienia. Kakuzu patrzył na niego przez chwilę.

- Nie ma twarzy – stwierdził, biorąc maskę do ręki.

- Właśnie – Tetsuo zmrużył oczy, uśmiechając się lekko. Kakuzu patrzył na maskę, pozbawioną rysów, irytująco gładką i pustą. Spojrzał w uśmiechniętą twarz Tetsuo. Na tle szarej kory zdawała się rozpływać, jakby była tylko iluzją, grą światła i cienia. Kakuzu przesunął palcami po gładkiej powierzchni maski – była idealnie równa.

W cieniu powykręcanych sztormami sosen spędzili ponad cztery godziny. Włosy Kakuzu zdążyły wyschnąć po porannym nurkowaniu. Przed południem wyłowił z zielonej wody dziesięć muszli - osiem z nich zostało starannie owiniętych tkaniną i zapakowanych w pokaźny tobołek. Miały trafić do zaufanego człowieka, któremu od lat powierzał materiał na swoje maski. Dziewiąta, poddana cierpliwej obróbce, powoli nabierała w jego rękach kształtu maski o wydłużonym pysku, przeciętego rzędem wyszczerzonych zębów. Dziesiątą, okrojoną w idealny owal i gładką jak lustro, trzymał w dłoniach.

Kakuzu odwiedzał to wybrzeże mniej więcej raz na dekadę. Przez dziesiątki lat wygięta w półksiężyc plaża, okalająca zaciszną zatoczkę, praktycznie się nie zmieniła. Zielonkawe morze oddychało spokojnie, fale toczyły się jedna za drugą, kołysząc na grzbietach odpryski słońca. Popielato biały piasek był tak drobny, że wciskał się między linie papilarne. Tu i ówdzie walały się kawałki drzew i gałęzi przyniesionych skądś na falach sztormów. Słońce i sól morska wyssały z nich resztki życia, zostawiając sterczące kikuty, połyskujące w piasku jak kości. Wąska plaża kończyła się pasem kolczastych zarośli i niskich sosen. Było pusto, jak zawsze. Bardzo rzadko zdarzało się, by Kakuzu kogoś tu spotkał. Ludzie omijali tę zatokę – w jej wodach nie było ryb, za to roiło się od niebezpiecznych meduz, których jad był zabójczy dla człowieka. Ale Kakuzu wiedział jak sobie z nimi radzić. I raz na dziesięć lat nurkował w zielonych wodach, by łowić wielkie białe muszle, z których rzeźbił swoje maski.

- Jest w nich coś specjalnego? – zapytał Tetsuo, kiedy Kakuzu wyszedł z wody, niosąc w rękach trzy ostatnie muszle. Tetsuo siedział na piasku, obracając w dłoniach jedną z wyłowionych wcześniej zdobyczy, białą i owalną niczym ogromne jajo. Spojrzał na niego, mrużąc w blasku słońca szare oczy.

- Przewodzą czakrę – odparł Kakuzu, kładąc muszle na ziemi i klękając obok nich. – I nie tylko. Kiedy przewlekę przez nie moje nici, na nowo ożywają. Dlatego czuję moje maski i mogę nimi poruszać. Otwierać, zamykać i tak dalej – uśmiechnął się lekko, gładząc karbowaną powierzchnię muszli. – Są trochę jak żywe pancerze do wynajęcia. Ale muszą być puste. Dopóki ożywia je mięczak, który jest w środku, są dla mnie bezużyteczne.

Tetsuo patrzył na niego, przesłaniając oczy dłonią. Rdzawa czerwień jego krótko przystrzyżonych włosów lśniła jak otwarta rana na białym piasku.

- Żywa maska? Ciekawe… - powiedział zamyślony, spoglądając na muszlę, którą trzymał w rękach. – Mogę wziąć jedną? – zapytał, podnosząc znowu głowę. Kakuzu spojrzał na niego zaskoczony, odgarniając z czoła mokre włosy. Jak zwykle nie potrafił wyczytać niczego z jego bladej twarzy.

- Jasne – powiedział wreszcie, patrząc w szare oczy, ukryte w cieniu szczupłej dłoni.

*

W cieniu przygarbionych sosen, w powiewie łagodnej bryzy myśli Kakuzu zwolniły, aż wreszcie ustały zupełnie. Pozwolił swojej głowie odpoczywać, a rękom pracować nad maską. Morze szumiało jednostajnym rytmem, spokojnym jak bicie serca śpiącego człowieka. Kakuzu czuł jak opada z niego napięcie i zmęczenie nagromadzone przez długie tygodnie uciążliwych misji. Podniósł głowę. Zieleń wody opływała biel piasku, ciesząc oczy harmonią i spokojem. Spojrzał na swego towarzysza. Żaden z nich nie odezwał się przez tych kilka godzin, obaj pochłonięci myślami i pracą. Jego wzrok przyciągnęła plama bieli w rękach Tetsuo i wrażenie harmonii prysło.

*

- Przecież widziałeś moją twarz – powiedział Kakuzu, marszcząc brwi. Jego palce śledziły bezmyślnie głębokie linie kręgów oczu na pustej masce. Tetsuo patrzył na niego uważnie, przebiegając wzrokiem po linii szwów na odsłoniętych policzkach. Wreszcie pokręcił przecząco głową.

- Czy ktoś w ogóle widział twoją twarz? – zapytał, nie spuszczając go z oczu. – Czy ty sam ją widziałeś?

Kakuzu milczał. Nie rozumiał, o co mu chodzi. Ponad nimi przeleciało kilka mew. Ich krzyk zabrzmiał jak skarga.

- Chodzi ci o to, że noszę maskę? – zapytał, zaciskając dłoń na wygładzonej muszli. Tetsuo znowu się uśmiechnął.

- Właśnie. Maski. Lubisz maski, prawda? – powiedział, biorąc w ręce muszlę, w której rzeźbił Kakuzu. – Maska na twarzy, maski na plecach. Twoje ciało to maska. Podobno niektórzy ludzie zasłaniają twarz nie po to, żeby ją ukryć, ale żeby ukryć to, że jej nie ma.

Kakuzu słuchał, spoglądając na morze pocięte grzebieniami fal. Jego zieleń nagle wydała mu się nie do zniesienia.

- Jestem twoim partnerem od dwóch lat – ciągnął Tetsuo, bawiąc się skorupą muszli. – Podobno to długo jak na tę funkcję – uśmiechnął się kpiąco. – Ale wiem o tobie tyle samo, co na początku. Nie, to nie tak – potrząsnął głową. – Wiem, jak walczysz, wiem o twoich sercach, wiem, że lubisz pieniądze i lubisz zabijać. Wiem, że można na tobie polegać – przynajmniej dopóki coś nie strzeli ci do głowy i nie zechcesz mnie zabić – zaśmiał się kpiąco. – Ale nie mam pojęcia kim jesteś. Jakbyś był zamknięty w muszli – uderzył palcami w łupinę niedokończonej maski. Kakuzu spojrzał na niego ponownie.

- To samo mógłbym powiedzieć o tobie – odparł wreszcie. –A to, kim jestem, to nie twój interes. – Szare oczy nie uciekły przed jego twardym spojrzeniem. Nigdy nie uciekały. Przejrzyste jak lód, patrzyły przed siebie śmiało i beznamiętnie. I widziały wszystko. Tetsuo był mistrzem obserwacji i kamuflażu. Dzięki talentowi, wyćwiczeniu i perfekcyjnemu opanowaniu genjutsu potrafił sprawić, że jego ciało stawało się praktycznie niewidzialne, nie do wykrycia żadnym ludzkim zmysłem. Nie nosił przepisowego płaszcza Akatsuki. Mówił, że deseń jest zbyt krzykliwy i tylko szaleniec mógłby oczekiwać, że shinobi przy zdrowych zmysłach zgodzi się włożyć coś takiego. Strój, w który się ubierał, ni to szary, ni to brązowy, wydawał się zmieniać kolor, zawsze dopasowując się do tła. Tło było sferą, w której Tetsuo czuł się najlepiej. Potrafił godzinami tkwić w zasadzce, niewidoczny i niesłyszany przez nikogo, czekając na dogodny moment. Wąska kusza, której używał, równie cicha jak on sam, prawie nigdy nie chybiała celu. Bełty o różnych grotach potrafiły ciąć jak skalpel, przebijać ciało i pancerz, ogłuszać czy eksplodować, w zależności od potrzeby. Spowite w genjutsu, mknęły nie słyszane i nie zauważone, dopóki nie trafiały w cel. Czasami nie dostrzegano ich nawet i wtedy. Cienkie jak włos igły, nasączone truciznami, które Tetsuo sam sporządzał, nie zostawiały śladu po ranie. Tetsuo był groźnym przeciwnikiem i Kakuzu szanował go choćby za to. Ale był też dobrym towarzyszem. Kakuzu nie mówił tego głośno, ale w duchu uważał, że to najlepszy partner, jakiego miał. Z nikim nie pracowało mu się tak dobrze. Tetsuo był inteligentny i rozważny. Nie mówił za dużo, a jeśli już, to z sensem. W ciągu tych dwóch lat dopasowali się do siebie i byli coraz bardziej skuteczni. Ich partnerstwo łączyło ich solidną więzią, zachowując między nimi bezpieczny dystans, strefę neutralną, której granice wyznaczał wzajemny szacunek. I Kakuzu dobrze było z tym, że ktoś szedł obok niego, nie wchodząc mu w drogę. Dlatego słowa, które usłyszał przed chwilą wydały mu się dziwne i niepodobne do Tetsuo. Łamały niepisaną umowę. Podniósł się na nogi.

- Mówisz, że kryję się pod maską, ale to ty chowasz się za każdym cieniem. Wiem o tobie jeszcze mniej niż ty o mnie i niech tak zostanie. – Rzucił pustą maskę na piasek. Wydrążone kręgi oczu spojrzały na niego beznamiętnie. Podniósł głowę. – Ale skoro jesteś w nastroju na egzystencjalne rozmowy, to co powiesz o swojej twarzy? Kim właściwie jesteś? Umiesz na to odpowiedzieć?

Połyskujące w cieniu szare oczy otwarły się szerzej, a rude brwi uniosły się w rozbawionym zdziwieniu. Tetsuo wyciągnął rękę i sięgnął po porzuconą maskę.

- Dobre pytanie – powiedział, biorąc ją w dłonie. – Ta maska pasuje chyba do nas obu.

Uśmiech wrócił na jego usta, ale blada twarz wydawała się gładka i pusta jak powierzchnia muszli.



3.

Hidan otworzył oczy i zmrużył je zaraz, oślepiony światłem. Przesłonił oczy dłonią i spojrzał raz jeszcze. Przez ażurowe sklepienie gałęzi zobaczył niebo, tak niebieskie, jak bywa tylko jesienią. Światło płonęło w czerwonych liściach klonów jak w szkle witraży. Słońce stało wysoko, choć musiało minąć już południe. Hidan przeciągnął się i ziewnął zadowolony. Spał przez kilka godzin, ale wcale nie chciało mu się jeszcze wstawać. W upale wrześniowego dnia stał się leniwy jak kot.

Jednak chcąc nie chcąc rozbudził się na dobre, a wraz z powracającą przytomnością, pojawiły się sygnały dyskomfortu. Krew po ranie z porannego rytuału zaschła w ostrym słońcu, ściągając nieprzyjemnie skórę. Hidan podrapał się po piersi, ziewając ponownie, już z mniejszą satysfakcją. Mimo że rozścielił płaszcz na gładkim skrawku trawy, pozbawionym kamieni i nierówności, jakaś twarda obłość zaczęła nieznośnie uwierać go w plecy. Zmarszczył brwi, westchnął i usiadł z ociąganiem. Ziewnął znowu, przecierając zaspane oczy. Przyczesał lekko zmierzwione włosy, wyciągając listek klonu, który się w nie zaplątał. Obrócił w palcach twardy ogonek liścia, kiedy usłyszał z oddali znajomy odgłos - trochę pomruk zwierzęcia, trochę pohukiwanie ptaka. Spojrzał przed siebie. Kilkadziesiąt metrów dalej, pośród rosnących rzadko klonów zobaczył Kakuzu z rękami złożonymi w pieczęć. Wokół niego, rozstawione jak figury szachowe, stały cztery jego serca. Hidan spojrzał w niebo, próbując zorientować się, która może być godzina. Mniej więcej druga. Kakuzu już wczoraj zapowiedział, że część tego dnia zamierza przeznaczyć na trening. Oczywiście nie omieszkał obudzić Hidana o świcie i przegnać go trzy godziny po lesie, zanim znaleźli odpowiednie jego zdaniem miejsce. W sumie Hidan nie miał powodów do narzekań – przewiewny, słoneczny zagajnik, porośnięty niskimi klonami, równie dobrze nadawał się na trening, jak na krótką drzemkę. Była ledwie dziewiąta kiedy Kakuzu zabierał się za swoje ćwiczenia, a Hidan mościł sobie miejsce do spania na usłanej liśćmi trawie. Uśmiechnął się szeroko na myśl, że beztrosko przespał niemal pół dnia. Nigdy nie był fanatykiem treningów. Jasne, od czasu do czasu były niezbędne, ale było coś jałowego w ćwiczeniu zabijania bez przelewu krwi. Zawsze wolał uczyć się na błędach.

Patrzył na cztery kształty otaczające Kakuzu. Z daleka wyglądały jak gigantyczne szmaciane lalki, splecione z gałganów. Czerwonobrunatny kolor ich postrzępionych cielsk przypominał mu opite krwią pijawki. Hidan ziewnął znudzony. Przed jego oczami niewiele się działo. Maski stały bez ruchu, czasem któraś zmieniła pozycję, poruszyła ramionami, rozwarła szeroko pysk, jakby też znudzona tym statycznym treningiem. Jednak Hidan wiedział, że z otwartej paszczy płynie niewidoczny strumień czakry. Na trening kontroli czakry, jej przepływu, zestrajania kilku jej rodzajów Kakuzu przeznaczał najwięcej czasu. Hidan wolał się przyglądać, jak jego partner ćwiczy ze swoimi sercami wieloelementowe ninjutsu – wtedy było przynajmniej na co popatrzeć. Ale w huku wybuchów nie dałoby się spać. Prawdopodobnie przegapił trening koordynacji ruchu – maski biegały wtedy wokół Kakuzu, wyginały się, pochylały, formując różne układy, jak gracze na boisku. Czasami Hidan miał z tego niezły ubaw, dopóki Kakuzu nie radził mu iść do diabła i nadziać się na swój dziryt, zanim sam mu w tym pomoże. To, co teraz oglądał przypominało raczej seans medytacyjny.

W końcu jednak Kakuzu rozplótł dłonie i podniósł głowę. Maski jakby przebudziły się ze snu. Wyrwane z transu skupienia, stroszyły nici na potężnych karkach, rozciągały długie ramiona, obracając głowami na wszystkie strony, tłoczyły się wokół Kakuzu jak tresowane zwierzęta. Jak te cztery stwory, z których każdy był większy od Kakuzu, mieściły się w jego ciele było dla Hidana nie do pojęcia. Głowa najwyższego z nich sięgała ponad korony krzewiastych klonów. Z jego maski sterczały trójkątne kocie uszy, a smukły pysk zwężał się w ostry zakrzywiony dziób. Stwór chodził na długich nogach, prostując szczupłe ciało o szerokich barach. Znad głowy i ramion wystawał gruby kołnierz nici, napuszonych niczym pióra. Ukośne linie wokół oczu nadawały masce wyraz wyjątkowej złośliwości.

Hidan uśmiechnął się kpiąco, wstał i podniósł płaszcz. Spojrzał na Kakuzu, ale jego wzrok przyciągnęła plama bieli tuż nad jego głową. Z brudnej czerwieni nici spoglądała maska bez twarzy. Hidan zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że ile razy na nią spojrzał, zawsze zastawał puste kręgi oczu zwrócone w swoją stronę. Dobrze pamiętał, kiedy w ciszy nocnego lasu wytrzeszczone ślepo zajrzały mu prosto w twarz. W ich niewidzącym spojrzeniu było coś niepokojącego. I Hidan zbyt często czuł je na sobie, by zapomnieć o tamtym wieczorze. Za to nie pamiętał, co właściwie powiedział mu wtedy Kakuzu. Nic konkretnego w każdym razie. Wykpił się jakąś wymówką i rozmowa wpadła w znajome koleiny niekończącej się sprzeczki.

(- Co to miało być do cholery?!

- Musisz się bardziej pilnować, Hidan. Można cię podejść jak dziecko.

- Co…? To nie ma nic do rzeczy! Zresztą przed kim niby mam się pilnować? W tym pieprzonym lesie nie ma żywego ducha!

- Skąd możesz to wiedzieć?

- To odludzie! Poza tym w przeciwieństwie do ciebie większość ludzi woli spać pod dachem zamiast pod drzewem.

- W tym lesie poza nami były co najmniej trzy osoby. I to całkiem blisko. I nie przyszły tu na jagody.

- Jak to „były"…? Skąd… Nieważne. To nie jest powód, żeby szpiegowały mnie twoje włochate pokraki!

- …

- To nie jest śmieszne!

- Twoja mina była.

- Jesteś nienormalny!

- A ty głupi. Szukają cię ANBU i łowcy nagród z pięciu krajów. Jak nie będziesz uważał, to zginiesz.

- Znowu ta sama gadka! Do kogo ta mowa?! Mnie nie można zabić! Tak ci trudno wbić sobie to do głowy?!

- Jest tysiąc sposobów na to, żebyś pożałował tego, że jesteś nieśmiertelny.

- *Ćch!* Nie takie rzeczy przeżyłem.

- I wciąż nie masz dosyć. Nie kuś losu.

- Mam gdzieś los i twoje gadanie! Zresztą co cię to wszystko obchodzi?

- Niewiele. Ale jesteś moim partnerem. Nie zamierzam dać się zabić przez twoją głupotę.

- A ja nie zamierzam słuchać dłużej tych bredni! Lepiej pokaż co masz do jedzenia. I niech to nie będą kulki ryżowe!)

Hidan szedł nieśpiesznym krokiem, wkładając po drodze płaszcz. Nad jego głową migotał tunel czerwonych liści. Kakuzu stał bez ruchu pomiędzy swoimi olbrzymami. Cztery maski zastygły wokół niego jak konstelacja gwiazd. Hidan wybuchnął śmiechem.

- Co cię tak śmieszy? – Kakuzu zmarszczył brwi, poruszając zdrętwiałym karkiem. Maska o krótkim pysku i wygiętym w pałąk grzbiecie, podbiegła chyłkiem na czterech łapach i zastygła w przyczajonej pozie, z głową zwieszoną czujnie tuż nad ziemią.

- He he, wyglądacie jak szczęśliwa rodzinka – Hidan nie przestawał się śmiać. – Jest nawet piesek – poklepał pobłażliwie czworonożną maskę, której przysadziste cielsko sięgało mu niemal do piersi. Splecione z nici siatkowate skrzydła, sterczące z potężnego grzbietu zachybotały się, kiedy maska zwróciła się ku niemu, szturchając go pyskiem w brzuch.

- Hej! – Hidan uskoczył, niepewny co do jej zamiarów.

- Uważaj, bo ugryzie – powiedział Kakuzu z przekąsem. Hidan parsknął, machając na niego ręką i podszedł bliżej, spoglądając w górę na białe twarze. Zręcznie wyminął pustą maskę i zbliżył się do kolejnej, jeżącej nici na masywnym karku i szczerzącej długi pysk.

- Czy one widzą? – pomachał ręką przed parą okrągłych oczu. Maska nie poruszyła się. W promieniach słońca czerwieniał wywieszony na brodę wymalowany farbą jęzor.

- Nie – odparł Kakuzu, nie przerywając rozciągania ramion.

- To po cholerę im oczy? – pytał dalej Hidan, spoglądając w wilcze zęby maski.

- Kwestia estetyki – Kakuzu odszedł na bok, schylając się do złożonego pod drzewem płaszcza. Strząsnął z niego kilka czerwonych liści i wydobył ukrytą wewnątrz manierkę. Zsunął maskę z twarzy.

- Estetyki? – powtórzył Hidan kpiąco. – Masz się za artystę? Słowo daję, to jakaś mania w tym Akatsuki.

Kakuzu nie odpowiedział, zajęty gaszeniem pragnienia. Hidan patrzył na cztery kształty wokół nich. W jesiennym słońcu nici połyskiwały na nich jak mokre futro.

- Mówisz, że nie widzą… A myślą? – zapytał, podchodząc znowu czworonożnej maski ze skrzydłami. Jej przednie łapy wyglądały jak dłonie.

- Czy twoja ręka myśli? – odpowiedział pytaniem Kakuzu. Hidan wzruszył ramionami.

- Moja ręka nie chodzi na dwóch nogach i nie ma twarzy – powiedział, wyciągając dłoń w stronę trójkątnego pyska. Wygięte usta maski otwarły się i zanim się zorientował, chwyciły go za palec. – Hej! Co do… Puszczaj!

- To tylko krew, serce i czakra. Czym miałyby myśleć? – powiedział Kakuzu, przyglądając mu się z rozbawieniem. Wreszcie Hidan wyrwał palec spomiędzy twardych szczęk.

- To bolało – powiedział z pretensją w głosie, pocierając ocalony palec. Maska trąciła go nosem, wydając niski skomlący odgłos. Hidan spojrzał na nią bystro. – Skoro to tylko krew i czakra, jak mogą wydawać dźwięki?

- Uznaj to za cud natury – odparł Kakuzu dziwnym tonem, podnosząc znowu manierkę do ust. Hidan patrzył na niego podejrzliwie.

- Cud natury? – burknął poirytowany. – Masz mnie za idiotę?

Kakuzu pił wytrwale, jakby manierka nie miała dna. Hidan zmarszczył brwi.

- Hej, Kakuzu! Nie drażnij się ze mną! – warknął gniewnie. Kakuzu spojrzał na niego, ocierając usta.

- To ty twierdzisz, że mam cię za idiotę, nie ja – powiedział spokojnie. Spojrzał na swoje maski. – To całkiem proste. Czakra i krew płynąca w moich niciach miesza się z czakrą serca i pozwala stworzyć wokół niego coś w rodzaju ciała, które może się poruszać i czuć. Ale bez mojej woli maska nie jest w stanie wykonywać bardziej skomplikowanych ruchów. Tak jak powiedziałeś – w gruncie rzeczy to tylko ręka na dwóch nogach. Ja nią kieruję i czuję to, co ona czuje.

Hidan słuchał, spoglądając to na Kakuzu, to na maski.

- Ale po co maski? I dlaczego wyglądają jakby uciekły z galerii osobliwości?

- Łatwiej kierować czymś, co ma formę niż bezkształtną masą. Poza tym serca i czakra, która w nich płynie mają określony charakter. Czasami „czuje się" w nich konkretną formę. Tak było na przykład z tą – wskazał na maskę z dziobem. Hidan spojrzał na rosłą sylwetkę.

- Wygląda na kawał drania – powiedział z kpiącym uśmiechem. – A ta? – wskazał na czworonożną maskę. Pomiędzy nici sterczące z wygiętego grzbietu dostały się liście klonu. Hidan zaczął od niechcenia wyciągać jeden po drugim. – Potykałeś się ze skrzydlatym wieprzem? – roześmiał się głośno. Kakuzu naciągnął maskę na twarz, ale Hidan zdążył dojrzeć na niej cień uśmiechu.

- Czasami to po prostu skojarzenia. Jak w zodiaku – każde zwierzę może coś znaczyć. – Hidan odwrócił się do niego.

- Skojarzenia? Ciekawe jaką ja mógłbym mieć maskę? – Oparł ręce na biodrach i przekrzywił głowę, zastanawiając się nad tą ważką kwestią. – Na przykład wilka. Albo orła! Albo-

- Osła.

- Co?! – Hidan poderwał głowę.

- Wytrzymały i uparty. Dźwięki, które wydaje należą do najbardziej irytujących na świecie, a kiedy już zacznie, nie może przestać. Pasuje jak ulał – Kakuzu patrzył na niego, mrużąc oczy w słońcu.

- Licz się ze słowami! Jestem kapłanem Jashina! – warknął Hidan, sięgając odruchowo po kosę. Ale zostawił ją w miejscu swojej drzemki.

- Z drugiej strony, dawniej osioł był symbolem wytrwałości i pracowitości. Co do wytrwałości zgoda, ale pracowitość raczej odpada – Kakuzu najwyraźniej dobrze się bawił.

- Odszczekaj to! Nigdy nie szczędziłem sił w służbie Jashinowi! – Hidan zacisnął pięści.

- Z trzeciej strony, bywa też uosobieniem pożądliwości i lubieżności. Znowu pasuje.

- Poważnie…? Hej! Masz mnie za idiotę?! – Hidan chwycił Kakuzu za bluzę na piersi.

- Już o tym rozmawialiśmy, Hidan – Kakuzu patrzył na niego spokojnie. Hidan parsknął gniewnie, odpychając go od siebie.

- Sam jesteś idiotą! Pakuj swoje zoo i idziemy! – Hidan odwrócił się na pięcie i ruszył po porzuconą kosę. Jego nerwowe kroki wzbijały w górę opadłe liście.


4.

Z rozbitej lampy sączyła się strużka oliwy. Światło z tlącego się jeszcze knota połyskiwało na powierzchni cieczy, jak ognisty język demona spoglądającego z fresku na ścianie powyżej. Kakuzu pochylił się i ustawił uszkodzoną latarnię na podłodze. Oliwy zostało niewiele, za kilka chwil trupy porozrzucane w kątach świątyni, posąg uśmiechniętej bogini, krew ściekająca między połamane deski – wszystko miało pogrążyć się w ciemnościach. Kakuzu spojrzał na ciało rozciągnięte u jego stóp. Cienie tańczące na twarzy trupa zdawały się ożywiać znieruchomiałe rysy. W pełgającym świetle ciemna krew na rozoranej piersi lśniła jak laka. Serce wyrwane z niej parę minut wcześniej, schwytane w sieć nici, wciąż jeszcze biło w głębi ciała Kakuzu swoim własnym rytmem, nieprzyjemnie obcą melodią życia, po którym zostały tylko nieruchome zwłoki na podłodze świątyni. Ale ta dysharmonia była chwilowa. Już niedługo, kiedy nici na dobre zakorzenią się w nowym sercu, płynąca w nich krew zastąpi krew martwego shinobi, a jego czakra zestroi się z czakrą ciała Kakuzu, dysonans zniknie i pięć serc zabije w tym samym rytmie. Na razie jednak nowe serce wydawało się obce, jego kształt zbyt wyraźny, jakby nie mieściło w ciasnych zwojach nici, jak nieoswojone zwierzę zamknięte w zbyt małej klatce.

Kakuzu otrząsnął się z tych rozmyślań. Nie mógł sobie jeszcze pozwolić na dekoncentrację, chociaż wszystko wskazywało na to, że ich plan się powiódł. Rozejrzał się po niewielkiej świątyni, w której zaskoczyli oddział shinobi. Gwałtowne starcie odcisnęło się mocno na skromnym wnętrzu – runęło kilka słupów podtrzymujących niski strop, z podłogi rozprutej uderzeniem czakry, sterczały potrzaskane deski. Jakimś cudem drewniany posąg przy głównej ścianie pozostał nietknięty. Długie szaty okrywające postać bogini wypłowiały z biegiem czasu. Ale w promieniach wyciętej w kształt migdału aureoli wciąż połyskiwały strzępy pozłoty. Lewa ręka posągu wyciągnięta była w górę, prawa musiała odpaść już dawno – miejsce po nieobecnym ramieniu poszarzało tak samo jak reszta rzeźby. Kakuzu spojrzał w twarz drewnianej bogini. Łagodny uśmiech i cień w przymrużonych oczach zamykały ją szczelnie przed jego spojrzeniem. Nie potrafił osądzić, czy spokój na tym obliczu miał kryć obietnicę łaski, czy nieuchronność kary. Odłamane ramię mogło trzymać zarówno klejnot, jak miecz.

- Zawsze byłem ciekaw, jak to się odbywa – Kakuzu wzdrygnął się, słysząc tuż obok znajomy głos. Odwrócił się, zaskoczony. Tetsuo stał ledwie dwa metry od niego, wpatrzony w ranę na piersi martwego shinobi. Kakuzu zastanawiał się, od jak dawna jego partner był w świątyni. Nie wyczuł jego obecności, od kiedy rozdzielili się na kilkanaście minut przed samą akcją. Tetsuo jak zwykle nie zawiódł i kiedy Kakuzu przekraczał próg świątyni, nie było już straży, która mogła mu przeszkodzić. – Muszę przyznać, że wyrywanie serca ma jakiś… pierwotny urok – w głosie Tetsuo zabrzmiała kpina. – Zwłaszcza w takiej scenerii – spojrzał na drewniany posąg przed nimi. Promienie aureoli zdawały się falować w drżącym świetle. „Pierwotny urok" – Kakuzu uśmiechnął się pod maską. Tetsuo postąpił krok naprzód, starannie omijając kałuże krwi rozlane na podłodze.

- To serce wciąż biło, kiedy miałeś je w ręku – powiedział, nie odrywając wzroku od wydrążonej piersi trupa. Kakuzu wydało się, że słyszy w jego głosie nutę fascynacji. – Jakbyś naprawdę zabrał mu życie. Nie boisz się, że zabrałeś coś jeszcze?

Kakuzu zmarszczył brwi.

- Niby co? – zapytał, starając się ignorować obcy rytm nowego serca w swoim ciele.

- Bo ja wiem? – Tetsuo wzruszył ramionami. Niespokojne cienie raz po raz odsłaniały uśmiech na jego twarzy. – Duszę? Karmę?

Kakuzu skrzywił się lekko.

- To tylko mięsień i czakra, a dla mnie parę lat życia więcej. Duszy tam nie znajdziesz – zrobił kilka kroków naprzód, przyglądając się zwłokom na pokiereszowanej podłodze. Wreszcie znalazł te, których szukał. Uklęknął przy ciele niemłodego już mężczyzny. Twarz trupa była spokojna, powieki spoczywały nieruchomo na martwych oczach. Na uniformie shinobi, w który przebrano go dla bezpieczeństwa, nie było śladu krwi. Kakuzu odwrócił ciało na brzuch. Ze szczupłego karku sterczał złamany przy upadku bełt. A więc to Tetsuo zlikwidował ich cel. Ludzie ginący z rąk Kakuzu nie umierali ze spokojną twarzą.

- To się przydaje w naszym zawodzie, nie wierzyć w nic – mówił dalej Tetsuo. – Chociaż widywałem już takich, którzy po zadanej śmierci powtarzali magiczne zaklęcia albo rysowali znaki na piasku, żeby odwrócić zły los.

- Zbyt wielu ludzi zabiłem, żeby bawić się w coś takiego – Kakuzu wzruszył ramionami, przeszukując sztywniejące już zwłoki. – I zbyt wiele razy przeklinano mnie ostatnim tchem, żebym miał w to wierzyć. Wygrywa silniejszy, bardziej doświadczony, bardziej przewidujący. Tego się nauczyłem. I wygrywam nie dzięki karmie, ale własnemu wysiłkowi.

Tetsuo wpatrywał się w okaleczone ciało, nie przestając się uśmiechać.

- Ciekawe, czy on by się z tobą zgodził – podszedł bliżej i od niechcenia szturchnął stopą zakrwawioną głowę trupa. – I co by go bardziej wkurzyło – to, że go zabiłeś czy to, że będziesz żył dzięki jego sercu? – zaśmiał się kpiąco.

- Trochę za późno, żeby go zapytać – odparł Kakuzu, jednocześnie rozbawiony i zirytowany tą wymianą zdań. Jego palce natrafiły wreszcie na to, czego szukał przy trupie mężczyzny. Dołożono wielu starań, żeby dokument, który właśnie znalazł, nie wpadł w ich ręce. Człowiek, któremu go powierzono, zabity przez Tetsuo, poruszał się incognito przebrany za jednego z członków własnej ochrony. Ale i to nie wystarczyło – jak zawsze wygrał bardziej przewidujący. Albo lepsza karma. Kakuzu uśmiechnął się ponuro i wstał.

- Mam co trzeba, możemy iść – schował dokument i nie zwlekając, ruszył do wyjścia. W niewielkim pomieszczeniu gęstniejący zapach krwi i śmierci stawał się nie do zniesienia. Byli już przy drzwiach, kiedy płomień lampy zadrżał po raz ostatni i zgasł. Ciemność wypełniła świątynię. Kakuzu odwrócił się, ale twarz bogini zniknęła w mroku. Nadal nie wiedział czy zagadkowy uśmiech niósł obietnicę czy groźbę.



5.

Przez chwilę Hidan miał wrażenie, że nadal śni. Ciemny las znów zamknął się wokół niego, pozostawiając w mroku tylko biały krąg maski. Ale choć maska wciąż patrzyła mu prosto w twarz, ciemność była bezpiecznie rzadka, rozcieńczona światłem księżyca, nie zalewała mu oczu jak we śnie. Zamiast pni cedrów zaciskających się jak pręty klatki, otaczały go zwykłe ściany pokoju. A maska nie wisiała tuż nad jego twarzą, tylko tkwiła nieruchomo, zakotwiczona z trzema innymi w plecach Kakuzu. Jednak Hidan miał wrażenie, że tylko ona na niego patrzy. Na pustym obliczu nie było nic poza oczami, może dlatego ich ślepe spojrzenie wydawało się tak intensywne. Hidan wyciągnął rękę i dotknął poszarzałej w mroku maski. Była ciepła. Z czego właściwie była zrobiona? Z kości? Jego palce błądziły po gładkiej powierzchni. Forma i skojarzenia, mówił Kakuzu. Pusta biel nie miała formy, nie budziła żadnych skojarzeń. Czy człowiek, do którego należało serce tej maski, nie miał twarzy? Może nie był człowiekiem? Hidan spojrzał w pozbawione wyrazu okrągłe oczy. Nie znosił ich. Skrzywił się z pogardą i zasłonił je dłonią.

- Co robisz, Hidan?

Hidan drgnął. Przez chwilę wydawało mu się, że to pusta maska zawołała go po imieniu.

*

Nie było odpowiedzi. Kakuzu poczuł, że ręka znieruchomiała na masce bez twarzy. Nagle nacisk wzmocnił się, jakby Hidan chciał wepchnąć maskę w głąb jego ciała. Po chwili zrezygnował, zakrywając ją tylko rozpostartą dłonią.

- Ta pieprzona maska się na mnie gapi – powiedział poirytowanym tonem. Kakuzu milczał przez chwilę, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Zastanawiał się czy Hidan znowu nie mówi przez sen.

- Mówiłem ci przecież, że one nie widzą – odezwał się wreszcie. Dłoń na jego masce zwinęła się w pięść.

- Widzi czy nie, działa mi na nerwy! – lekkie uderzenie zaciśniętą dłonią. – Co to właściwie ma być? To w ogóle nie jest do niczego podobne! Nie wysiliłeś się z tą twarzą.

Kakuzu milczał, czując jak Hidan wodzi palcami po kręgach oczu maski. Paznokcie zazgrzytały o twardą powierzchnię muszli.

- Nie ja ją zrobiłem – powiedział po chwili. Palce przerwały swój okrężny ruch. Po chwili wznowiły go, dotykając maski ledwie opuszkami. Kakuzu wiedział jakie padnie pytanie.

- Nie ty? A kto? – Głos Hidana był zbyt starannie wyczyszczony z emocji, by brzmieć naturalnie. Miał sprawiać wrażenie, że cała sprawa niewiele go interesuje.

- Przyjaciel – odparł Kakuzu szybciej niż zdążył pomyśleć.

- Kto? – Tym razem emocje były jednoznaczne – niedowierzanie. Ręka Hidana zacisnęła się na masce.

- Przyjaciel. Nie słyszałeś o czymś takim? – odparł Kakuzu, sam zdumiony swoimi słowami.

- … nie słyszałem o twoich przyjaciołach – powiedział Hidan niewyraźnie. Kakuzu wiedział, że wpatruje się w pustą maskę. Miał wrażenie, że czuje na niej jego oddech. – Kto to był? Ten twój przyjaciel… - słowa padały ostrożnie, Hidan zastanawiał się jak to rozegrać.

- Był moim partnerem – Kakuzu nie wiedział, dlaczego właściwie mówi mu to wszystko.

- Zaraz… podobno zabiłeś wszystkich swoich partnerów…? – Hidan mówił powoli, skupiony, jakby dopasowywał kawałki układanki.

- To prawda – Kakuzu uśmiechnął się do siebie. Z tych klocków nic mu nie wyjdzie.

- Zabiłeś przyjaciela? – W podekscytowanym nagle głosie Hidana zabrzmiał stłumiony śmiech. – Jestem pod wrażeniem. Powiedz mi jeszcze, że załatwiłeś swoją matkę – zaśmiał się szyderczo. – Niech zgadnę… Miałeś zły dzień, a on nie okazał się dość wyrozumiały? Albo chciałeś sprzedać kolejnego trupa, a on powiedział, że to nie po drodze? Zasłużył na swój los, skoro nie miał szacunku dla pieniędzy! – Hidan nie przestawał się śmiać, uderzając ręką w maskę. Kakuzu milczał, czekając aż skończy.

- No, dobra – powiedział wreszcie Hidan. – Ale dlaczego nosisz jego maskę?

- Bo noszę jego serce. – Palce na masce Kakuzu znieruchomiały, a potem odsunęły się od niej. Przez chwilę panowała cisza.

- Nosisz serce przyjaciela, którego zabiłeś i maskę, którą zrobił dla ciebie? – Hidan już się nie śmiał. – Ale dlaczego?

Kakuzu milczał.

- No, powiedz dlaczego! Jak to było? – Hidan uderzył palcami w maskę. – Kaku-

- Śpij już, Hidan – przerwał mu Kakuzu.

- Poczekaj! O co tu chodzi? Dlaczego-

- Nie twoja sprawa – warknął Kakuzu. – Skończ już z tym tematem.

Dłoń na jego plecach znieruchomiała, a po chwili oderwała się od niego. Kakuzu usłyszał gniewne parsknięcie i Hidan odwrócił się na drugi bok, odsuwając się na brzeg łóżka. Zaległa cisza. Po paru minutach jego oddech wyrównał się i pogłębił. Ale Kakuzu leżał z otwartymi oczami, zupełnie rozbudzony. Wydawało mu się, że wciąż czuje na plecach natarczywy dotyk białych palców. Słuchał jak pod maskami pięć serc bije w jego ciele w jednym rytmie. Twarze ludzi, do których należały zatarły się w jego pamięci. Pozostały tylko te, które sam im nadał, rzeźbiąc fantastyczne kształty w białych muszlach. Przypomniał sobie przesąd z rodzinnej wioski. Jeśli zjesz serce kruka, będziesz mędrcem jak kruk albo złodziejem jak kruk. Kakuzu pożerał ludzkie serca, ale nie było w nich wiedzy ani mądrości. Była siła, czakra, wrodzone techniki. Zostawała w nich pamięć ciała, z którego je wyrwano, ale nie pamięć człowieka. Kakuzu mógł walczyć jak ten człowiek, ale nie myśleć tak jak on. Nie był mędrcem jak kruk. I serca, bijąc w jego piersi, oplecione jego nićmi, oczyszczone jego krwią, szybko traciły aurę pierwotnych właścicieli. Oswajały się z nową formą, stawały się częścią jego samego, jak ich maski stawały się jego twarzami. Pusta maska też stała się jego twarzą, tak jak mówił Tetsuo. Ich wspólną twarzą, na której nie było nic, więc można było w niej zobaczyć wszystko. Nawet przyjaźń.