Na wstępie powiem, że fanfik jest testem i opowiadaniem pisanym przez dwie osoby. Znaczy jedna osoba ogarnia mi fabułę, a ja staram się ją spisać odzwierciedlając jak najlepiej i dodając od czasu do czasu swoje wątki. Używam tutaj też stylu mieszanej narracji, więc nie bijcie mnie, jeśli strzelę jakimś błędem. Jak ogarnę takie pisanie to błędy będą pojawiać się rzadziej, więc wystarczy przeżyć kilka/kilkanaście pierwszych rozdziałów.
No i nie wiem kiedy będą aktualizację i nie jestem pewny, czy regularnie. Ogólnie będę to pisał w wolnych chwilach, nudnymi nocami albo ciężkimi porankami, kiedy taki tekst może mnie trochę obudzić i zmusić do myślenia. Ale myślę, że jeden rozdział na tydzień/dwa styknie.
A teraz zapraszam do rozdziału. Sam jestem ciekaw tej historii :D
– Sześćset dwanaście funtów i siedem pensów – mówi kasjerka, a ja z warknięciem wyciągam portfel i płacę siedemset trzynaście funtów, nie walcząc, by wydawała mu osiemdziesiąt trzy pensy. Połowa tych pieniędzy, około czterysta funtów poszła na golarkę i, na Merlina!, nie wiem co mnie podkusiło, by ją kupić. Może dizajnerski wygląd albo specyfikacja, zaokrąglone głowice, gładkie golenie lub, jeśli wierzyć rekomendacji sprzedawcy, praktycznie niewyczerpana bateria. To dziwne, skoro dołączają do pakietu ładowarkę. Mniejsza z tym. Plecak przepełniają mi niezbędne rzeczy: wymieniona wyżej golarka, słuchawki bluetooth, mp3 i kilka książek.
Przewieszam plecak przez ramię i odchodzę z suchym "do widzenia" a później automatyczne drzwi otwierają się przede mną. Szkoda, że nie mają takich w Hogwarcie. Przez chwilę, idąc kostką i uważając, żeby nie nadepnąć na linię, obliczam jak bardzo zubożał mój portfel, ale później dochodzę do wniosku, że to i tak nie ma znaczenia. Przecież jestem bogaty!
Jak się okazało, obrzydliwie bogaty.
Łapię taksówkę uniesieniem wolnej ręki, a żółty samochód z napisem "TAXI" na drzwiach zatrzymuje się i kierowca przygląda mi się oceniająco. Ma zasłaniającą szyję gęstą brodę, a ja delikatny zarost twardych włosów na twarzy, który zaczyna mnie irytować. Wschodzę. Siadam z przodu, nie z tyłu jak większość ludzi i uśmiecham się do gościa. Ubrany jest w garnitur wyglądający na drogi, który taksówkarz mógłby kupić za trzymiesięczną pensję. Może to jego pasja i sobie dorabia? Mówię mu gdzie jechać, zapinam pasy i moje myśli zbaczają na inny tor. Na tor, którym jedzie pociąg do Hogwartu, na ogromną i przepiękną, pełną czerwieni i złota stację King's Cross, peron 9 i 3/4. Chciałbym już ponownie ujrzeć moich przyjaciół, Rona i Hermionę, uściskać ich i opowiedzieć o wydarzeniach mających miejsce tego lata. Merlinie jeden, ile się działo. Aż muszę to podsumować.
Wróciłem po piątym roku, blizna na ręce piekła za każdym razem, gdy kłamałem i zastanawiałem się, czy naprawdę boli czy to tylko mój wymysł. Później miałem dość mojej rodziny. Wuja Vernona, ciągle oburzonego i czerwieniejącego na twarzy, za każdym razem, kiedy mnie widział. Starałem się go unikać jak mogłem. Ciotka Petunia krzątająca się wokół jeszcze bardziej zdziwaczałego Dudleya, który miał swoje epizody po spotkaniu Dementora. Czasami potrafił tylko siedzieć przed telewizorem, dłubać w nosie i pojękiwać niczym chodzący trup. Jego rodzice nie potrafili na to patrzeć, chcieli pamiętać syna takim jaki był. To ja spędzałem z nim wtedy czas, policzkowany poczuciem winy. Później przyszedł do mnie list. Dumbledore miał po mnie przybyć. Jeden z tych najszczęśliwszych dni na privet drive 4. Spakowałem się, gdyż miałem udać się do nory. Zamiast tego udaliśmy się do niejakiego Horacego Slughorna, dziwnego staruszka, który, jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, będzie uczył mnie w Hogwarcie. Miałem go do tego przekonać, co zrobiłem trochę nieświadomie. Wykorzystany, ale to przecież nic złego. Kiedy Dumbledore chciał odesłać mnie do Nory, po raz pierwszy stanowczo mu się sprzeciwiłem. Prawda, chciałem ujrzeć ukochanych przyjaciół i przede wszystkim Ginny, ale będę miał dla nich calutki rok. Potrzebowałem trochę czasu dla siebie. Podrzucił mnie do Banku Gringotta, skąd wybrałem niewielką jak na moją skrytkę sumę pieniędzy i wybrałem się do Londynu! Wynająłem z miejsca jakiś hotel na kilka najbliższych tygodni i robiłem, co tylko chciałem. Leniłem się, zaglądałem do klubów, żeby spróbować czegoś mocniejszego od kremowego piwa i choć do większości mnie nie wpuszczali(przez bezsensowny brak pełnoletności) do kilku udało mi się dostać i napić wódki. Na początku nie znałem umiaru, piłem na umór, wyprowadzała mnie ochrona i musiałem zataczać się do hotelu. Raz lub dwa Londyn udowodnił mi, że nie jest miły wieczorami i dostałem solidny baty od ulicznych dresów z barwami jakiejś drużyny piłkarskiej. Po pierwszym razie nauczyłem się nie nosić portfela pełnego pieniędzy.
I tak minęło mi kilka tygodni samotnego pomieszkiwania. Zacząłem się nawet uczyć w chwilach przytłaczającej nudy. A teraz wracałem taksówką do Błękitnego Hotelu po drugiej stronie miasta. Przechodnie na chodnikach tłoczą się niczym mrówki, a ulice zaczynają mi przypominać tunele mrowiska, z tą różnicą, że nie miały sklepienia. Każdy podążający w inną stronę, każdy zabiegany. Jakiś mężczyzna krzyczy na córkę, by ruszała się szybciej, a niespełna dwunastoletnia dziewczynka łka i pociąga nosem. Kobieta ciągnie za rękę chłopaka i pokazuje mi złote naszyjniki za grubą szybą sklepu jubilerskiego. Ktoś gestykuluje rękami i wrzeszczy do telefonu. "Ona nic dla mnie nie znaczy!", tylko tyle udaje mi się usłyszeć przez lekko otwartą szybę. W następnej chwili czerwone światło zastępuje zieleń, której nienawidzę i ruszamy. A mi wydaje się, że dostrzegam tylko ludzi nieszczęśliwych, którzy pragną innego, lepszego życia niż te, które prowadzą. I zdaję sobie sprawę, że jestem taki sam. Raz, kiedy opowiedziałem swoją historię pewnemu mężczyźnie, oczywiście zmieniając ją na mugolską, powiedział, że czasami łatwiej po prostu udawać szczęście niż faktycznie być szczęśliwym. I to właśnie robię. Jak o tym pomyślę, to udaję od śmierci Cedrika.
– Ładną dziś mamy pogodę – zagadał taksówkarz, a ja uśmiechnąłem się lekko i spojrzałem na niego z uniesieniem brwi. Myślałem, że takie teksty rzuca się tylko w filmach.
– Fakt – zgodziłem się z nim. – Nie pada.
– Ano nie pada. Droga sucha i w ogóle. Ale lunie. Do wieczora pojawi się chmura, która zmyje ulice. Raz widziałem jedną, nienaturalną, mówię ci, przypominała czaszkę! Coraz częstsze anomalie. To zły znak.
Przechodzi mnie lekki dreszcz na myśl o śmierciożercach. Bezduszni dranie zaczęli zabijać mugoli a ministerstwo magii milczy, jak gdyby nie miało to znaczenia dla społeczeństwa czarodziejów. Zabita rodzina mugoli? Wspomnijmy w czwartej linijce na piątej stronie. Śmierć jednego czarodzieja? Musimy opisać to na pierwszej stronie i najlepiej pisać o tym jeszcze na drugiej.
– Jeśli zobaczy pan chmurę przypominającą czaszkę – zacząłem powoli, spoglądając w niebo i szukając jakichś oznak aktywności śmierciożerców – to niech pan jedzie w przeciwną stronę. Lepiej trzymać się z dala.
– Ach – sapnął. – Moja żona powiedziała to samo.
– Pańska żona? – spytałem.
– Ano. Coś mówiła, że to za sprawą ludzi. Wiesz, chińczycy już potrafią panować u siebie nad pogodą, to co to za sztuka zrobić znak czaszki na niebie? Powiedziała, że mam się nie zbliżać to się nie zbliżam.
Żona czarownica, pomyślałem. Mądra kobieta.
– Pan jest taksówkarzem – szepnąłem. – A pańska żona?
– Urzędniczką państwową. W jakimś departamencie czy coś.
Kiwnąłem głową.
Później jechaliśmy w milczeniu, aż do Błękitnego Hotelu. Mężczyzna zatrzymał się, zapłaciłem mu i po krótkim "narka" ruszyłem w swoją stronę. Przywitałem się z recepcjonistką, która obdarzyła mnie promiennym uśmiechem. Była starsza ode mnie o dwa lata, za każdym razem gdy mnie widziała uśmiechała się, rumieniła i słodko chichotała. Szef recepcji zdradził mi też, że dziewczyna ciągle o mnie gada. Czasami w restauracji długo z nią rozmawiałem, ale nic poza tym i miałem nadzieję, że nie myślała o niczym więcej. Nasze światy były inne.
Wszedłem do pokoju 404 i pierwsze co zrobiłem, to wbiegłem do łazienki i ogoliłem się. I uznałem wydatek czterystu funtów za dobry interes. Później włączyłem telewizor na wiadomościach, w których jak zawsze było dużo złych wieści, coś o morderstwach w Londynie, coś o policji i napadzie na jakiś bank o godzinie 14.50. Spojrzałem na telewizor w połowie pakowania walizki. Nagranie było amatorskie, prosto z telefonu i pokazywało cztery osoby wybiegające z banku. Każdy niósł po dwie torby banknotów, a później wsiedli do samochodu i z piskiem opon odjechali. I nie zainteresowałbym się tym na dłużej, gdybym nie poznał jednego z tych mężczyzn. Z maską psa na twarzy, która odsłaniała usta i ukazywała zasłaniającą szyję brodę. Mężczyzna miał identyczny garnitur co mój taksówkarz. Zaśmiałem się i pokręciłem głową. Napad na bank był dziesięć minut przed moim wyjściem z marketu i był całkiem niedaleko.
"Czterech zamaskowanych mężczyzn wsiadło do samochodu marki toyota i odjechali z miejsca zbrodni w stronę ulicy…" – usiadłem na łóżku i pogłośniłem. Scena ukazywała teraz samochód zatrzymujący się w ślepym zaułku, policjanci wybiegli z radiowozów, wyciągnęli broń i zaczęli celować. Po dłużącej się chwili dwóch z nich podeszło do toyoty, otworzyli drzwi i zaczęli krzyczeć. "Policja po zatrzymaniu samochodu nie ujęła złodziei, którzy zniknęli. Świadkowie twierdzą, że czterech mężczyzn, w tym kierowca, rozpłynęli się w powietrzu. Śledztwo trwa, a policja odmawia komentarza".
A więc wiedział o magii. Taksówkarz wiedział o magii! Zaśmiałem się i pokręciłem głową, po czym wziąłem się za pakowanie. Czekał na mnie Hogwart! Pociąg odjeżdżał dopiero jutro, a ja martwiłem się tym, jakbym miał się jakimś sposobem spóźnić. W końcu miałem ze sobą wielką walizkę z godłem Hogwartu i mugolski plecak z godłem jakiegoś klubu piłkarskiego. Zszedłem na dół i wszedłem do restauracji. Wykupiłem pakiet "exclusive", miałem dostęp do sauny, masażystów, kąpieli błotnej, niewielkiego basenu i dwóch restauracji, których stoliki były od siebie tak oddalone, że mógłbym krzyczeć i nadal mieć nadmiar prywatności. Usiadłem przy wielkim oknie i poczekałem.
Dziewczyna nazywa się Chloe, ma duże niebieskie oczy, złociste włosy, niewielkie piersi i smukłą sylwetkę. Uśmiecha się do mnie, nerwowo ściskając w dłoni notes i długopis, by przyjąć zamówienie.
– Co dla ciebie, Harry? – pyta.
– Cokolwiek – odpowiadam, przyglądając się jej. Każdy facet marzyłby o takiej dziewczynie.
Chloe wzdycha teatralnie i przewraca oczami.
– Zawsze mówisz to samo. Mógłbyś choć raz przeczytać menu i sam wybrać.
– Lubię być zaskakiwany.
Uśmiecham się i zastanawiam się, czy to zwykła rozmowa czy już flirt.
– W takim razie dzisiaj nie masz, na co liczyć.
– A to zaskoczenie.
Zachichotała, a ja usiadłem wygodniej na krześle. Poprosiłbym, żeby usiadła, gdybym nie wiedział, że odmówi. Zawsze odmawiała.
– Co powiesz na standardowy, lekki obiad i jakiś deser?
– Deser czekoladowy, poproszę – mówię jeszcze z lekkim uśmiechem i mój wzrok odrywa się od Chloe, wędrując na drugi koniec sali. Sztywnieję, moja dłoń zaciska się na podłokietniku, a serce na moment zatrzymuje. Chloe coś mówi, słyszę jej głos, ale nie rozumiem słów, wpatrując się w czterech mężczyzn wchodzących przez drzwi dla służby. Mają maski, tym razem nie psie, a srebrne z otworami na oczy i powykrzywianymi ustami. Zamiast garniturów mają łopocące za nimi szaty, które wloką się po płytach podłogi. Ogarnia mnie strach, wielka gula podskakuje do gardła i reaguję instynktownie, kiedy widzę jak jeden z nich wyciąga broń, którą wszyscy inni uznają za zabawkę. Rzucam się na Chloe i wyciągam różdżkę.
– Padnij! – krzyknął Harry, odpychając Chloe na bok, wolną ręką chwytając stół i przewracając go na bok. Pociągnął dziewczynę i schował się za nim razem z nią. Sala, w której panował spokój, w jednej chwili zmieniła się w centrum chaosu. Krzyki ludzi rozdarły powietrze, kilka zabłąkanych zaklęć koloru zieleni rozbiło szyby, a ludzie padli.
Harry usłyszał strzały z broni palnej i wyjrzał z ukrycia. Jeden z gości trzymał w dłoni pistolet i postrzelił tylko dwóch śmierciożerćów, zanim zabiło go zaklęcie. Odleciał na kilka metrów tył, jakby uderzony młotem i wylądował na stole.
Chloe ściskała Harry'ego za rękę i płakała.ż
Znaleźli mnie, myślał gorączkowo Harry. Cholera jasna, znaleźli! Nie powinienem zostawać tutaj tak długo!
Wiedział, że to jego wina, jednak miał cichą nadzieję, że Zakon Feniksa przynajmniej stara się go śledzić i maskować za nim ślady. Robili to na privet drive, więc mogliby robić to i tutaj. Nie potrafił jednak wyzbyć się poczucia winy i zrzucić go na Zakon. Spojrzał na Chloe. Dwóch śmierciożerców ciskało zaklęciami, jeden postrzelony w ramię wstał i odciągnął czwartego w bezpieczne miejsce. Ludzie wrzeszczeli, panikowali i umierali.
Muszę wydostać stąd Chloe.
Mimo że dziewczyna była mu niemal całkowicie obca, czuł się za nią odpowiedzialny.
– Słuchaj – powiedział, patrząc na nią. Dziewczyna płakała, zaciskała usta i kurczowo trzymała się jego ręki. – Kiedy dam znak, pobiegniesz w stronę tylnych drzwi. Są bliżej niż wejściowe i myślę, że bezpieczniejsze. Schowaj się w bezpiecznym miejscu, zadzwoń na policję, zawołaj przechodniów, zrób cokolwiek, byleby się stąd oddalić, rozumiesz?
– A ty? – spytała przez łzy. Harry poczuł jeszcze większy strach. Na Merlina, czego on się spodziewał? Że wśród mugoli stanie do walki ze śmierciożercami, którzy zabijali bez mrugnięcia okiem? Już raz został przez nich pokonany, zginął Syriusz, a teraz… Teraz czuł strach i wściekłość naprzemiennie.
– Poradzę sobie – szepnął i wyjrzał zza zasłony. Do sali wbiegł mężczyzna z bronią, oddał strzał w stronę napastników i schował się za stołem, który zaraz eksplodował wraz z falą krwi wśród śmiechu śmierciożerców. Harry'ego ogarnęła fala mdłości. Mężczyźni skierowali się w stronę głównych drzwi.
– Teraz! – syknął Harry i popchnął Chloe. Dziewczyna ruszyła w stronę tylnych drzwi, Harry zerwał się na nogi i pobiegł w stronę śmierciożerców z różdżką w dłoni. Dostrzegli go niemal natychmiast i tylko ten ranny zwrócił uwagę na dziewczynę.
– Expeliarmus! – krzyknął Harry nie czekając aż tamten chociażby pomyśli o rzuceniu zaklęci. Różdżka wystrzeliła pod sufit i zniknęła gdzieś po drugiej stronie pomieszczenia. Pozostała dwójka natychmiast zaczęła rzucać zaklęcia. Harry uniknął zielonych promieni i kilku czerwonych, rzucił drętwotę i skoczył za stół. Zaraz jednak wyskoczył, atakując szaleńczo, ciągle pamiętając wybuch i falę krwi od zaklęcia bombardującego.
Uskoczył, cisnął ogłuszaczem i o mały włos nie trafił go nieznany niebieski promień. Rzucali zaklęcia niewerbalnie, ale i tak podejrzewał, że wszystkie są czarnoksięskie. Albo przynajmniej większość.
– Protego! – syknął, na próbę, ciągle mając czas, by odskoczyć. Zielony promień trzasnął o tarczę i rozbił się niczym dzbanek na ścianie. To nie zaklęcie zabijające, pomyślał z ulgą. Albo może po prostu nie to. Ci ludzie zabijali, a cała sala była już opustoszała.
Harry skupił się na walce z dwoma przeciwnikami, trzeci nagle rzucił się w stronę podłogi i coś podniósł. RÓŻDŻKA! – krzyknęło Harry'emu w głowie, ale nie możliwe, by upadła tak blisko. To nie była różdżka – to pistolet. Harry poczuł zimny dreszcz ogarniający jego ciało, wycelował i już miał zaklęcie na ustach, kiedy inne go powaliło. Nagły skurcz sprawił, że Harry zwinął się do pozycji embrionalnej i zaczął się dusić, jakby coś ścisnęło jego płuca. Upuścił różdżkę, ta poturlała się pod zgliszcza stołu. Widział biegnącą Chloe i usłyszał pojedynczy strzał. Była to chwila jak w filmie, który oglądał w telewizji. Chwila, kiedy jest szum, chaos, adrenalina napędza ciało do działania, krzyki zagłuszają myśli, a później wszystko nagle milknie. Słychać tylko strzał, widzi się i słyszy uderzające o podłogę ciało. W tym przypadku ciało Chloe, postrzeloną w plecy. Czas zwolnił, Harry'ego rozdarł ból.
Wszyscy, których znasz kończą w ten sposób, Harry – mówił jakiś głos w jego głowie. – Wszystko przez ciebie. Najpierw Cedrik, później Syriusz, teraz Chloe. O mało nie zabiłeś Dudleya, o mało nie zabiłeś swoich przyjaciół w Departamencie Tajemnic. Zostałeś uratowany, nic nie było twoją zasługą. Teraz nikt ci nie pomoże, jesteś słaby. Tak bardzo słaby, że aż mi cię żal. Tobie żal samego siebie, Harry. W końcu wszyscy, których znasz, zginą. Przez ciebie.
Następne chwile były jakby za mgłą, Harry stał się obserwatorem własnych czynów. Wtedy rozbrzmiały syreny policyjne, Harry, nie wiedząc nawet jak, oparł się zaklęciu i nadal czując ból, rzucił się po różdżkę. Wycelował w mężczyznę z pistoletem i posłał w jego stronę zaklęcie. Czerwony błysk powalił śmierciożercę, a kolejne chwili były już całkowicie zamazane.
Klęcząc nad ciałem Chloe staram się nie płakać. Nie była dla mnie nikim ważnym, po prostu dziewczyną, którą poznałem. Policja już okrążyła hotel, a ja szacuję, że w środku znajdą około trzydziestu ciał. W tym trzech nieprzytomnych śmierciożerców. Nie pamiętam jak ich pokonałem, ogarnęła mnie furia i zamroczył gniew. Prawdopodobnie rzucałem zaklęcia szybciej niż oni, bo w gruncie pojedynki do tego się właśnie sprowadzają.
Jednak ja nie mogę tu zostać. Mugole zawiadomią Ministerstwo Magii, zjawią się aurorzy. Muszę stąd odejść. Idę na górę po swoje rzeczy, widząc jak policja szykuje się do wejścia. Wbiegam po schodach, nie używając windy i zaklęciem wyważam drzwi do pokoju. Nie będę się przejmować rzucaniem zaklęć poza szkołą, skoro już to zrobiłem. W samoobronie. Będzie trzeba to wyjaśnić, w końcu nadal mają mój Namiar. Chwytam kufer, pakuję jeszcze tylko maszynkę do golenia i zamykam oczy, robiąc obrót na pięcie. Słyszę tylko krótki trzask, a później odgłosy tłumu.
Przeszedłem przez Dziurawy Kocioł, stanąłem przed murem, który kiedyś pokazał mi Hagrid i wklepałem cegły. Wejście otworzyło się po chwili, akurat wtedy, gdy zaczął się zastanawiać, czy wszystko dobrze zrobiłem. Ruszyłem ulicą ciągnąć za sobą bagaż i ponurym wzrokiem obserwując ludzi robiących ostatnie zakupy. Głównie nastolatków.
Właśnie widziałem więcej śmierci, niż niektórzy przez całe swoje życie – pomyślałem ze zgrozą.
Skręciłem w stronę biura zarządzania siecią fiuu.
– Do ministerstwa magii – powiedziałem, nie siląc się na przywitanie.
Kobieta za ladą ściągnęła nogi z taboretu, spojrzała na mnie zza okular i skrzywiła się.
– Powinieneś spojrzeć w lustro, dziecko. W takim stanie to nawet do poczekalni cię nie wpuszczą.
Spojrzałem po sobie. Rozerwana przy ramieniu kurtka, posmolona od zaklęć, spornie brudne od resztek jedzenia, w które musiałem wpaść i krew. Na moich nogawkach była krew Chloe, na którą nie zwracałem wcześniej uwagi. Przełknąłem ślinę czując jak śniadanie podchodzi mi do gardła. Moja twarz pewnie wyglądała jeszcze gorzej.
– Muszę dostać się do Ministerstwa – warknąłem. – Natychmiast!
Kobieta przewróciła oczami.
– Takie rzeczy najpierw trzeba umówić wcześniej. Z trzydniowym wyprzedzeniem. Nie ma, że tak nagle sobie przychodzisz i żądasz wyprawy do Ministerstwa Magii. Co jeszcze? Prosto do gabinetu ministra?
Zakląłem pod nosem i uniosłem włosy zasłaniające czoło, ukazując bliznę. Jeden z najsławniejszych symboli magicznego świata.
– Proszę przetransportować mnie do tego cholernego Ministerstwa, inaczej opowiem moim przyjaciołom, kto sprawił mi problemy w podróży. I nie mam na myśli śmierciożerców, których spotkałem dziesięć minut temu! – wrzasnąłem, już porządnie poirytowany.
Kobieta zerwała się z krzesła, wygładziła koszulę i bez słowa ruszyła w stronę kominka. Szedłem za nią w pewnej odległości.
Otworzyła jedną bramkę, ukazując niemal ekskluzywny kominek obity złotem i srebrem. Dała mi garść proszku.
– Jeśli widziałeś śmierciożerców, mów od razu "Departament Bezpieczeństwa". I nie czekaj w kolejce, panie Potter.
Kiwnąłem jej głową, wszedłem do kominka, wypowiedziałem komendę i cisnąłem proszkiem. Otuliły mnie płomienie koloru, którego nienawidziłem.
W departamencie bezpieczeństwa, w dziale aurorów, opowiedziałem wszystko Kingsleyowi, który wysłuchał mnie z szeroko otwartymi oczami i ustami, kazał czekać i pognał z wieścią dalej. Szef aurorów wybiegł ze swojego gabinetu, rozejrzał się i zatrzymał na mnie spojrzenie. Pognał w moją stronę jak wściekły.
– Harry Potter! – powiedział ni to przyjaźnie, ni to wrogo. Nie mogłem rozszyfrować, czy jest wściekły, szczęśliwy czy smutny. – Witam w moim biurze i przepraszam, ze względu na okoliczności i to, co pan przeżył, za tak oschłe powitanie. Moi najlepsi zajmą się sprawą spotkanych przez pana śmierciożerców, mugole jeszcze nas nie zawiadomili. Kingsley – zwrócił się do stojącego za nim wielkoluda – zbierz ludzi i zajmij się tym natychmiast! Weź najlepszych i zawiadom mnie, gdy będziesz coś wiedział. Poślij Notkę. – Kingsley kiwnął głową, posłał mi przepraszające spojrzenie i zniknął w tłumie zaaferowanych aurorów. – A pana, panie Potter, proszę o pójście za mną.
– Gdzie?
– Do ministra, oczywiście. Już od dawna chciał z panem porozmawiać.
Ruszyłem za nim w stronę windy i pewnie wszedłbym, gdyby ktoś nie chwycił mnie za ramię. Pan Weasley stał nade mną i wpatrywał się we mnie z uśmiechem, kiedy moje serce ściskał gniew i żal.
– Harry! – zawołał, chwytając mnie za ramiona po ojcowskiemu. – Miło cię znowu widzieć! Dumbledore powiedział nam, że nie chciałeś do nas wpaść na wakacje. Zasmuciło to nas trochę, ale… – przyjrzał mi się. – Na Merlina! Co ci się stało? Wyglądasz strasznie.
– Śmierciożercy – powiedziałem automatycznie, dziwiąc się, jak brzmi mój głos. Jakbym krzyczał przez cały dzień. Pokręciłem głową, kiedy pan Weasley wbił we mnie wzrok. Uniosłem plecak i wcisnąłem mu go do rąk. – Mógłby pan wziąć ze sobą ten plecak? Mam tam dla pana kilka mugolskich gadżetów, a teraz przepraszam, ale nie mam ochoty na rozmowę.
Zdawałem sobie sprawę, że jestem oschły, ale nie miałem zamiaru skakać z radości. Pociągnąłem za sobą walizkę, wszedłem do windy, której drzwi przytrzymywał szef aurorów i pojechałem z nim do ministra w całkowitym milczeniu.
Wyszedłem dopiero wieczorem, odprowadzony przez jednego z ochroniarzy ministra. Przeprowadziliśmy długą rozmowę, z której wynikało kilka rzeczy. Minister Rufus Scrimgeour nie przepadał za Dumbledorem i wplatał w rozmowę kąśliwe komentarze. Wyraził żal i zszokowanie tym, że śmierciożercy napadają na mugoli, po czym zostawił ten temat, jakby miał go gdzieś. I pewnie tak też było. Minister za wszelką cenę chciał, bym wstąpił w szeregi aurorów, a ja odmówiłem. Później rozmawialiśmy o moim uniewinnieniu w sprawie używania zaklęć i wyszło na to, że "w samoobronie pozwoliłbym ci ich nawet zabić, Harry, jeśli miałbyś tylko przeżyć, a później, jeśli byłoby trzeba, poszedłbym za ciebie do Azkabanu". Pod koniec wydał mi się równym gościem.
Noc spędziłem w dziurawym kotle, a następnego ranka ruszyłem na stację King's Cross.
Peron 9 i 3/4 jak zwykle był pełny, ja nieco odżyłem po wczorajszych wydarzeniach, choć nadal coś rozdzierało mnie od środka. Próbowałem uratować Cedrika, próbowałem ocalić Syriusza i dwa razy mi się nie udało. Poprowadziłem przyjaciół do Departamentu Tajemnic i tam prawie zginęli. I tam również nie udało mi się ich uratować. Zrobił to Zakon Feniksa. I teraz Chloe, dziewczyna, której nie zdążyłem poznać zginęła przeze mnie.
Przecisnąłem się przez tłum. W proroku codziennym na szczęście nie było wzmianki o moim udziale, ale rozeszły się plotki. Inne gazety, mniej czytane, wplatały mnie w te wydarzenia z równą gracją co tancerka na parkiecie. I znów widziałem swoje nazwisko na ustach innych.
– Harry! – usłyszałem krzyk i dostrzegłem Rona. Wyciągał rękę w górę i machał jak wariat. – Tutaj! Tutaj jesteśmy!
Zacząłem przechodzić między ludźmi i zacząłem robić użytek z łokci, kiedy przechodziłem obok ślizgonów. Ci syczeli i klęli na mnie, kiedy szturchałem ich po żebrach. Uśmiechnąłem się i dopadłem przyjaciela. Uścisnęliśmy się jak bracia, którzy od dawna się nie widzieli i wymieniliśmy przywitania.
Później Hermiona przetarła oczy i rzuciła mi się w ramiona.
– Myśleliśmy, że coś ci się stało! – syknęła mi do ucha, uważając, by nikt inny nas nie usłyszał. – Ojciec Rona powiedział nam, że… Walczyłeś w tamtym hotelu. W Londynie.
Kiwnąłem jej głową i lekko westchnąłem. Ron ścisnął mnie za ramię.
– Stary – powiedział, kręcąc głową – dlaczego zawsze, kiedy coś się dzieje, ty musisz tam być? Nie mogłeś stamtąd po prostu zwiać? Albo nie! Cofam to. Nie mogłeś po prostu przyjść do Nory?
– Nie – odparłem krótko, dając jednocześnie znak, że nie będę o tym rozmawiał. Właśnie sobie uświadomiłem, że nie widziałem takiej ilości krwi od czasu, kiedy zabiłem bazyliszka. – Gdzie reszta? – spytałem.
– Ginny już jest w pociągu – powiedziała Hermiona. – Spotkaliśmy jeszcze Nevilla i kilka innych osób, ale czekaliśmy na ciebie.
– Mój ojciec ciągle ma twój plecak – wtrącił Ron. – Mówi coś o wyjątkowości i co wieczór coś brzęczy w łazience.
Zaśmiałem się nagle, wbrew sobie, wyobrażając sobie pana Weasleya, który włącza maszynkę do golenia i już nie potrafi jej wyłączyć. A później ciska w nią zaklęciami. Poza tym zostawiłem tam mp3, słuchawki, kilka mugolskich książek, głośnik, radio i płyty nieznanych mi wcześniej zespołów.
– Cóż, najwyżej odeśle mi te rzeczy – powiedziałem i minąłem przyjaciół, idąc w stronę pociągu.
Hermiona mnie dogoniła.
– Dlaczego nie przyjechałeś do Nory? – spytała.
– Musiałem pobyć trochę sam. Z dala od rodziny, przyjaciół i magii. A wyprawa z Dumbledorem mi to ułatwiła – wyjaśniłem pokrótce. – I skończyło się jak zwykle – dodałem ponuro.
Hermiona otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale przyspieszyłem. Nie chciałem, żeby mnie pocieszała. Tylko bardziej bym się zirytował. Wszedłem do wagonu, szybkim krokiem przeszedłem go wzdłuż, później kolejny i jeszcze jeden. Nie znalazłem wolnego przedziału.
– Harry! – zawołał Ron, otwierając jeden. – No chodź! Co ty robisz?
Ruszyłem w jego stronę i wszedłem do przedziału, w którym siedzieli już Neville, Seamus, Luna i Ginny. Rzuciłem krótkie "cześć" i usiadłem przy drzwiach, zamykając je na zawias, by nikt już się nie dosiadł. Ginny siedziała naprzeciwko mnie i wpatrywała się we mnie dziwnym wzrokiem, a ja starałem się ją ignorować. W końcu odezwała się do Hermiony, a ja podziękowałem za to Bogom i zamknąłem oczy, chcąc, by wszystkie emocje ze mnie uleciały.
Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem, myśląc o taksówkarzu, który podwiózł mnie pod hotel.
