Dotarło do mnie, że nie mam kasy. W ogóle. Ludzkość nie docenia artystów - mija obojętnie ich ogłoszenia o pracę na zlecenie i milcząco przyzwala na ich umieranie z głodu. W przypływie masochistycznego humoru sięgnąłem po portfel, chociaż wiedziałem, że nic tam nie znajdę. Były tylko paragony, papierki od cukierków i kredka do oczu. Nawet prezerwatyw nie ma, mimo że zawsze w portfelu powinny być. Zrywając kontakty z rodziną zerwałem też z moim źródłem dochodów, o czym wcześniej w ogóle nie pomyślałem. Ale rodzice chcieli, abym został prawnikiem. Albo lekarzem. Kimś, kto będzie miał szacunek i kupę forsy, a to się naturalnie wyklucza z kimś, kto pragnie żyć sztuką. Swoją. Nie przyjęli mnie na wymarzone ASP, egzaminatorzy zacofani, o obrzydliwych, mieszczańskich gustach! Do tych ciemnogrodzkich ignorantów nie dotrze istota Sztuki! Nie dostrzegliby jej nawet, jakby się przed nimi rozebrała i zatańczyła krakowiaka, tak są zapatrzeni w te swoje podgniłe, akademickie normy! Dla nich nawet awangarda musi mieć zasady, żywe trupy normalnie.
Więc żyję sztuką, ale nie ze sztuki. Gliniane ptaszki-gwizdki słabo się sprzedają, niestety. Najwięcej kasy pozyskuję z pracy w Tesco na pół etatu. W sumie to nie jest tam tak źle, najgorsze jest to poniżenie... Codziennie, układając jogurty na półkach, widzę na sobie spojrzenia tych pieprzonych egzaminatorów, którzy mnie oblali. Krążą wokół mnie jak piranie, uśmiechają się przewrotnie ze wszystkich etykietek Bakusia i napawają się moim nieszczęściem. Chcą we mnie zniszczyć rewolucyjnego ducha, myślą, że mnie złamali i wysłali na wieki do supermarketowego gułagu, ale mylą się... Pewnego dnia powrócę, będę na szczycie. A wtedy spojrzę na nich z pogardą z pierwszych stron gazet. Pokażę im wtedy ile są warci – oni i ich zacofane poglądy! Hitler swoich egzaminatorów wysłał w ramach zemsty do obozu. Ja swoich potraktowałbym gorzej – żyliby w świecie, którym władałaby moja sztuka! Można by też zatrudnić ich w Tesco, ale w dziale mięsnym, dla dotkliwszej kary.
Jednak póki co nie mam pieniędzy, a przecież trzeba coś jeść, aby dożyć swego triumfu. Tradycyjnie podwędziłem kilka bułek z zaplecza i pożegnałem się zresztą personelu, który też szykował się do opuszczenia miejsca pracy. Na dworze było już granatowo z żółtymi pasami świateł odchodzącymi od latarni. Chłodno, ale nadal ciepło, tak że nie trzeba było zapinać bluzy. Przejrzałem się w drzwiach wejściowych. Przez to, że nie chciało mi się często robić prania, nosiłem to, co miałem, czyli raczej niezgrane kolorystycznie ubrania. Ale i tak wyglądałem w tym świetnie. Zawsze też mogę powiedzieć, że to mój sposób na wyrażanie siebie. Wściekło-turkusowe spodnie z dziurami, które powstały jeszcze w liceum, zielone trampki, ciemnofioletowa bluza w kratkę i szara koszulka z jaskrawopomarańczowym napisem „Fuck me now 'couse life's short". Mam słabość do koszulek z filozoficznymi sentencjami. Dzisiaj piątek. Przede mną następny weekend przepełniony obijaniem się i narzekaniem nad swoją sytuacją materialną. Muszę też poszukać nowej pracy (może będzie coś lepszego?) i wyprodukować następny rzut glinianych pierdółek dla „Prezenciku" - sklepu sprzedającego gliniane pierdółki. W milczeniu przebyłem prawie całą drogę do mieszkania. Ocknąłem się z zamyślenia dopiero pod kamienicą, w której przyszło mi żyć. Do czasu, oczywiście. W bramie stał jakiś bardzo podejrzany koleś w motocyklowej, rozpiętej kurtce pod którą była jedynie jego nienaturalnie biała klata. Nawet w ciemnościach nocy wydawała się odbijać światło jak tarcza księżyca. Tak samo zresztą jego ulizane do tyłu włosy. Postanowiłem nie zwalniać kroku i udawać, że go nie widzę. Zapiąłem się też pod szyję, na wypadek gdyby potencjalny napastnik znał angielski i traktował koszulkowe deklaracje zbyt poważnie. Nie patrzyłem w jego stronę, ale czułem, że on patrzy w moją. No nie...
- Przepraszam, że przeszkadzam. Czy poszukujesz w swoim życiu Boga? - wmurowało mnie w chodnik. Spojrzałem na niego podejrzliwie, a on wcisnął mi do ręki z kilo ulotek – otwórz oczy na prawdę Pisma, w nim to bowiem...
- Nie dam ci kasy, jak o to chodzi, hm! - nabierałem coraz więcej podejrzeń i miałem wielką chęć, aby uciec już do mieszkania – Nie wspieram żadnych kościołów! Nie mam z czego! Te bułki to wszystko co mam, więc mnie zostaw w spokoju, hm.
- Nie chodzi o pieniądze, a o twą duszę – po spojrzeniu nieznajomego poznałem, że ma mnie za ciężki przypadek materialisty. Tak w ogóle, to miał dziwnie jasne oczy; chyba był albinosem. Wow, jeszcze nigdy nie rozmawiałem z albinosem! Chociaż w tym momencie mógłby być i Najświętszą Panienką, a i tak miałem go już dość. Jestem głodny i muszę do kibla. Chcąc pokazać, jak bardzo mam go gdzieś, wypuściłem z rąk te sekciarskie ulotki, a one grzecznie uległy grawitacji, kręcąc przy tym piruety. Mam nadzieję, że ta profanacja w jego religii nie jest karana śmiercią ani gwałtem. Sekciarz jeszcze coś do mnie mówił, ale obiecałem sobie go nie słuchać i szybkim krokiem powędrowałem do drzwi klatki schodowej. Wdrapanie się po schodach na samo poddasze to nadludzki wysiłek, ale dzięki niedawnemu przypływowi adrenaliny było mi jakoś łatwiej. Uspokoiłem się dopiero po zamknięciu drzwi od środka. Chociaż teraz wpadam w następny szał, ale innego rodzaju. Nie mogę patrzeć na tą obrzydliwą, zatęchłą klitkę. Wprowadziłem się do niej w maju, przed egzaminami na tą cholerną ASP. To poddasze wydawało się wtedy przytulne, a okno w dachu było dla mnie synonimem artystycznej pracowni. Teraz patrzyłem na to zupełnie inaczej – nie dość, że nora, to jeszcze okno nieszczelne, a czynsz jak za apartament. Właśnie tak Tesco zmienia spojrzenie człowieka na życie... Powędrowałem z rezygnacją do łazienki. Musiałem się ogarnąć po dzisiejszym dniu i wziąć prysznic z lodowatego, wspólnotowego prysznica. Następnie okutałem się trzema ręcznikami i wróciłem do mieszkania. I wtedy poczułem, że zaraz zejdę na zawał. Na moim prywatnym, osobistym tapczanie leżał ten dziwak od ulotek! Powstrzymałem się od krzyku i automatycznie sprawdziłem stabilność wszystkich ręczników. On zdążył już mnie zauważyć i bezczelnie się uśmiechnąć.
- Z taką łatwością zostawiasz wszystko, co masz? - usiadł niedbale i począł machać moimi ciężko zdobytymi bułkami w powietrzu.
- Co ty do cholery robisz? Chcesz mi bułki ukraść, pogięło cię, hm?!
- Rzuciłaś nimi na chodnik, razem z ulotkami. Naprawdę, no... ja chcę ewangelizować świat i takie tam, a ludzie to mają wszystko głęboko w dupie – ostatnie zdanie powiedział bardziej do siebie niż do mnie. Widocznie nie tylko ja miałem dziś ciężki dzień. Zdziwiłem się też jego nagłą zmianą sposobu mówienia; widocznie gadał stylem wysokim tylko wykute formułki.
- Jestem świadkiem Jehowy, wiesz? - rzucił do mnie bułki, ale nie złapałem ich, aby nie puszczać ręczników. Miałem dziwne wrażenie, że zrobił to specjalnie, a z drugiej strony nie chciałem posądzać go o tak skomplikowany plan.
- Co z tego? Wynoś się, hm.
- To z tego, że możesz ze mną pogadać o swoich kłopotach, bo ja cię wysłucham.
- No to wielkie szczęście mnie kopnęło, naprawdę, hm. Wychodzisz, albo dzwonię na policję. Chyba do ciebie nie dociera, że dokonałeś włamania.
- Świadek Jehowy nie może dokonać włamania – wyszczerzył się tak głupio, że sam prawie się roześmiałem – Szukasz roboty?
Dziwna zmiana tematu. Ciekawe do czego zmierza ten idiota Teoretycznie powinienem go stąd wykopać czym prędzej, ale obudziła się we mnie dawno uśpiona bezmyślna chęć szalonej autodestrukcji. Nareszcie coś zamieszało w zimnej zupie życia, podgrzało ją o kilka stopni i dorzuciło niezmielony pieprz! W sumie to nie wygląda na groźnego, a ja już od dłuższego czasu musiałem sobie udowodnić, że mogę jeszcze być tak samo stuknięty jak kiedyś, kiedy upijałem się na wagarach. Chyba już mnie dopada kryzys wieku średniego... W końcu mnóstwo ludzi wciąż powtarza, że młodo umrę. Załóżmy, że dożyję tych czterdziestu lat, a wtedy kryzys powinien przypaść na rok dwudziesty, bo w końcu wiek średni jest pośrodku życia, nie?
- Nie twoja sprawa. Miało być o bogu, a nie o kasie, hm.
- O Bogu nie chciałaś słuchać, więc zacząłem o życiu.
- Zwracaj się do mnie w rodzaju męskim, hm.
- Masz taki fetysz, czy co? A nie, ty jesteś... O kurwa. Nie, no to nawet jeszcze lepiej. Konan się ucieszy.
Cudem powstrzymałem się od wykonania face-palma, przemaszerowałem za to do szafy i w błyskawicznym tempie się ubrałem.
- W sumie to jak masz na imię, hm?
- Hubert Kosiarz, ale w branży Hidan. A co? Śpieszno ci do znajomości ze mną?
- Muszę wiedzieć, jak cię będę zgłaszać na policję.
- Nie zgłosisz człowieka, który ci znalazł robotę życia! - wydawał się być tym niezmiernie uradowany.
- Fajnymi rzeczami się wasz kościół zajmuje, hm.
- To nie Kościół – wyraźnie się oburzył i wstał wreszcie z łóżka – to ja tak prywatnie, bo mnie kolega prosił o... No, o szukanie ludzi, co się nadadzą. Jest kasa do zgarnięcia i sława, i co tam jeszcze kurwa chcesz.
- Co to za robota, hm? - zauważyłem, że ma trudności w składnym i logicznym mówieniu, jeśli nie mówi o religii.
- Taki tam film. Wszystko masz napisane tutaj, na kartce – wręczył mi niebieski świstek z adresem i jutrzejszą datą. Drugi koniec Łodzi, ale w sumie i tak nie mam co robić (lepienie glinianych ptaszków się nie liczy, bo i tak ludzie ich nie kupują).
- To jak? Zaprosisz mnie na herbatkę?
- Wypad, hm.
- No dobra kurwa ok. Już nie bądź drażliwy taki, rany... To do zobaczenia – poczekał jeszcze chwilę na odpowiedź, ale nie doczekawszy się niczego opuścił w końcu moje mieszkanie.
Tym razem ja rzuciłem się na łóżko. Z dziwną mieszaniną radości i rezygnacji. Ale jeszcze nie ma co się na co napalać... Właściwie to zapomniałem się nawet spytać o czym będzie ten film, ale w sumie – jutro zobaczę. Mogę się założyć, że każdy będzie oczarowany moim artystycznym talentem, nareszcie stanę się sławny i zrobię ostre przemeblowanie personalne w ASP! Zerwałem się do biurka i wyciągnąłem z szuflady moją niedokończoną, amatorską bombę, która zrodziła się z zadaniem wysadzenia łódzkiej Akademii Sztuk Pospolitych w kosmos. Być może nie będę musiał jej użyć. Prawdziwą bombą stanie się moja kariera! A nie, zaraz... Miałem się nie nakręcać...
