Wrzucam teraz Prolog jako swego rodzaju zobowiązanie dla siebie samej. Wrzucam, więc muszę kontynuować. Jeśli zaczynam, to kończę, prędzej czy później.

Kiedy ruszę z tym opowiadaniem na dobre, będzie pojawiało się też na forum Mirriel.

Rating T, bo mam zamiar unikać pewnej dosadności czy obrazowości przy pewnego rodzaju scenach, a później będzie już tylko lepiej niż tutaj.

To opowiadanie będzie zupełnie inne od Przemian. Po pierwsze – na pewno nie będzie takiej strasznej improwizacji i wpadania na nowe, fantastyczne pomysły przy zapominaniu o wcześniejszych. Zależy mi też na większej (choć nie zupełniej) kanoniczności postaci, bo wcześniej, wiadomo, popłynęłam ze swoją interpretacją Hermiony i Riddle'a.

Co do oznaczenia drugiej postaci – Tom Riddle czy Voldemort to dla mnie żadna różnica i zawsze mam dylemat. Dlaczego tym razem Hermiona Granger i Tom Riddle Jr., a nie Voldemort (mimo że rzecz będzie się działa jak najbardziej w naszych czasach), to okaże się w kolejnych rozdziałach.

Byłabym wdzięczna za komentarze czy uwagi także moich bloxowych, kochanych czytelników. Można komentować bez logowania, klikając w „Review" na dole strony. To tak na przyszłość. :)

Prolog

Koniec twojego świata

To nie miało się tak skończyć.

Noc po Wielkiej Bitwie i bez tego, co miało nastąpić, była upiorna. Nikt już nie miał siły na nic poza leżeniem i nieprzytomnym mamrotaniem. Większość posnęła jeszcze nim zgasły światła, wielu z nich we krwi i z niedoleczonymi ranami. Przetrwanie wciąż było czymś wątpliwym, nie do uwierzenia. Spali razem, ponieważ potrzebowali swojej obecności, bliskości oddechów zapewniających o tym, że naprawdę im się udało.

Póki co.

Jeszcze zanim pogasły światła, Hermiona długo patrzyła na brązowiejące plamy na swoich ubraniach. By zniknęły, wystarczyłoby machnięcie różdżką, ale ona nie potrafiła się na to zdobyć. To była przecież czyjaś krew, przerażające, ale prawdziwe świadectwo tego, co się stało. Do swojego zanikania i tak absorbującego ją teraz odzienia chwilowo ograniczyła cały świat. Skulona na swoim posłaniu, co rusz przykładała palce do poplamionych ubrań, tak nieskutecznie próbując obudzić się ze złego snu. I nie myślała normalnie. W jej głowie kotłowały się różne, nie do końca logiczne myśli. Znajdując się na skraju wycieńczenia, zarówno fizycznego, jak i psychicznego, cicho balansowała na granicy szaleństwa. Myślała o tym, że trochę pragnie, by to była jej krew na czyimś ubraniu. Nieskutecznie próbując zapaść w sen, doszła nawet do wniosku, że chyba jednak nie żyje, że tak naprawdę to ona jest tą magiczną krwią, która splamiwszy czyjeś odzienie, szeptała do ocalałego szczątkami jej wspomnień. Może była duchem. Wszyscy przecież spali jak zabici, a ona, chyba w jakimś odruchu bezwarunkowym, ciągle przekręcała się z boku na bok. Skoro inni przeżyli i spali, to dlaczego ona nie mogła usnąć? Może była martwa.

Po jakimś czasie zmagania się z szokiem i zmęczeniem zdała sobie sprawę, że ma otwarte oczy. Zmyliły ją te egipskie ciemności i zapomniała o tak prostej czynności jak zamknięcie powiek. Trudno powiedzieć, czy miało jej to wyjść na dobre.

Coś przelotnie rozświetliło panującą wokół ciemność. Z początku w ogóle się tym nie przyjęła, jednak kolejne błyski obudziły jej podejrzliwość. Były zielone i bezdźwięczne. Jeden zielony błysk, drugi… Myślała, że ma omamy, że to jej zmysły płatają figle i zmęczony umysł sobie z niej kpi.

Parę sekund później, przy kolejnym zielonym błysku, wreszcie zdała sobie sprawę, że żyje. Żyła cały czas, serce wystarczająco mocno biło w jej piersi i teraz powoli zdawała sobie sprawę, że działo się coś potwornego. Dotarło do niej to zbyt ciężkie powietrze i ta nienaturalna, bezwzględna i sugerująca użycie czaru cisza. Kolejny zielony błysk tam, gdzie spał Ron i coraz większa świadomość śmierci. Powrót bólu, odczuwania. Matko, myślała, po tym najgorszym z dni miała najgorszy koszmar swojego życia. Tyle że… nigdy nie śniła jej się ciemność, a jeśli już się śniła, to chwilę przed przebudzeniem. Wiedziała też, że do świtu musi być jeszcze daleko.

Błysk. Błysk.

Nie zauważyła, że instynktownie zacisnęła dłoń na różdżce. Wstrzymała też oddech. Kiedy wreszcie naprawdę dotarła do niej powaga sytuacji, nadmiar magii w powietrzu, swąd bezgłośnej śmierci, w prostym odruchu przyłożyła dłoń do ust, dusząc tak krzyk.

Instynkt przetrwania musiał w niej zwyciężyć, musiała wyrwać się z letargu. Musiała coś zrobić.

– Panie, jedno posłanie jest puste – doszło do jej uszu parę chwil później.

Tak wróciły odgłosy i przerzedziła się ciemność. Wysoki mężczyzna zbliżył się do niższego i bardziej krępego człowieka. Teraz widziała. Jednym z nich, tym niższym, był Rabastan Lestrange. Drugiego nie potrafiła lub nie chciała zidentyfikować.

Wiedziała, że ona i ci dwaj są jedynymi żywymi ludźmi w tym obszernym pomieszczeniu. I to było nierealne. Jakimś cudem udało im się przełamać dziesiątki ochronnych, niezwykle silnych czarów, które miały uchronić ich przed intruzami. I teraz ona, jedyna, która przeżyła tę potworność, znalazła się w pułapce. Sama. Pytanie, czy miała jeszcze po co walczyć.

Bała się nabrać powietrza, a jednocześnie tego potrzebowała. Wyższy mężczyzna, mrużąc oczy, rozejrzał się po komnacie. Zaklęcie wyleciało z jego różdżki i przez chwilę krążyło po komnacie, by wreszcie skierować się w jej kierunku. Wtuliła się w swój kąt, jednocześnie próbując skurczyć w sobie. Jednak nie miała szansy na ukrycie się. Jedyne, co mogła zrobić, to ujawnić się i spróbować swoich sił w walce ze Śmierciożercami, którym – widać – udało się nie tylko przetrwać, ale i wyśledzić Zakon.

Jeszcze miała w sobie tę bitewną szybkość i zdecydowanie działania. Pomknęły ku niemu kolejne trzy zaklęcia. Żadne nawet go nie musnęło. Odbijał je z przerażającą łatwością, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem. Wreszcie posłał w jej stronę grubą wiązkę ciemnej klątwy. Nie odparła jej, mimo wzniesionej tarczy. Siła zaklęcia była zbyt duża. Uległa i wbiło ją w ścianę. Straciła oddech i przez chwilę nie wiedziała dosłownie nic poza fioletowymi pająkami przed oczyma.

– Lestrange, wyjdź. Sam się z nią rozprawię.

Wyraźnie usłyszała stukot butów o drewniany parkiet, jego skrzypienie. Może zbyt wyraźnie, co mogło sugerować wyostrzenie zmysłów. Niespodziewanie szybko zaczęła widzieć i każdy szczegół wręcz wbijał się w jej umysł. Cokolwiek jej zrobi, ona zapamięta to zbyt dobrze. Wiedziała, jak działa to zaklęcie.

Kucnął przed nią. Wpatrywały się w nią czerwone, przenikliwe oczy.

– Więc uznałaś, że słuszniej będzie przeżyć, szlamo – wysyczał. Jego słowa przepłynęły przez jej ciało i duszę jak szarańcza. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się pomyliłaś.

Prawdopodobnie była małym, rozedrganym żyjątkiem, z którym miał się jeszcze trochę podroczyć, poobrywać mu łapki, zanim nie rozgniecie go jak coś naprawdę niewartego zapamiętania.

Przycisnął ją mocniej do podłogi. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, choć ból, który przenikał jej ciało przez ten dotyk, nie mógłby zostać opisany. Wychodził poza skalę ludzkich wyobrażeń. Gdyby mogła teraz myśleć, pamiętałaby Cruciatusa Bellatriks i nie byłoby to żadnym porównaniem. Żywcem rozdzierał ją, rozpruwał. Naprawdę nie mógł chyba liczyć na wspanialszą ucztę. Jej ból zwielokrotniał jego przeżycia. Jego przeżycia zwielokrotniały jej ból i coraz mniej było tego, co posuwał. Trzymając ją brutalnie za włosy, cały czas patrzył jej w oczy, których nie mogła zamknąć. Widział gasnące światło. Tak naprawdę nie lubił patrzeć ludziom w oczy, o ile nie umierali lub nie tracili rozumu. Ta dziewczyna umierała w najpiękniejszy z możliwych sposobów. Chciał dać jej taką śmierć, na jaką zasługiwała jako szlama.

Parę minut później stał nad jej skuloną, trzęsącą się postacią z niemałym uśmiechem na twarzy. Potworny uśmiech ustąpił zdziwieniu, kiedy zobaczył, że po tym wszystkim ta mała szlama ma jeszcze dość siły, by sięgnąć po swoją różdżkę. Ale nie po to, by jej użyć. Była po prostu ostatnią rzeczą, która jej pozostała. Nie tyle ostatnią deską ratunku, co otuchy. Był zaskoczony, niepewny, czy nie psuje to jakoś jego fantastycznej wizji. Tego, jak chciał dobić Zakon przez wdeptanie w ziemię tej nic nieznaczącej istoty.

– I co teraz, szlamo?

Ta brudna, wyzuta z godności istota zdołała odwinąć się z kłębka, który z siebie wcześniej zrobiła i podźwignąć do góry. Z kolan na nogi. Zmarszczył brwi. Drżała i wydawała z siebie ciche, żałosne dźwięki, ale stała. Nie tylko nie bardzo rozumiał, jak mogła robić to, co robiła, ale też jakim sposobem miała dość siły czy odwagi, by spojrzeć mu w oczy.

Spojrzała i była tam taka ciemność, jaką mógłby docenić, gdyby tylko nie była kimś, kogo miał zamiar zmiażdżyć.

Patrzyli sobie w oczy i nie mógł być pewien, naprawdę nie mógł być pewien, czy właśnie w jakimkolwiek sensie nie przegrał. I nie mógł tego zmienić, nie, nagle wiedział, że jej nie zabije. Jeszcze nie teraz.

Coś było nie tak z dziewczyną, która właśnie zniknęła mu z oczu, deportując się w nieznane.

Lord Voldemort zacisnął zęby i pokiwał do siebie głową, może nieco bez przekonania. Jeśli szlama była wystarczająco silna, by przeżyć, jeśli myślała, że może podjąć z nim tę grę, niech tak będzie. Taaaak. Nawet podobała mu się ta idea, nawet chciał, by mu uciekła. Niewiele rzeczy było równie przyjemnych, jak myśl o tym, że gdzieś tam, w ciemnościach nocy, w przerażeniu i trudzie, skrywał się ktoś, na kogo mógł polować. Hermiona Granger? Mógł popolować trochę na Hermionę Granger. A kiedy wreszcie dostanie ją w swoje ręce…

Tyle że nie mógł przewidzieć, że przyjdzie mu tyle poczekać. Że odnalezienie jej nie zajmie paru dni czy tygodni, a całe lata. Hermiona Granger stała się największym wyzwaniem ze wszystkich. Musiał stworzyć specjalny zespół, którego celem było odnalezienie dziewczyny. Wreszcie jednak sam wyruszył na poszukiwania. Czasami był skłonny uwierzyć, że po tym, jak mu uciekła, zwyczajnie skończyła ze sobą i gonił za trupem. Jednak z czasem pojął, że dziewczyna wymyka się mu. Znajdował jej ślady. Ktoś gdzieś czasem widział tę dziewczynę, choć imię nigdy się nie zgadzało. Jean, Mary, Emma, Beth... Stała się jego obsesją. Prawda jest taka, że chęć schwytania jej pięknie uzupełniła dawną chęć pozbycia się Pottera.

Siedem lat później znalazł ją, on, sam. Londyn, bo widać pod latarnią najciemniej. Ciepłe wnętrze, szum telewizora. Kominek. Widział zdjęcia kilkuletniego chłopca ustawione na komodzie. Na parapetach kwiaty w doniczkach. Książki, zamiast ścian regały z całą masą książek. Nie tak to miało wyglądać. Nie miała ułożyć sobie życia, nawet w mugolskim świecie.

Szła z kolacją z kuchni do pokoju. Przyglądała się łapczywie jedzeniu, dopóki nie zagrodził jej drogi. Talerz roztrzaskał się o posadzkę, ale nie dlatego, że opuściła go w szoku czy ze strachu.

To nie było możliwe, by to jego pierwszego ugodziła klątwa, by nie zdążył. Przecież to on był przygotowany, a ona zaskoczona. Magia pobudzała do ruchu jego ciało i czyniła go niepokonanym, najbardziej zwinnym. To nie było możliwe. A jednak. Był ból, którego nie czuł chyba nigdy. Zamieszanie. Nie mógł pojąć, w którą stronę ma celować, gdzie uderzać. Jak się schronić. Wszystko oddalało się od niego z zawrotną szybkością, by wreszcie znad potłuczonego talerza z klopsikami nadciągnęła ku niemu ciemność.

I zapomnienie.