DO DIABŁA Z NIENAWIŚCIĄ

Rozdział pierwszy

Draco był wściekły. Był wręcz wkurzony na całego. I to do tego stopnia, że zaczął nawet zastanawiać się nad odwołaniem tradycyjnej wtorkowej kolacji z Blaise'em, bo gdy Draco cierpiał na tego rodzaju nastrój, to Zabini zwykł albo przybierać minę zatytułowaną „Draco Malfoy jest popierdolonym szaleńcem i niech ktoś mi powie, czemu ciągle jestem jego przyjacielem", albo uderzać w filozoficzny ton, nic tylko luz, blues i medytacja, słowem chodzący zen, jakby Draco był dla niego jakąś cholerną drogą krzyżową, próbą, która, kiedyś tam, zakończy się jakimś zbawiennym oświeceniem. Po dwunastu latach przyjaźni, wojnie i trzech małżeństwach (wszystkie Zabiniego), Draco uważał, że poproszenie Blaise'a o rozszerzenie repertuaru reakcji na jego humory nie byłoby zbyt wygórowanym żądaniem.
Kilka razy kopnął biurko, z paradoksalną satysfakcją konstatując, że zrujnował właśnie kolejną parę mokasynów za sześćset funtów. To był następny problem, który doprowadzał go do białej gorączki, a fakt, że nikt inny nie zdawał się nim przejmować, nie przestawał stanowić dla niego zagadki. Dlaczego czarodzieje nie potrafili robić porządnych butów? Pewnej pociechy dostarczał mu fakt, że jeśli dręczyłby go naprawdę, ale to naprawdę zły humor, zawsze mógł wybrać się do mugolskiej części Londynu, uzbrojony po zęby w pozę pełną wyższości i pogardy. Pansy miała ostatnio czelność wytknąć mu, że drażnienie mugolskich sprzedawców nosiło wyraźne znamiona dziecinnego zachowania, co Draco zbił kontrargumentem, że ci zawsze traktowali go jak gumochłonie gówno, wyczuwając, że coś było z nim nie tak. Draco nigdy nie był bardziej szczęśliwy niż w chwilach, gdy jego niedojrzałe zachowanie znajdowało jakieś usprawiedliwienie. Ostatnim razem, gdy odwiedził sklep Bruno Magli*, jakiś dureń stojący za ladą ośmielił się go zapytać, czy jest Amerykaninem. Jedno dyskretne machnięcie różdżką i idiota już ani razu w tym stuleciu nie będzie mógł liczyć na erekcję. Amerykanin! Draco nie poczułby się bardziej obrażony, gdyby ktoś nazwał go, powiedzmy, Puchonem.
Wyczarował Tempusa. Cholera, nie było czasu na drażnienie mugolskich sprzedawców. Co rozwścieczyło go jeszcze bardziej, gdyż był teraz zmuszony iść na kolację do jednej z najlepszych londyńskich restauracji w butach z poobijanymi czubkami. W dodatku tym razem to na niego przypadała kolejka na płacenie.
Doprawdy, życie to padół łez.
Blaise się spóźniał, jak zwykle. Draco wśliznął się do niszy ze stolikiem, próbując usadowić się tak, by nie wystawiać swych butów na ewentualny pokaz oraz niewątpliwą śmieszność i rozpoczął procedurę doprowadzenia się do stanu nietrzeźwości. Kto by sobie zawracał głowę jedzeniem? Kelnerowi, przyjmującemu od niego zamówienie (butelka Bordeaux), zapowiedział jasno:
— Jeśli choć przez sekundę ujrzę tego wieczoru dno kieliszka, to z całą pewnością postaram się, żebyś stracił pracę.
Ostatnia żona Blaise'a nienawidziła Dracona z całych sił. Gdy się tak nad tym zastanowić, to w zasadzie wszystkie jego żony go nie cierpiały, z tym, że ta właśnie była skończoną wariatką, nigdy nie używającą słów po to, by wyrazić swe niezadowolenie, skoro tę rolę mogły przejąć miotane przez nią lampy. Blaise, którego magiczna specjalizacja zasadzała się wyłącznie na bazie nieprzyzwoitej wręcz zdolności do rzucania zaklęć seksualnych, był zmuszony do zostania swego rodzaju ekspertem od zaklęć uzdrawiających. Jak trzeba, to trzeba: niezwykłe okoliczności wymagają niezwykłych środków. Gdy Blaise wreszcie przekroczył próg restauracji, Draco dostrzegł na jego czole jedynie cienką, ginącą u nasady włosów rysę, pozostałość po dość paskudnym cięciu. Wyglądało na to, że uzdrawianie wychodziło mu coraz lepiej.
— Widzę, że Małgorzata nie posiadała się z radości na wieść o tym, że zamierzasz wyjść dziś ze mną na kolację — powiedział Draco, dając znak kelnerowi, który bezzwłocznie, jak za dotknięciem różdżki, wyczarował szklankę z ginem martini, stawiając ją przed Blaise'em.
Jeszcze jedna wkurzająca rzecz do kolekcji: miłość Blaise'a do mugolskich drinków. Zabini nabawił się tego afektowanego zwyczaju od swej żony numer dwa, Amerykanki imieniem Trixie. Draco nauczył się nie ufać koktajlom tego typu po tym, jak na zeszłorocznym balu bożonarodzeniowym w ministerstwie urżnął się w trupa jakimś świństwem o nazwie hand grenade, wskutek czego on i Potter zafundowali sobie wzajemnie podbite oczy w prezencie świątecznym. Gdyby następnego ranka po balu kazano mu wybrać kolejnego drinka, wolałby uraczyć się autentycznym koktajlem Mołotowa — nawet perspektywa stanięcia w płomieniach wydawała mu się lepsza od kaca-giganta, który dopadł go zaraz po przebudzeniu. Sama woń ginu do dziś wystarczała, żeby Draco poczuł bardzo sugestywny przypływ tamtej udręki.
Żona numer trzy była najmłodszą córką jakiegoś polskiego wielmoży (Blaise nigdy nie wyrażał się o nim inaczej niż „liczykrupa z Zamościa z różdżką") i zarazem charłaczką, co wyjaśniało po części rzucanie lampami zamiast zaklęciami. Zasadniczo można by uznać to za błogosławieństwo, ponieważ ta kobieta była naprawdę niezrównoważona psychicznie — a zważywszy na całą populację wariatów w rodzinie Malfoyów i Blacków (tu mały ukłon w stronę cioci Belli), Draco mógł się uważać za swoistego eksperta w dziedzinie szaleństwa. Żony Blaise'a zawsze były dobrze sytuowane, zgodnie z jego jedynym, niepodważalnym, mierzalnym w złocie standardem. Jeśli jakaś baba miała kasę, nazwisko i kutas Zabiniego stawały się jej własnością. Gdy pewnego razu Draco stwierdził, że jabłko nie pada zbyt daleko od matczynej jabłoni, z tą jedyną różnicą, że każda z żon Blaise'a kończyła ich krótkie małżeństwo jako żywa osoba, Zabini odpowiedział: „To znaczy, że albo sam zaczniesz lizać tyłek jakiemuś potężnemu czarodziejowi, a na dzień dzisiejszy jedynym możliwym do zaakceptowania kandydatem jest Potter, albo będziesz musiał utrzymywać cały sztab osiemnastoletnich sekretarek. Tak á propos: co słychać u twojej matki?"
Odpowiedź ta nie nabrała dla Dracona żadnego sensu nawet wtedy, gdy później dokładnie ją przemyślał. Meandry logiki Blaise'a owocowały często w owym czasie wypowiedziami porażającymi potwornie inteligentnym i błyskotliwym brzmieniem. Zabini był jedyną osobą na tej planecie, nie licząc jego matki, która przy pomocy erupcji pokrętnej logiki albo i bez niej, potrafiła skutecznie skłonić Dracona do milczenia. Oczywiście, był jeszcze Potter, ale jedyną rzeczą, którą umiał zrobić, by zmusić Dracona do milczenia, było wepchnięcie mu pięści do gardła.
— Wygląda na bezpośrednie trafienie. Któregoś pięknego dnia ta baba cię zabije, Blaise.
— No cóż, ma temperament. Tym razem to była lampa w gabinecie. Waterfordzki kryształ — uśmiechnął się Blaise, wzruszając ramionami, filozoficzno-medytacyjnie-zenowsko jak sama cholera.
— To pieprzona wariatka. Kiedy zamierzasz skończyć z tym nonsensem i nareszcie ożenić się z Pansy? Gdy się pobierzecie, przestanie robić podchody do zarządzania moim życiem. — Było to wierutnym kłamstwem, ale kłamstwem wygodnym dla wszystkich. — Jest twoją kochanką od ośmiu lat i na całej wyspie nie znajdziesz nikogo, kto by potrafił obciągać lepiej niż ona.
Fakt ten Draco mógł jak najbardziej poświadczyć. Relacje między nimi trojgiem cechowała ekstremalna płynność. Co oznaczało, że dość często pieprzyli się wzajemnie. Określenie tego układu jako „kumple do łóżka" niezupełnie oddawało stan rzeczy. Już raczej „najlepsi przyjaciele do łóżka". Draco i Blaise nie robili tego już od dość dawna, a jeśli w ogóle, to albo dla uczczenia starych, dobrych czasów, albo gdy właśnie obaj mieli ochotę na kutasa. Pansy jednak miała skłonność do używania Dracona w celu wywołania zazdrości w Blaisie, gdy tylko na horyzoncie pojawiała się jakaś nowa żona. Blaise nie przejmował się jej zabiegami ani odrobinę, ale z radością udawał, że jest wręcz odwrotnie, mówiąc Draconowi: „Nie psujmy jej zabawy, niech się tym cieszy". Szybko okazywało się, że małżeństwa Zabiniego mają bardzo krótkotrwały charakter, a żadna nowa żona nie ma szansy stać się starą żoną. W efekcie Draco tonął w oparach dzikiego seksu, nie miał więc na co się skarżyć. Pansy, przekonana, że pieprząc Malfoya wbija szpilę Zabiniemu, również nie miała na co narzekać. Blaise zaś beztrosko rżnął swą nowiutką żonę oraz Pansy, zapełniając jednocześnie swe konto bankowe po brzegi. Wynikiem była pełna satysfakcja na każdym z trzech frontów. Draco zazwyczaj nie postrzegał możliwości małżeństwa między jego przyjaciółmi jako problemu, podobnie jak żywił nabyte swego czasu, niezbite przekonanie, że ślubna obrączka na palcu Pansy nie miałaby absolutnie żadnego wpływu na ich wzajemne, korzystne układy. Choć, z drugiej strony, gdy się nad tym głębiej zastanawiał, puszczalski styl bycia Pansy oparty był głównie na chęci dokuczenia Blaise'owi, a skoro powód do zemsty przestałby istnieć, to czy dalej chodziłaby do łóżka z nim, Draconem? Hmm. Do tej pory jeszcze nigdy nie zastanawiał się nad takim obrotem sprawy.
Draco nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie zwykli aż tak komplikować sprawy seksu. Są kutasy. Kutasy lubią dziury. Nie trzeba być zbyt wybrednym co do rodzaju dziury, o ile tylko jest gorąca i chętna. I najlepiej mokra lub nawilżona. A teraz sytuację należy odwrócić. Dziury lubią kutasy. Najlepiej duże. Nie chodziło o to, że Draco przykładał największą wagę do rozmiaru czy coś w tym rodzaju. Hmm, zdecydowanie nawilżona. Dziura, znaczy się. No, i kutas też, jasne, chociaż czasem wolał nieco brutalniejszą zabawę. Do tej pory Pansy nie robiła żadnych dziwnych aluzji dotyczących seksu, takich jak na przykład zakończenie ich łóżkowej przygody, jeśli naprawdę miałaby wyjść za Blaise'a, z drugiej jednak strony, co miał znaczyć jej cholerny wybuch dzisiejszego popołudnia? Było to trochę niepokojące.
Ponad godzinę zabrało jej wydzieranie się na niego: „Przejrzyj wreszcie na oczy, Draco! To naprawdę zaczyna robić się bardziej niż dziwne! Wszyscy mamy tego po dziurki w nosie!" Potem nastąpiła cała masa krzyków poświęconych związkom i miłości oraz „Masz to przed samym nosem, Draco, i to od lat!", następnie jeszcze więcej wrzasków, zakończonych gniewnym „Jedyną bardziej wkurzającą osobą od ciebie jest Potter. Obaj zasługujecie na siebie." A pytanie Dracona, co, jej zdaniem, podbite na balu bożonarodzeniowym oczy mają tu do rzeczy, wzbudziło w niej najprawdziwszą, żywą agresję.
Draco za nic w świecie nie był w stanie zrozumieć, o czym ona, do diabła, wrzeszczała, ale najwyraźniej miało to coś wspólnego z dręczącą ministerstwo paradą nienawiści. Na koniec powiedziała: „Draconie Malfoyu, jestem bliska rzucenia na ciebie klątwy, jak nigdy jeszcze w całym moim życiu. Jestem na ciebie nawet bardziej wściekła niż wtedy, gdy postanowiłeś udekorować moimi stanikami choinkę w pokoju wspólnym. A teraz aportuję się do Paryża i wydam przynajmniej dwieście funtów w Sephorze. Twoje szczęście, że kocham kosmetyki", po czym wyparowała z biura, pozostawiając Dracona z uczuciem bezbrzeżnego zdumienia i podejrzanego świerzbienia między nogami. Przypuszczał, że rzuciła jednak zaklęcie albo dwa, bowiem jaja rozswędziały mu się jak sama cholera, gdy tylko Pansy wyszła z pomieszczenia.
Ponieważ Draconowi nigdy nie zdarzyło się być z kimś w związku trwającym dłużej niż dwa tygodnie (pomijając luźne układy z Blaise'em i Pansy), nie miał zielonego pojęcia, o co jej chodziło. Jak można było się kimś nie znudzić? No dobra, jeśli Pansy naprawdę wykopie go ze swego łóżka, to znajdzie sobie kogoś innego do niezobowiązujących figli. Nie powinno być z tym większego kłopotu. Może przydałby się teraz jakiś kutas, tak dla odmiany. Obecnie miał aż nadto cipek, to nie ulegało wątpliwości. Poza tym pojawiłby się dodatkowy bonus w postaci Blaise'a przychodzącego punktualnie na ich cotygodniowe kolacje. No i Pansy, w przeciwieństwie do obecnej żony Zabiniego, go lubiła. Przeważnie.
— Mówię serio, Blaise. Twoje żony stają się coraz dziwniejsze z każdym sakramentalnym „tak". Myślałem, że nie może być gorszej od tej Amerykanki. Mam dość odwiedzania cię w twoim mieszkaniu, nie wiedząc, czy jakaś polska suka nie rozwali mi łba lampą, ponieważ jest akurat czwartek i czemu miałaby sobie odmówić ataku morderczej furii. Wszystkie porządne żony tak robią. Zaczyna powoli zbliżać się do półrocznej granicy, prawda? Rzuć ją i ożeń się z Pans. Przynajmniej przestałbyś się spóźniać na nasze kolacje.
— Ach, czyli mamy jeden z tych dni. Swoją drogą, Pansy przysłała mi sowę, stąd wiem, że darła z ciebie pasy. O, wiem i to, że Sephora wypuściła właśnie jesienną kolekcję. Co zdołało ją już trochę ułagodzić, tak więc pewnie jutro rano znów zacznie się do ciebie odzywać. A jeśli nie, to przynajmniej będzie ładnie wyglądać. Nie opisała mi całej historii, ale pojąłem jej sedno. Naprawdę, Draco, muszę przyznać jej rację. To zaczyna robić się śmieszne. — Blaise obdarzył go uśmiechem kota z Cheshire i stało się jasne, że agenda dzisiejszego wieczoru przewiduje pieprzone, mistyczno-zenowskie wydanie Blaise'a Zabiniego. Merlinie! Nie czekając na komentarz Dracona, Blaise kontynuował: — Czemu jesteś tak wkurzony? Wlewanie w siebie czerwonego wina, a idę o zakład, że to już druga butelka, oraz maltretowanie solniczki i pieprzniczki są zwykle wyraźnym znakiem, że się na coś wściekasz, podobnie jak jest nim sugestia, że mógłbym uczynić Pansy stateczną kobietą. Potrafię rozpoznać, kiedy jesteś na skraju apopleksji.
Jak gdyby Draco i tak nie był już bliski chodzenia po ścianach ze złości, to fakt, że Blaise właściwie zinterpretował jego nastrój, mocno wzmógł jego irytację. Dlaczego, do diabła, jego najlepszym przyjacielem nie mógł być ktoś całkiem obcy?
— Kłótnia z Pansy to pikuś. Jestem kurewsko zmęczony. Shacklebolt wysłał mnie na misję handlową pod hasłem „osiem krajów w sześć dni". Cała ta delegacja była jednym wielkim pasmem porażek kulinarnych, a każda lampka wina smakowała jak szczyny jednorożca. Jedynym porządnym posiłkiem, jaki udało mi się dostać w tym czasie, była kolacja u matki. Zrujnowana zresztą przez incydent ze świstoklikiem: zamiast przenieść mnie z Rzymu do Londynu, jej kompletnie niekompetentny sekretarz wysłał mnie do Osaki. Wiesz, co sądzę o Japończykach, Blaise. Malfoyowie nie biją niskich pokłonów. Wracam więc, a w pracy czeka już na mnie cała góra sów do przebrnięcia. Ledwo co siadam przy biurku, a wlatuje pilna wiadomość od Shacklebolta, żądającego mojej obowiązkowej obecności na popołudniowej naradzie. Plecy pękają mi z bólu od tych cholernych japońskich ukłonów. Ten pierdolony dureń Marco dostanie ode mnie wyjca, gdy tylko znajdę czas…
— Trudno znaleźć naprawdę dobrego pomocnika — mruknął Blaise. — Twoja matka nadal ma słabość do brunetów? — zapytał, nonszalancko odrzucając do tyłu opadający mu na twarz (jak najbardziej ciemny) kosmyk.
Był to jeden z tych momentów, w których Draco z całych sił pragnął, by Blaise nie był jego najlepszym przyjacielem, ponieważ, pal licho różdżki, potężny zamach i prawy sierpowy prosto w szczękę stanowiłby idealne ukoronowanie idealnie spapranego dnia. Ale wtedy Pansy przemieniłaby się w bombę atomową, a jego życie służbowe w jeszcze większy horror, niż już było. Co go podkusiło, żeby zatrudnić ją jako swoją asystentkę? Teraz nie mógł nawet walnąć Blaise'a tak, jak sobie na to zasłużył. Relacje łączące Zabiniego z jego matką nosiły wszelkie znamiona rzeczy, w które nawet sam Draco Malfoy nie zamierzał wnikać. Podczas gdy on wraz z innymi wystawiał swój tyłek na ryzyko paskudnych klątw rankiem, w południe i wieczorem, podczas gdy dokoła ludzie padali trupem jak pieprzone muchy (Draco nadal nie był w stanie wymówić imion Vince'a i Grega na głos), wystarczało, żeby choć słówkiem wspomniał Narcyzie jej wymuszoną przez wojnę emigrację, by ta z uśmiechem na twarzy odpowiadała: „Blaise był mi tak wielkim wsparciem".
Draco postanowił więc raczej zignorować ostatnie pytanie. Której to reakcji Blaise się z pewnością spodziewał.
— Co z tą naradą?
Draco zignorował również subtelną drwinę w głosie Zabiniego. Wizytówka Blaise'a, jeżeli miałby dość jaj, by takową wydrukować, nosiłaby napis złożony z czterech słów: „Blaise Zabini, zawodowy mąż". Blaise nigdy nie rozumiał pociągu Dracona do pracy, choć nie umykała mu ironia wynikająca z sytuacji, że Blaise odgrywał arystokratę, a Draco zwykłego, zmuszonego do pracy zarobkowej zjadacza chleba.
Draco miał dość wyjaśniania, że jeśli jego ojciec zaprzepaścił swe szanse zostania ministrem magii, zdając się na rozkazy największego psychopaty, jakiego Draco miał kiedykolwiek sposobność oglądać (w czym, jak musiał stwierdzić, tkwił niepodważalny dowód szaleństwa jego własnego ojca, bo kto przy zdrowych zmysłach godzi się na przyjmowanie poleceń od osoby, która zaniedbuje rzucenie kamuflażu na własny, gadzi nos), nie znaczyło to automatycznie, że marzenia Dracona o uporządkowaniu wszystkich spraw skazane są na niepowodzenie. Praca w ministerstwie wydawała się sensownym sposobem na przywrócenie szacunku ich rodowemu nazwisku. Mimo zasług wojennych Dracona, liczba wyznawców bzdurnej maksymy o przenoszeniu grzechów z ojca na syna nie zmalała nawet po pięciu latach od tamtych wydarzeń. Nie wspominając już o tym, że powoli zaczął mieć wystarczająco kompromitującego materiału na potencjalnych rywali i potrafił przypodobać się tym, którzy mogliby okazać się pomocni w przyszłej wspinaczce po szczebelkach kariery. Krótko mówiąc, parę lat harówki w służbie ministerstwa, a będzie mógł przywitać się z prawie nieograniczonymi wpływami i dać wreszcie odpocząć swej zapracowanej dupie. Z pewnością nie zatrudnił się dla pieniędzy, gdyż miał ich całe mnóstwo. Możliwe, że jego ojciec był szalony, ale z pewnością nie głupi. Każda większa europejska stolica posiadała własną filię Gringotta, a w każdej z nich istniało konto założone na nazwisko Malfoy. Nie! Robił to dla władzy i wpływów. Za każdym razem, gdy zaczynali dyskutować z Zabinim o władzy i o tym, co znaczyła, Blaise zawsze milkł w chwili, gdy padało imię Voldemorta. Co Draco odbierał jako paskudne tchórzostwo z jego strony. Efektywne w dodatku. Blaise nigdy nie przegapił okazji, by zadrwić z ambicji Dracona. Dlatego też Draco nigdy nie czuł się winny, gdy obrażał żony Blaise'a.
Czasem, w samym środku nocy, Draco zadawał sobie pytanie, czy gdyby Blaise nie był pod tym względem takim intelektualnym dupkiem, to byłby w stanie zrozumieć tę kwestię. Ponieważ był człowiekiem, którego nic nie mogło wytrącić z równowagi. Co sprawiało, że zawsze zachowywał absolutny spokój. Co z kolei w pokrętny sposób znaczyło, że Blaise miał już władzę, bo nikt nie był w stanie mieć jej nad nim. Draco zaś popadał z każdego możliwego powodu w niemożebną złość, choć gdyby ktoś wytknął mu tendencję do nieuzasadnionych wybuchów gniewu, z pewnością żywo by zaprzeczył. Niekiedy Draco zastanawiał się, co trzymało ich trójkę przy sobie. W niektórych ponurych chwilach podejrzewał, że są razem tylko dlatego, gdyż wśród Ślizgonów z ich roku byli jednymi z niewielu, którym udało się przeżyć.
Kelner przyniósł jedzenie, Draco odsunął jednak postawiony przed nim talerz i pociągnął kolejny łyk wina.
— Narada dotyczyła łańcuszków nienawiści, zalewających ministerstwo.

Koniec rozdziału pierwszego

* Bruno Magli to włoski projektant mody wyspecjalizowany w produkcji luksusowego obuwia.