prolog; wyzwolenie
Tak słodko spałem. Byłem zawinięty w swój ukochany, mięciutki koc. Było mi tak ciepło i błogo. Miałem kolejny cudowny, erotyczny sen. Nic dodać, nic ująć. Jednak wszystko prysło.
Jak głupia mydlana bańka.
Obudziły mnie te irytujące, podniesione krzyki i nasycone podnieceniem wrzaski zarzynanych istnień.
A ja tylko chciałem się wyspać.
Podniosłem swoją jakże ciężką od kaca głowę i z rozleniwieniem przetarłem zaspane oczy. Zza drzwi już od dłuższej chwili dochodziły odgłosy krwawej masakry. Chciałem to olać i iść dalej spać, jednak to cholerne i nieubłagane poczucie obowiązku kazało mi się zwlec i udać na miejsce rzezi.
Przecież zgodziłem się zostać tym głupim narratorem…
-Macie go złapać żywego lub martwego!
Podniesione krzyki odbijały się głuchym echem po ścianach Seireitei. Setki stóp brodziły w kałużach stygnącej, brudnej krwi. Biegli ku swemu przeznaczeniu.
Ku śmierci…
Ostrza katan, które dzierżyli w swych drżących dłoniach lśniły w świetle sierpa księżyca. Ta noc mogła być taka spokojna, jednak dziś przyozdobiła ją okrutna i brutalna śmierć.
Poszatkowani…
Jak tu zimno. Mimo iż był lipiec z naszych ust wydobywała się para. Czarne stroje szeleściły w porze przykrytej płachtą gwiazd.
Nienasycenie…
Więcej… On chciał jej więcej… Więcej krwi… Więcej mordu… Więcej krzyków i odciętych głów. Budził trwogę i żal za grzechy. Wnosił tak długo oczekiwane katharsis- oczyszczenie.
Zabić…
Jego zazwyczaj piękne, lecz skute lodem oczy pokryły się czernią. Nie widać było białka, czy tęczówek- tylko mrok. Ciało miał umorusane krwią- od włosów aż po czubki stóp. Wokół leżeli jego martwi bracia.
Błysk…
Znikali- jeden po drugim- razem z ubraniami- ci, którzy umarli- polegli shinigami. Odeszli do wieczności lub zwyczajnie już ich nie było.
A może śmierć to tylko taki „pstryk"- i nas nie ma…?
Jego majestatyczne skrzydła budziły lęk. Nie był on jednak aniołem, bądź innym z posłańców niebios. Tamtej nocy grał główną rolę w teatrze grozy i śmierci, wcielając się w wyraziciela pomiotu krwi i poderżniętych gardeł.
Wysłannika samego Lucyfera…
Może był on wzniosłą personifikacją kary? Za grzechy. Za zapomnienie samego stwórcy. Zesłany w gniewie, zrodzony z żądzy mordu i pomsty. Napiętnowany przekleństwem braci.
Może to nowy zbawiciel?
Wyglądał jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z odniesionych ran. Jego nienaturalnie długie białe kły błyszczały w chłodną noc przyozdobione szkarłatem krwi.
Potwór…
Jakież to cudowne uczucie... Czy to wolność? Przekroczywszy wszelkie granice. Pozbywszy się swego człowieczeństwa. Zatraciwszy w błogiej otchłani serii morderstw. Dlaczego tak mu dobrze? Może to kolejny etap wyzwolenia…
Póki nie przekroczymy granic, nie poznamy samych siebie.
Rękojeść jego katany była już śliska od krwi. Zabił ich ponad setkę. Dlaczego wciąż przybywali?
Tak słodko jest oddać się w ramiona śmierci.
Zegar tyka. Czas leci. Coraz więcej krwi. Coraz więcej trwogi. Oczyszczenie jest już blisko. Lucyfer zaciera ręce- dostarczono nowy żer.
Ogień jeszcze nie zgasł.
Ci głupcy dalej mieli nadzieję. Musieli walczyć. Gdyby się poddali i tak by ich zabił. Nic nie dawały modlitwy, zadane i odniesione rany, czy upór. Ginęli…
Jeden po drugim…
Nikt nie odczuwał żalu po poległych. Nikt za nimi nie płakał. Nikt nie miał na to aktualnie czasu.
Każdy dbał o swoje cztery litery.
Szkoda mi tych skutych lodem oczu, które straciły swój blask. Tych bladych ust, wykrzywionych w grymas śmierci. Białych włosów umorusanych krwią. Młodego ciała podziurawionego jak sito. Jednak najbardziej szkoda mi jego głowy. Umysłu opętanego przez demona. Przecież to nie on.
Przecież… to chyba nie dzieje się naprawdę…?
ONA.
Wbiega na scenę z niemym krzykiem rozpaczy- usiłując go powstrzymać, a jednocześnie pomścić swych braci.
Jej blond włosy potargał Wiatr. Jej oczy przysłoniło Przerażenie. Jej usta pocałowała Śmierć.
Dlaczego się zatrzymał?
Obejrzał za siebie i przystanął rozkojarzony?
„Idź i morduj, mój synu!" woła Lucyfer.
Dlaczego nikt go nie atakował? Sytuacja była iście wyborna do zadania ciosu w najczulszy punkt- zranić i zabić. Jednak wszyscy zastygli w bezruchu, rozkoszując się melancholią chwili, napawając jej lirycznym smutkiem. Nasycając jej rozpaczliwym wrzaskiem rozdzierającym pustkę.
-Kapitanie…- szepnęła.- Dlaczego…?
Z jej oczu popłynęły łzy.
Poczuła trwogę.
Chciała do niego podejść, lecz ktoś złapał ją za rękę.
Dalej płakała.
Nie rozumiała… Jak ON mógł zrobić coś takiego… Wyrwała się z uścisku i wyciągnęła katanę.
To desperacja czy czysta głupota?
Chciałem się nad tym chwilę zastanowić, lecz wówczas jej ostrze spotkało się z jego wzrokiem. Zimnym, lecz jakby lekko zdziwionym…
Czy to możliwe, aby on gdzieś tam był?
Ukryty pod lodowym potworem…?
Na pewno jej się wydaje…
Dlaczego jej nie zaatakował? Czyżby ON go powstrzymywał…?
Skąd mogła to wiedzieć…?
Bez wahania przebiła jego klatkę na wskroś. Nie bronił się.
Dlaczego?
Lekko spuścił głowę w dół przyglądając się katanie w swojej piersi. Jego serce pracowało już na maksymalnych obrotach, a on jedynie spojrzał na swoją podwładną- tą głupią blondynkę, która mimo wszystko zawsze była przy nim- nie zważając na okoliczności. Jego oczy znów były normalne. Znów gościła w nich lodowata zieleń.
Puściła miecz i zakrywając dłońmi usta zaczęła płakać…
Wyszarpał katanę ze swego ciała i rzucił ją na ziemię. Odwrócił się na pięcie i rozpostarł przed sobą Senkaimon.
-Kapitanie…- ciche wołanie wydobyło się z jej gardła.- Dokąd idziesz…?
Spojrzał na nią smutny. Nic nie odpowiedział. Lucyfer pod postacią wiatru chwycił go za umorusaną krwią dłoń i wprowadził w otchłań bramy. Bóg Śmierć zniknął. I nikt nie próbował go zatrzymać.
Czyżby to strach…?
Jego ciało pokryte demonicznym lodem, który palił i zabijał, przejmował nad nim kontrolę, utonęło w mroku. Pozostawiając stygnącą krew i tajemnicę lodowego demona, który opętał swojego właściciela- Hyorinmaru.
