PROLOG

Rachel poszła na medycynę, bo tego oczekiwali od niej rodzice. Została patologiem, by zrobić im na złość. I nie tyle. Umarli byli mniej... kłopotliwi. Nie gadali, nie narzekali, nie symulowali i szczerze powiedziawszy, spieprzyć już też nie było czego.
Właściwie, w szkole nikt nie wierzył, że dziewczyna zdoła dostać się na medycynę. A to dlatego, że jeśli nawet pojawiała się na lekcjach, to zdawała się nieobecna, a nawet przysypiała, tak, że nie raz rodzice byli wzywani przez dyrektorkę. Prawda była jednak taka, że Rachel zwyczajnie nudziła się w szkole. Zajęcia podzieliła na dwie kategorie, wedle własnego widzimisię. Jedną kategorie, stanowiły przedmioty całkiem nieprzydatne, jak nauki polityczne, czy geografia. Druga grupa, to przedmioty potrzebne jej w realizacji marzenia, jednak wiedza z dziedziny chemii czy biologii, jaką dysponowała ucząc się samej, wybiegała poza program tak bardzo, że dziewczynie lekcje wydawały się po prostu kompletną stratą czasu.
Swojej pierwszej sekcji zwłok dokonała mając jakieś sześć lat. Podkradła z kuchennej szuflady nóż i rozkroiła zagryzioną przez kota mysz. Starannie wyjęła i podzieliła narządy wewnętrzne, po czym stwierdziła, że zęby kota uszkodziły kilka z nich i wyraźnie, przez to zwierze nie mogło żyć dalej.
Było to dla niej fascynujące odkrycie, przez które przez miesiąc nie dostała deseru.
Nigdy nie bała się takich rzeczy jak okaleczenia, czy śmierć. Gdy wraz z rodziną, w wieku lat dziesięciu była świadkiem karambolu, w skupieniu i ze spokojem patrzyła, jak sanitariusze zbierają rozczłonkowane zwłoki. Jej siostra w tym czasie wymiotowała w krzakach. Miała dwadzieścia dwa lata i studiowała medycynę. Rachel już wtedy uważała, że Maya będzie koszmarnym lekarzem. Z wiekiem to przekonanie pogłębiło się, zamieniając się w coś w rodzaju pogardy.
Mając piętnaście lat, Rachel spróbowała seksu, o którym tak szumnie mówiły media i koleżanki w szkole. Nie spodobało jej się i wróciła do swoich książek.
Maya została ortopedą. Rach szczerze nią gardziła.
Młoda McConnery zastanawiała się nad karierą chirurga. Ale niedobrze jej się robiło na myśli o kontakcie z rodziną pacjenta. Nie była dobra w tym całym współczuciu. Ludzie umierali, na tym polegał patent. Nie mogła zrozumieć, jak mogą cieszyć się życiem, odrzucając koncepcje nieuniknionej śmierci.
W swoim mniemaniu, Rachel była niezwykle optymistyczna.
Gdy miała osiemnaście lat, wdała się w romans z pracownikiem kostnicy pobliskiego szpitala. Jej było wszystko jedno, a on pozwalał jej czasem zakradać się do lodówek i obserwować ciała. Nie mogła ich oczywiście kroić, ale patrzyła na zwłoki i zastanawiała się, co się stało i czy można było tego uniknąć. Wymyślała historie dla samobójców i ofiar wypadków. Takie hobby.
Niedługo potem, zmarła jej matka. A ojciec znienawidził, bo Rachel nie okazywała żalu, tak, jak jego zdaniem powinien. Nie powiedział jej tego głośno, ale nie była głupia. Było jej to zresztą dość obojętne. Nigdy nie mieli dobrych relacji. Ojciec wymagał i oczekiwał a ona, póki było jej to na rękę, słuchała.
Matka umarła niespodziewanie. Tętniak w mózgu. I nie można powiedzieć, by Rach się tym nie przejęła, po prostu... nie zrobiła tego tak, jak wszyscy uważali za słuszne. W końcu, wiedziała, że wszyscy których zna i kocha, umrą. Ta świadomość bolała, więc wolała się nie angażować w żadne relacje. Ale cóż, rodziny się nie wybiera... Mogła tylko zawsze być na to gotowa. Ale na śmierć matki nie była, jak bardzo by się nie starała. Wtedy, przez chwilę, myślała nad zmianą swojej drogi zawodowej. Zostać lekarzem, prawdziwym lekarzem, ratować ludzi, dawać im życie...
Ale to było bezsensu. Ludzie muszą umierać. Żaden lekarz nie uratował matki.
Do końca życia miała mieć przed oczyma jej pogrzeb, a raczej jedną scenę. Długi dywan, na końcu którego stała trumna. Otwarta. W niej leżała matka, ubrana w białą suknie. Jej rude włosy, jak nigdy, przenigdy wcześniej, opadały rozpuszczone na ciało, aż do brzucha. Rachel podeszła do niej, powolnym, wystudiowanym krokiem. Gdy już stanęła przy niej, patrzyła chwilę na twarz mamy, czując się winna, że nie czuje w sumie nic. Nic więcej, niż czuła, odkąd usłyszała, że nie żyje. Może wyczerpała swój limit uczuć, może nie mogła czuć już więcej?
Położyła dłoń na dłoni matki. Bo przecież, tak się robiło. Tego się od niej oczekiwało.
W chwili gdy poczuła jej zimno, chłód martwego ciała matki... Chwila, gdy pierwszy raz dotknęła martwego, ludzkiego ciała...
Coś się w niej zmieniło. Coś pękło jak tama.
Wtedy zaczęła przeżywać żałobę „jak należy", a przynajmniej tak się wszystkim wydawało. Więc nie zadawali pytań. Pozwolili jej zamknąć się w pokoju na kilka dni. Nie rozmawiała z nikim. Wszyscy myśleli, że rozpacza za matka. Ale prawda była inna.
Było jej zimno. Odkąd dotknęła matki, czuła przejmujący, wewnętrzny chłód.
Nie mogła się rozgrzać. Trwało lato, a ona w swetrze, opatulona kocem, po prostu marzła. Jakby zimno martwego ciała przeszło na nią i miało nigdy nie opuścić. Była przerażona.
Po jakimś tygodniu, zdecydowała się wyjść z pokoju i iść do kostnicy. Był tam Jerome, ten, którego żartobliwie nazywała „chłopakiem" , chociaż łączyła ich biznesowa relacja: jej ciało w zamian za ciała martwych.
Było jak zwykle, poszli do małej „kanciapy" przy lodówkach i...
To dalej nie sprawiało jej takiej frajdy i przyjemności jak opiewały kolorowe magazyny ale... Przestała marznąć.
Potem powiązała to psychologicznie, tworząc własną teorie. Skoro coś tak bardzo wiązanego ze śmiercią, najbardziej, coś, co jest niemal jej kwintesencją... chłód zwłok, wywołuje w niej takie wewnętrzne poczucie zimna... To logiczne, że coś tak bardzo żywego i życiodajnego, jak seks, ją ogrzewa. Miało to pewien sens.
Na studiach miała wielu kochanków i zszarganą reputację. Nie dbała o to.
Mówiono, że ma najlepsze oceny, bo sypia z wykładowcami. To nie była prawda, nigdy czegoś takiego nie zrobiła. Po prostu, kochała to co robi i wiedziała, że to jest jej droga. Była też w swojej dziedzinie, genialna.
Prawdopodobnie Jenna Jevis nie zostałaby chirurgiem, gdyby nie poszła za nią na egzamin.
Prawdopodobnie nawet jedna czy dwie prace naukowe mogłyby zostać wydane z błędami, kto wie...
Za pomocą rodzinnych pieniędzy i koneksji, po zrobieniu specjalizacji, udało jej się zdobyć staż w Ameryce.
Dopiero tam, mogła rozwinąć skrzydła.
Jej opiekunem, mentorem, ale też niedościgłym wzorem do naśladowania, został pracujący w tym samym szpitalu, lekarz diagnosta, doktor Gregory House.
Najpierw ją zwyzywał, gdy udało jej się poprawnie zdiagnozować jego pacjenta... ale gdy już trafił do lodówek. Potem postanowił się jej pozbyć.
Ale, jako, że sam był geniuszem, nie zamierzał pozbawiać świata medycyny takiego talentu.
Był pozywany wystarczającą ilość razy, by mieć „znajomości" w policji.
Rachel spodobała się perspektywa współpracy z policją. Patolog sądowy. Sekcje, które coś znaczą... Zwykłe krojenie ciał zaczęło ją już nudzić. A teraz... teraz mogła znaleźć się w centrum wydarzeń, a jej wiedza i umiejętności, wreszcie mogłyby się do czegoś przydać, rozwinąć...
W ten sposób, znalazła się na posterunku Nowojorskiej policji, w gabinecie kapitana Gregsona.