[center][size=200]MINISTERSTWO PRAWDY[/size][/center]

[center][size=85]5/2008[/size][/center]

Ile lat potrzeba, aby zagoić rany? Wydawać by się mogło, że to, co spotkało bohaterów Bitwy o Hogwart nie zostanie zapomniane tak szybko. Tymczasem, po dziesięciu latach od zakończenia wojny, świat czarodziejski zdaje się nie pamiętać o tysiącach poległych oraz o tym, co przeżyli wtedy ludzie, nierzadko mający mniej niż siedemnaście lat.

Ginny Potter na okładce magazynu "Czarownica", której fryzurą zachwycają się czarownice starsze i młosze, już nikogo nie dziwi. Podobnie jak Hermiona Weasley, nagrodzona przez to samo czasopismo statuteką Kobiety Sukcesu. Najmłodszy potomek Harry'ego Pottera gości w gazetach częściej niż jego ojciec. Chłopiec określany jest ciągle jako "słodkie maleństwo" i "taki podobny do taty".

Zdaję sobie sprawę z brutalności tych słów. Zdaję sobie również sprawę z tego, że łatwiej jest nam udawać, że zakończenie wojny jest równoznaczne ze szczęśliwym zakończeniem. Jakby ten cały terror nie zostawawał w pamięci na całe życie. Jakby wszystko było już dobrze.

Niestety, drodzy państwo. Nasze pismo nie dostarczy wam kolorowych historii, gdzie raz czy dwa zakręci wam się łezka w oku, bo [i]ktoś[/i] zmarł. Ja, Parissa Donagan, przedstawię teraz historie kilku kobiet, które były w Hogwarcie w maju 98. Historie brutalne, prawdziwe, pozostające w pamięci na długo po zakończeniu masakry.

Nie są na okładkach magazynów, a ich życiem nie interesuje się cały czarodziejski świat. Szkoda, bo wykazały się nie lada odwagą. W dziesiątą rocznicę zakończenia wojny, to im dedykuję ten artykuł.

[size=150][b][i]Mandy Brocklehurst[/i][/b][/size]

To, że coś się święci było wiadomo od dawna. Długo przed samą bitwą, nawet długo przed moim powrotem do szkoły na ostatni rok. Moja matka pracowała w ministerstwie, dlatego przed przyjazdem do Hogwartu błagała mnie, abym się nie wychylała i nie "walczyła o idee". Bała się. Wiedziała, że nastały te "mroczne" czasy i trzeba być posłusznym, jeśli chce się żyć. Jako, że była kimś ważnym w ministerstwie, każde nieposłuszeństwo z mojej strony mogło się odbić nie tylko na mnie, nie tylko na niej, ale też na całej naszej rodzinie.

Starałam się więc nie wychylać i być [i]grzeczna[/i]. Najgorszym, co pamiętam, to lekcja obrony przed czarną magią z Carrowem. Albo raczej lekcja czarnej magii. Carrow kazał mi rzucić zaklęcie cruciatusa na pewnego pierwszoroczniaka. Nie chciałam tego zrobić, błagałam go ze łzami w oczach, by mnie nie zmuszał, ale tylko bardziej go tym denerwowałam. Nie miałam wyjścia - musiałam wyciągnąć różdżkę i skierować nią w tego chłopca. Ręka mi się trzęsła, przez chwilę nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Widziałam strach w jego oczach, cały się trzęsł. Nie wiem, czy byłabym w stanie żyć bez koszmarów, gdyby udało mi się rzucić to zaklęcie. Wypowiedziałam je, ale nic się nie stało. Widocznie nie chciałam tego dostatecznie, aby się udało. Carrow tak się zdenerwował, że uderzył mnie swoim biczem w plecy. Zawsze miał go przy sobie. Chyba czasami lubił zmieniać podejście do uczniów i zadawać im kary cielesne. Bliznę mam do tej pory.

Później i tak walczyłam. Mojej rodzinie udało się przeżyć, choć gdybyśmy przegrali, zapewne słono zapłaciłaby za moją "walkę o idee". Czuję jednak, że walcząc, dobrze postąpiłam.

Mimo wszystko do dnia dziesiejszego mam wyrzuty sumienia. Co by było, gdyby rzeczywiście

udało mi się rzucić to zaklęcie? Tego, że spróbowałam chyba nigdy sobie nie wybaczę.

[size=150][b][i]Romilda Vane[/i][/b][/size]

Mnie wojna ukształtowała. Moje życie dzielę na przedwojenne i powojenne. A więc jest Romilda przedwojenna i Romilda powojenna.

Przed wojną byłam zupełnie inna, niż jestem teraz. Jak miałam czternaście lat, jedyne o czym myślałam, to chłopcy, plotki z przyjaciółkami czy inne głupoty. I potem nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Wróciłam do szkoły, ale to już nie był ten sam Hogwart. Szybko zrozumiałam, że muszę dorosnąć. W szkole panował reżim, wszyscy wiedzieli, że czeka nas walka o życie. Prędzej czy później.

O Gwardii Dumbledore'a dowiedziałam się przypadkiem. Bałam się o własne życie, więc bardzo zabiegałam o to, aby znaleźć się w ich gronie. Przyjęli mnie, a ja musiałam stawić czoło nowej rzeczywistości. Na początku było całkiem sympatycznie. Śmialiśmy się, rozmawialiśmy długo, nie zawsze na ponure tamaty. Chyba po prostu potrzebowaliśmy bliskości i poczucia bezpieczeństwa. Szybko jednak powróciliśmy do rzeczywistości. Poczucie bliskości odstawiliśmy na bok - ludzie coraz częściej umierali, na nas mógł przyjść czas w każdej chwili.

Plotkowanie z koleżankami wydawało mi się wtedy tak odległe, jakbym nie robiła tego od dziesięciu lat. A przecież minęło zaledwie kilka miesięcy. To zdecydowanie za krótko, by nagle zmężnieć i z niewinnej dziewczynki stać się wojowniczką. Ale musiałam dać sobie radę. Na spotkaniach Gwardii byłam beznadziejna. Od razu widać było, że nie przykładałam wagi do nauki. Inni potrafili się bronić, rzuacać zaklęcia jak zawodowcy czy nawet wyczarować patronusa. A ja? Ja zostałam wyrwana z idealnego, kolorowego świata na i rzucona twardy grunt. To mnie przerosło. Pewnego dnia znowu nie wyszło mi jakieś zaklęcie. Wtedy jedna z dziewczyn spoliczkowała mnie i zaczęła wykrzykiwać, że jeżeli chcę przeżyć, to muszę wziąć się w garść. Wszyscy patrzyli na nią jak na wariatkę, a Ginny Weasley odciągnęła ją ode mnie, dając reprymendę. To był pierwszy taki atak histerii, a zarazem zwiastun tego, że ludzie już nie dają sobie rady z rzeczywistością. W końcu mieliśmy naście lat, a wymagali od nas bardzo dużo.

Ja jednak w duchu przyznałam tej dziewczynie rację. Kiedy w powietrzu czuć już było wojną, dotarło do mnie, że nie przeżyję. Byłam zbyt słaba.

Gdyby nie spotkania Gwardii, dziś bym pewnie nie żyła. Czułam, że nie wyjdę zwycięsko z tej bitwy. Mimo wszystko chciałam spróbować, chciałam walczyć o szkołę. I jakoś mi się udało. Wiem, że to zasługa żmudnych ćwiczeń, ale miałam też dużo szczęścia. Szczęścia, którego niestety zabrakło innym.

[size=150][b][i]Megan Jones[/i][/b][/size]

Hogwart za czasów dyktatury Snape'a jest dla mnie ciężki do określenia. Z jednej strony panował tam straszny reżim. Karano nas w okropny sposób, zmuszano do nieetycznych rzeczy. Z drugiej jednak strony, w tym czasie między uczniami narodziła się swego rodzaju więź. I nie mam na myśli tylko potejemnych spotkań. Do wszystkich dotarło, że skoro ludzie poza murami szkoły zostają uśmiercani przez popleczników Voldemorta, tak i my możemy stracić życie w każdej chwili. Ta świadomość była okropna, ale konieczna. Dzięki temu myśleliśmy trzeźwo o naszych poczynaniach.

Jednak najważniejszą chyba rzeczą było, choć brzmi to banalnie, umocnienie przyjaźni oraz narodzenie miłości. Ludzie zakochiwali się szybciej i intensywniej, bo wiedzieli, że trzeba korzystać z każdej minuty. W szkole byliśmy teorytycznie bezpieczni, jednak w praktyce słowo "bezpieczeństwo" wywoływało tylko pogardliwy śmiech.

Mnie swego rodzaju bliśkość i bezpieczeństwo dał Anthony. Poznaliśmy się na tajnych spotkaniach Gwadii Dumbledore'a, na które zaprowadziła mnie przyjaciółka. Było nas tam bardzo dużo i nieco ciężko było utrzymywać to w sekrecie. Tak czy siak, mimo tłumu, to Anthony jako pierwszy rzucił mi się w oczy. A ja jemu. Zaczęliśmy się spotykać w marcu, a dokładnie tydzień przed bitwą powiedział mi, że się we mnie zakochuje.

To był jeden z nielicznych promyków nadzieji podczas tamtego roku. Trzeba było bardzo uważać na Carrowów, więc wszelkie schadzki na korytarzu, poza ustaloną godziną, były bardzo ryzykowne. Dodatkowo, nie ułatwiał nam sprawy fakt, że byliśmy z innych domów. Ja - Puchonka, a on Krukon. Mimo wszystko musieliśmy jakoś kombinować. Czuć było to napięcie, ale to tylko sprawiało, że chociaż miało się ochotę wstać rano z łóżka.

W bitwie wzięliśmy udział, to oczywiste. Razem z kilkoma osobami chcieliśmy przedostać się do Wielkiej Sali. Już nawet nie pamiętam, dlaczego... Ukrywaliśmy się wszyscy za schodami, bo niedaleko czaili się Śmierciożercy. Ja i Anthony byliśmy tuż na początku, jego głowa nawet lekko wystawała zza schodów, ale dostrzegłam to za późno. W tamtym momencie czułam taki paraliżujący strach, jakiego nie doświadczyłam nigdy. Serce biło mi jak szalone, a jedyne, co można było usłyszeć to urywane oddechy. Wtedy Anthony złapał mnie za rękę i, ze słabym uśmiechem, szepnął: Uwielbiam, kiedy...

Nie dokończył. W czubek jego głowy trafiło zielone światło, a on sam padł na ziemię jak marionetka.

Długo rozpoczałam po jego śmierci, będąc święcie przekonana, że to była moja prawdziwa miłość. Nie wiem, może mówiłam tak, bo zmarł? Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że byliśmy tylko przerażonymi nastolatkami, poszukującymi bliskości. Takie były czasy, każde emocje, niezależnie czy pozytywne, czy negatywne, odczuwaliśmy o wiele intensywniej, niż przed wojną. Mimo wszystko, do dzisiaj zastanawiam się, co chciał mi w tamtej chwili powiedzieć. Uwielbiał, kiedy co? Kiedy mógł poczuć dreszczyk emocji? Kiedy trzymał mnie za rękę? Nigdy się nie dowiem.

[size=150][b][i]Tracy Davies[/i][/b][/size]

Dla mnie najbardziej krzywdzącą rzeczą podczas tamtego roku było to, że ludzie traktowali nas, Ślizgonów, niczym zło wcielone, młodych Śmierciożerców i aspirujących morderców. No dobrze, nie krzywdziło mnie to zbytnio, ale bardzo irytowało. Mój ojciec nie był Śmierciożercą, ale popierał Voldemorta. Miałam to jednak gdzieś, bo od lat mieszkałam tylko z matką. Kiedy wszystkim Ślizgonom nakazano powrócić do lochów, poszłam z nimi. Pomyślałam wtedy, że nie będę wychodzić na pewną śmierć tylko dlatego, że jacyś Gryfoni są gotowi poświęcić życie dla idei. Myślałam praktycznie - jeśli wygra Potter, nikt mnie nie ukarze. Jeśli Voldemort - moje walaka przeciw niemu skończyłaby się dla mnie tragicznie. Później jednak dotarła do nas informacja, że w szkole zjawiły się rodziny uczniów i absolwenci, że wszyscy walczą, ale sił Voldemorta jest równie dużo, a może nawet więcej. Wtedy coś mnie tknęło. Skoro wszyscy są gotowi walczyć, to dlaczego ja nie mogę? Nie popierałam Voldemorta, ale bałam się, że jeśli wygra, to ci, którzy walczyli przeciwko niemu, zostaną surowo ukarani. Musiałam jednak odstawić na bok te myśli. To była najtrudniejsza decyzja, jaką kiedykolwiek musiałam podjąć. Dzisiaj jestem z niej dumna, jednak dziwię się sama sobie.

Wróciliśmy do zamku zwartą grupą. Niedużą, ale jednak wróciliśmy.

Tej nocy nie da się zapomnieć. To, że to są moje słowa, jest pewnego rodzaju ironią, ponieważ ci, którzy mnie znają wiedzą, że ciężko mnie złamać. Jednak tamtej majowej nocy w pewnym sensie poległam. Najabardziej tragiczny moment był chyba wtedy, gdy w Wielkiej Sali biegłam przed siebie... po trupach. Dosłownie. Nie było czasu na to, by patrzeć pod nogi. Trzeba było uniknąć zaklęcia, aby przeżyć, a taki nieboszczyk tylko w tym przeszkadzał. Człowiek biegł, przerażony na śmierć, aż nagle potknął się o ciało swojego kumpla. Nawet nie miałam siły krzyczeć.

Myśl, że zaraz ja mogę być martwa i to po mnie będą deptać ludzie, aby przeżyć, była nie do zniesienia.

Wspominałam już, że mój ojciec popierał Voldemorta. Kiedy byłam mała, Śmierciożercy, którzy cudem uniknęli Azkabanu, przychodzili w odwiedziny do naszego domu. Byli moimi wujkami, brali mnie na kolana i mówili miłe rzeczy, takie, jak to że jestem śliczną dziewczynką, czy to, że ładnie rysuję. Nie rozumiałam wtedy, że byli to zwykli mordercy. Teraz zdaję sobie sprawę, jaka to jest ironia. Kochający ojcowie, mężowie wujkowie, którzy poza domem mordują mugoli dla zasady. Podczas bitwy widziałam ich wszystkich. Ci wujkowie, którzy głaskali mnie po głowie dziesięć lat wcześniej, rzucali okrutnie zaklęcia śmiertelne, nierzadko zabijając nim osoby, które miały niewiele lat więcej niż ja wtedy. Nie sądzę też, by ci wujkowie mnie oszczędzili, gdybym się im wówczas nawinęła.

[b][i][size=150]Dafne Greengrass[/size][/i][/b]

Ani moja rodzina, ani ja nigdy nie popieraliśmy Voldemorta. Dlatego wróciłam do zamku razem z innymi Ślizgonami. Jednak kiedy już się tam znalazłam, od razu podeszłam do mężyczyzny z, jak wiedziałam, Zakonu Feniksa i zapytałam: Co mam robić, jeśli nie chcę zabijać?

Wydawał się być nieco zaskoczony tym pytaniem, ale nakazał mi iść do Skrzydła Szpitalnego, bo jest dużo rannych, a mało osób do pomocy. Tak też zrobiłam.

Wracając do Hogwartu, wiedziałam, że nie wracam [i]stricte[/i] na bitwę. Chciałam pomóc, ale nie walczyć. I to nie dlatego, że chroniłam własny tyłek, bo każdy chronił. Po prostu nie miałam zamiaru nikogo zabijać, ani patrzeć na to, jak moi równieśnicy padają na ziemię martwi. Nie spodziewałam się, że pomaganie rannym będzie o wiele bardziej tragicznym doświadczeniem.

Kiedy dobiegłam do Skrzydła Szpitalnego, ze zdziwieniem dostrzegłam około dziesięć osób strzegących drzwi. Domyśliłam się, że muszą chronić pomieszczenia, aby nie dostał się tam nikt nieupoważniony. Na przykład Śmierciożerca, który chciałby dobić konających.

Mój ślizgoński krawat zrobił mi raczej antyreklamę i strażnicy nie za bardzo mi ufali. W końcu jednak mogłam wejść do środka.

Z gorzką ironią muszę stwierdzić, że Śmierciożercy wykazali się kreatywnością. Nie zależało im tylko na zabijaniu. Oni chcieli, aby ich ofiara się męczyła, więc rzucali niebepieczne klątwy. To było nieludzkie i mówię to z pełną świadomością. Okrucieństwo wojny uderzyło mnie nagle, kiedy dostrzegłam konających ludzi, dotkniętych klątwą. Wymiotowali krwią, mieli poparzone twarze, wypalało im oczy... Było ich za dużo, by wszystkim pomóc. Pielęgniarka szkolna latała z kąta w kąt, było tam też kilku uzdrowicieli z Munga. Cud, że chociaż kilku - Śmierciożercy patrolowali Hogsmeade, aby żadne posiłki nie dostały się do szkoły.

Niektórym nie mogli jednak pomóc nawet uzdrowiciele. Pewne klątwy były zbyt potężne i jedyne, co zostało tym ludziom, to czekać na śmierć.

Nie wiedziałam zupełnie, za co powinnam się zabrać. Chciałam zapytać uzdrowicieli, co mam robić, poprosić, aby mnie pokierowali, ale oni byli zbyt zaaferowani, aby zwrócić na mnie uwagę. Podeszłam więc do osoby, która wydała mi się najbardziej potrzebująca - krwawiącego chłopca.

Położyłam jego głowę na kolanach, pytając, co się stało. Kiedy opatrywałam jego rany, on słabym głosem wyjaśnił mi, że zaatakował go jakiś Śmierciożerca. Szybko zrozumiałam, że tamowanie krwotoku nie ma sensu, gdyż chłopaka najwidoczniej trafiło takie czarnomagiczne zaklęcie, że cały się wykrwawi. Chciałam z nim zostać, by umierając nie był sam. Wiedziałam, że odczuwał ból, więc zadawłam mu pytania, aby na chwilę zapomniał o cierpieniu.

Kiedy usłyszałam, że ma jedenaście lat, sparaliżowało mnie. Zapytałam, dlaczego znalazł się na bitwie, skoro młodsi uczniowie mieli bezwzględny nakaz opuszczenia szkoły. Do tej pory pamiętam, co mi odpowiedział. Słowo w słowo.

"Nikt mnie nie lubił, ale ja lubiłem szkołę. Myślałem, że jak ją obronię, to mnie wszyscy polubią".

Płakałam, bo czułam się bezsilna. W zasadzie w tamtym momencie, to tamten umierający jedenastolatek był bardziej dzielny niż ja. A to był dopiero począte. Bałam się, że niedługo mogą tu trafić moi przyjaciele, może nawet moja siostra...

Ten chłopak umierał naprawdę długo. Do tej pory mnie to boli. Miał przecież jedenaście lat.

[size=150][b][i]Alicja Spinnet[/i][/b][/size]

Hogwart skończyłam już jakiś czas temu, ale gdy dostałam wiadomość, że w szkole rozgrywa się bitwa, natychmiast się tam zjawiłam wraz z resztą starych przyjaciół.

Na początku wszystko zapowiadało się dobrze. Walczyliśmy z grupą Śmierciożerców, mieliśmy przewagę liczebną. Byliśmy [i]przekonani[/i], że wygramy to starcie.

Rzeczywistość jednak okazała się inna. Musieliśmy się rozdzielić po całej szkole. Biegnąc, widziałam martwych uczniów, a nawet ich zapłakane matki, kurczowo trzymające się ciał swoich poległych dzieci. Już wtedy wiedziałam, że ta noc zapadnie mi w pamięci na długo. Jednak widok martwego Freda Weasley'a był chyba najbardziej wstrząsający.

Nagle wszystko stało się brutalnie oczywiste - zginąć mógł każdy. Widziałam to, jak ci wszyscy młodzi ludzie padali na ziemię, jakby ktoś nagle odłączył ich od jakiegoś zasilania. Nigdy nie miałam zbyt silnej psychiki, więc powoli czułam, że się wyłamuję. Wtedy dostałam rozkaz od Zakonu, że mam iść pod Skrzydło Szpitalne, bo wartownicy się wykruszają.

Kiedy dotarłam na miejsce, ze zdziwieniem dostrzegłam tylko jednego chłopaka, w dodatku ucznia, który na mój widok aż odetchnął z ulgą. Powiedział mi, że cała reszta ruszyła na bitwę, gdyż ludzie giną z minuty na minutę, a oni nie mogą tu stać bezczynnie.

Czuwaliśmy więc na straży tylko we dwójkę. Jason, bo tak miał na imię, zapytał mnie w pewnym momencie, czy się boję. Owszem, bałam się. Chyba nigdy w życiu nie odczuwałam takiego strachu, jak wtedy. I czułam, że ten chłopak również. Oboje byliśmy jak sparaliżowani, a on, jak na Krukona przystało, starał się zrobić wszystko, abyśmy na chwilę zapomnieli o okolicznościach, w których się znaleźliśmy.

Zapytał, jakie są moje marzenia.

Zaśmiałam się ponuro. Marzenia? Jakie marzenia? Miałam jedno: przeżyć.

Bo przyszłość, a co za tym idzie również marzenia, nie istniała. Nikt nie myślał o jutrze. Liczyła się tylko teraźniejszość. O jutrze będziemy myśleć, jeśli nie padniemy trupem.

Chyba najgorsze, co pamiętam z tej nocy, to właśnie świadomość tego, jak ważna jest każda sekunda. I to nie było to samo, co ulotność chwili, kiedy decydujemy się kogoś zaprosić na randkę. Nie. Zdawałam sobie sprawę, że jedno słowo, jeden ruch nadgarstka może pozbawić mnie życia. Mogłam być wtedy w trakcie mówienia, może w tym czasie bym się śmiała, a może byłabym w stu procentach świadoma tego, że ktoś kieruje we mnie różdżkę, ale zmęczona wojną, upuściłabym swoją i się poddała.

Wszędzie głośno mówiło się o tej gryfońskiej odwadze, jednak ja tamtej nocy chyba nie czułam się jak Gryfon. Dotarło do mnie, że w obliczu śmiertelnego zagrożenia, coś takiego jak domy i odpowiadające im charaktery, schodzą na dalszy plan. Widziałam wtedy mnóstwo młodych ludzi, z każdego domu, dzielnie walczących o Hogwart.

I to jest kolejna straszna rzecz. Niektórzy walczyli wedle zasady "zabijać i nie dać się zabić". Musieli zdecydować, czy wyjść i możliwe, że nie wrócić, czy zostać w swoim azylu. Ja miałam już dwadzieścia lat, więc wiedziałam, na co się decyduję. Ale oni? Przecież to były jeszcze dzieci.

Po wysłuchaniu historii tych kilku bohaterek, dochodzę do wniosku, że rany, owszem, przestaną krwawić, ale blizny pozostaną na długo. A więc odejdźmy od tematu naturalności loków Hermiony czy domniemanej ciąży Ginny i rzućmy okiem na prawdziwe zdarzenia sprzed dziesięciu lat. Nasz magazyn nie pozwoli o tym zapomnieć.

[right]Redaktor główna

Parissa Donagan[/right]