Czas: wydarzenia z gry (Final Fantasy 3, remake na DSa), obejmujące czas spędzony na Latającym Kontynencie
Bohaterowie: Wojownicy Światła (Luneth, Arc, Ingus, Refia)
Raczej trzymam się kanonu, na tyle, na ile jestem w stanie.
Opowiadanie ma ponad 20 rozdziałów.
Nocną ciszę niedużego pokoju przerwał zduszony krzyk. Ośmioletni chłopiec usiadł nagle na łóżku, wyrwany ze snu. Oddychał płytko, przerażony i oszołomiony. Jego współtowarzysz rozbudził się w tym samym momencie i również usiadł na posłaniu.
- Co się dzieje, Arc? Miałeś zły sen? - zapytał ze współczuciem.
- Koszmar... Śniło mi się, że szliśmy gdzieś razem, to były jakieś jaskinie czy coś... i spadłeś w przepaść, Luneth - powiedział roztrzęsiony chłopiec.
- Spokojnie - Luneth objął zszokowanego przyjaciela, drżącego na całym ciele. - To tylko sen.
- Tak... sen... - wyszeptał niemal bezgłośnie Arc.
1. Ciekawość to pierwszy stopień do kryształu
- Aaaaargh!
Rozległ się głuchy łomot, gdy do głębokiej rozpadliny w ziemi wpadł pechowy wędrowiec. Stoczył się na dno ciemnej jamy wraz z kłębem korzeni, żwiru i ziemi, zakończywszy ten niechciany lot efektownym klapnięciem w błotnistą kałużę. Jęknął boleśnie, po czym przetoczył się na plecy i leżał chwilę, wpatrując się w odległy otwór, przez który do jaskini wpadały promienie słońca. Gładkie ściany stromego i wąskiego szybu wykluczały wspinaczkę. Powrót tą drogą był więc niemożliwy.
- Cholera, tej pieprzonej dziury wcześniej tu nie było - sapnął z pretensją. - Gdzie ja się tym razem wpakowałem?
Nieszczęśnikowi można by dać czternaście, może nawet piętnaście lat. Miał niezwykłego koloru włosy - jasne, o srebrzystym odcieniu, związane niedbale z tyłu. Ochraniała go skórzana zbroja, która, choć sprawiała wrażenie solidnej, z pewnością leżałaby lepiej na kimś nieco większym. Oczy nastoletniego wojownika były równie niespotykanej barwy, co włosy. Nawet w ciemnej jaskini było widać, że jaśniały fioletowo. I zawadiacko. Nie ulegało wątpliwości, że ich właściciel mimo młodego wieku nie należy do tych, którzy dają sobie w kaszę dmuchać.
Ochłonąwszy, ostrożnie poruszył nogami i rękami. Działały, więc nabrał otuchy i powoli ukląkł, a potem wstał i chwiejnie oparł się o ścianę. Pozbywszy się zawrotów głowy, rękawem otarł twarz z błota i podniósł krótki miecz, który upuścił przy upadku. Rozejrzał się ciekawie wokół i ruszył mrocznym korytarzem, wychodzącym z pomieszczenia, do którego wpadł. Pod ścianami leżały w bezładnych stosach wybielone szkielety. Musiały być bardzo stare, bo nie było na nich nawet zetlałych resztek ubrań. Powietrze było stęchłe i czuć je było wilgocią, typową dla podziemnych grot i ruin. Nagle, praktycznie znikąd, na młodego eksploratora rzuciło się kilka istot o spiczastych uszach.
- To tutaj też są potwory?! Ja to mam szczęście!
Błyskawicznie wyciągnął miecz i zręcznie uchylił się przed atakiem. Ciasnota korytarza sprzyjała mu o tyle, że nie musiał martwić się, iż potwory zajdą go od tyłu. Bez trudu poradził sobie więc z całą trójką, zabijając jednego po drugim. Porzucił leżące pokotem ścierwa i podjął spacer obranym wcześniej szlakiem. W ścianie naprzeciwko zauważył coś połyskliwego. Zaciekawiony, podszedł bliżej, zdecydowany zbadać zjawisko. Wielki, błyszczący złociście kamień zagradzał dalszą drogę. Jedyną drogę.
- No bez jaj! Nie zamierzam zgnić w tej zafajdanej norze! - zdenerwował się. - Ale może uda mi się przesunąć tę skałę. Zobaczmy...
Z całej siły naparł na nią ramieniem. Głaz, mimo solidnych rozmiarów posłusznie odsunął się na bok, odkrywając kolejny odcinek korytarza.
- Kto by pomyślał, że znajdą się tu takie cuda. To nie wygląda mi jednak na najbezpieczniejsze miejsce pod słońcem. Lepiej się stąd zrywać, i to chyżo.
Lubił włóczyć się po miejscach, które większość jego rówieśników uznałaby za przerażające. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zarzuciłby mu więc braku odwagi, ale samobójcze skłonności również nie leżały w jego charakterze. Wiedział, że nie był przygotowany na ekspedycję po mrocznych tunelach z czającymi się potworami; wleciał tu przypadkiem. Dobrze, że chociaż był uzbrojony.
Tuż za złotym kamieniem natknął się na zakurzoną i pokrytą pajęczynami skrzynię. Przyklęknął przy niej i pomajstrował przy zamku. Mechanizm puścił bardzo łatwo, nadwątlony zębem czasu i od dawna bezużyteczny. Zawartość skrzyni okazała się bardzo użyteczna. W przegródkach leżało sobie kilka szklanych buteleczek z niebieskawą substancją. Szczęśliwy znalazca wyjął jedną i przyjrzał się jej pod światło.
- A niech mnie, to chyba potiony! Ciekawe, czy jeszcze działają.
Odkorkowawszy flakonik, powąchał jego zawartość, a potem wychylił go do dna. Od razu poczuł, że poobijane przy upadku plecy i rozorane ostrą skałą ramię przestają go boleć. Zadowolony, wrzucił resztę zdobyczy do torby przy pasie i spenetrował przeciwległy załom korytarza, który okazał się dla niego równie szczodry. Z drugiej skrzyni wydobył tarczę, o dziwo nadającą się do użytku i kolejne uzdrawiające mikstury.
- Ha, teraz to co innego - uśmiechnął się od ucha do ucha. - Coś mi się zdaje, że przede mną jeszcze sporo zwiedzania.
W kącie coś się poruszyło i podpełzło bliżej. Chłopak odskoczył niepewnie. Takiego potwora jeszcze nie widział. Mały, pękaty, opancerzony niczym żółw. Tuż obok niego zmaterializował się błękitny i świetlisty obłoczek. Pokonanie obłoczka nie nastręczyło problemu. Gorsza sprawa była z małym pancernikiem, okrytym twardymi płytami, na których łatwo było stępić miecz. Wreszcie jednak udało się wbić sztych miecza w słabiej chronione miejsce i zabić bestię. Zmęczony potyczką, doszedł do schodów, bez wahania wspiął się po nich i zanurzył w mroku kolejnego tunelu. Ten jednak rozwidlał się na dwie odnogi, więc zdając się na wyczucie, chłopak skręcił w prawo. Podczas licznych wędrówek i eksploracji wyrobił sobie instynkt, który nigdy go nie zawiódł. Dzięki niemu nie zdarzyło mu się nigdy pobłądzić, a w plątaninie podziemnych korytarzy zawsze znajdywał ten, który prowadził do wyjścia, a w każdym razie nie kończył się ślepo. I tym razem jego szósty zmysł miał rację.
- A to co?!
Młody odkrywca podbiegł do strumienia, który wypływał spod skały i tworzył jeziorko, mieniące się soczystym błękitem. Tafla wody migotała oślepiającym światłem, najwyraźniej sama będąc jego źródłem, gdyż promienie słońca już tutaj nie docierały. Zachwycony nastolatek ukląkł nad brzegiem i zanurzył dłoń w strudze. Po skórze przebiegło mu delikatne, przyjemne mrowienie.
- Ja cie sune! To uzdrawiająca woda - uradował się. - E, no to luz, teraz mogę zwiedzać wszystko dookoła. Nikt mi już nie podskoczy!
Nie krępując się i jak zwykle przedkładając względy praktyczne nad mistyczne, opluskał się w źródle. Pozbył się zarówno zmęczenia, jak i błota. "Dobrze, że Topapa tego nie widzi". Jego opiekun, jeden ze Starszych, rezydujący przez większość czasu w świątyni, nie byłby zbudowany widokiem swojego wychowanka, kąpiącego się beztrosko w uzdrawiającym źródle. "Luneth, powinieneś szanować dary, jakimi obdarza nas natura, zwłaszcza uzdrawiające źródła...", wyobraził sobie jego słowa. Na ustach pojawił mu się łobuzerski uśmieszek.
Oczyściwszy się i nabrawszy mnóstwo energii, śmiało szedł dalej. Im bardziej oddalał się od miejsca, do którego wpadł, tym mniej otoczenie zdawało się ukształtowane siłami natury. Korytarze stawały się coraz równiejsze, jakby celowo przez kogoś wykute. Obecność drzwi jednoznacznie to potwierdziła. Za nimi nie czekał jednak kolejny wydrążony w skałach tunel, lecz przestronne, okrągłe pomieszczenie. Zaciekawiony chłopak przeszedł mostkiem zbudowanym z rzeźbionych kamiennych płyt. Po jego obu stronach rozwierała się przepaść bez dna. Na środku komnaty znajdował się podest, dookoła którego stały potężne filary. Luneth zdołał zrobić zaledwie dwa kroki w ich kierunku, gdy pojawił się obłok fioletowego światła.
- O cholera, to mi się przestaje podobać!
Obłok eksplodował w oślepiającym błysku, po czym przed przestraszonym nastolatkiem ukazał się ogromny, kolczasty żółw. Łypnął na niego czerwonymi oczami pozbawionymi źrenic i otworzył pysk pełen ostrych zębów, zdradzając swoje nieprzyjazne zamiary.
"To żółwie mają takie kły? Muszę zapytać Arca, jak wrócę." Po chwili pomyślał trzeźwo:"O ile wrócę". Odsunął się od bestii najdalej jak mógł. Niestety, "najdalej" oznaczało krawędź podestu, o ile oczywiście nie chciał wlecieć w przepaść. Gigant odciął drogę odwrotu, usadawiając się tuż przy kładce. Chcąc nie chcąc, młody awanturnik podjął walkę. Piekielny gad uderzył ogonem, trafiając go i rzucając na kolana. Zamachnął się ponownie, ale Luneth w ostatniej chwili zasłonił się znalezioną tarczą i odskoczył. Tarcza rozpadła się w drzazgi, został więc już bez żadnej osłony. Zadał żółwiowi kilka pchnięć, nie tracąc czasu na przecięcie twardej skóry, okrytej łuskami i pancerzem. Starał się unikać potwornie silnych ciosów żółwia, choć ciasnota przygodnej areny bardzo mu to utrudniała. Do tego musiał uważać, by nie spaść w przepaść. Zmagania trwały i trwały, ale mimo przerażającego wyglądu, rozmiarów i siły, demon powoli tracił moc. Jego ruchy były coraz wolniejsze i mniej precyzyjne. W serce wycieńczonego Lunetha wróciła nadzieja. Wykrzesał z siebie resztki sił i desperacko wbił bestii miecz w szyję aż po rękojeść. Odskoczył, nie mając już broni, która została w cielsku żółwia."Wóz albo przewóz", pomyślał straceńczo. Szczęście mu sprzyjało, żółw zacharczał koszmarnie, po czym ...znikł. Luneth wytrzeszczył oczy na puste miejsce, gdzie przed chwilą o mało nie zginął. Pierwszy raz widział, by zabity potwór znikł. Na kamienną podłogę spadł z brzękiem miecz, uwolniony z widmowego gadziego ciała. Młody zwycięzca podniósł broń, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się na podłogę. Czuł, jak drżą mu dłonie, poocierane do krwi od kontaktu z kolcami bestii. Potłuczone żebra dawały się we znaki przy każdym oddechu, a lewa ręka promieniowała dojmującym bólem. Ta walka kosztowała go wiele sił i nie przypominała wcześniejszych, można by rzec - sportowych potyczek z goblinami. Tym razem musiał walczyć o własne życie. Z trudem ukląkł, przypominając sobie o zapasie potionów, które miał w torbie. Sięgnął do niej, lecz nie zdążył nawet dotknąć flaszeczki z uzdrawiającym napojem, gdy usłyszał Głos. Donośny i brzmiący bardzo nieludzko. Żaden człowiek nie potrafiłby wydobyć z siebie takiego przenikliwego, przyprawiającego o ciarki, i jednocześnie budzącego respekt, głosu.
- Zostałeś wybrany.
Przerażony chłopak spojrzał w górę, potem w kierunku wejścia, ale nikogo tam nie było.
- Kto tu jest?! - zawołał, żeby dodać sobie odwagi, a nie w nadziei uzyskania odpowiedzi.
- Wojowniku z Krainy Ciemności, zostałeś wybrany, żeby przywrócić nadzieję.
Zerwał się z podłogi i skrzywił z bólu, gdy zmaltretowane ciało dało mu znać, co myśli o takich wyczynach. Utykając, zbliżył się do podestu z kamiennymi filarami. Tym razem w samym jego centrum lewitował olbrzymi, błękitny kryształ. Emanowało z niego światło, które mimo swej pozornej eteryczności zdołało oświetlić całą grotę. Poturbowany nastolatek zapomniał o swoim pożałowania godnym stanie i wlepił zaintrygowany wzrok w migoczący obiekt. Jakim cudem to coś przemawiało?
- Ciemność zagraża światu... kiedy zabraknie światła, równowaga przestanie istnieć - kontynuował złowieszczo głos.
- O czym ty gadasz? - wymknęło się zaniepokojonemu Lunethowi, który dopiero teraz poświęcił uwagę wypowiadanym słowom.
Zamiast odpowiedzieć mu na pytanie, kryształ ciągnął dalej:
- Są też trzej inni, którzy mają to samo przeznaczenie, co ty. Musisz ich odnaleźć. Kiedy to zrobisz, obdarzę was ostatnim światłem... naszą ostatnią nadzieją. A teraz idź!
- Że jak?! Nie rozumiem! - wykrzyknął oszołomiony chłopak. - Ej, co to ma znaczyć?
Wszystko rozmyło mu się przed oczami, grota zniknęła, a on wylądował na miękkiej, zielonej trawie. Zmrużył oczy, oślepiony słońcem.
- Jestem na powierzchni... ale jakim cudem...?!
Rozpoznawał otoczenie. Niedaleko stąd wpadł do dziury. A teraz był znowu tutaj, na powierzchni. I nic go nie bolało. Obmacał swoje żebra i stwierdził, że po urazach nie pozostał najmniejszy ślad.
- Wszystko pięknie ładnie, ale o co chodziło z tym gadaniem o ostatniej nadziei i jakimś świetle? Kurna, jakiś halun mi się załączył, czy co? Może łupnąłem się w łeb i weszły mi poryte wizje?
W głębi duszy wiedział jednak, że spotkanie i "rozmowa" z kryształem były realne. I choć niezwykłe, nie uroił sobie ich. W dodatku poczuł, że musi zacząć działać. Już, natychmiast. Nie wiedział, skąd mu się wzięło to przeświadczenie, ale myśleniem postanowił zająć się później. Zresztą myślenie lepiej w ogóle zostawić Arcowi. Na myśl o przyjacielu uśmiechnął się, zerwał z trawy i pomknął truchtem do miasteczka.
Wijąca się szutrowa droga z Ur wiodła wśród drzew do sporego jeziorka. Jego brzegi porastał gęsty las, ale południowa część linii brzegowej, ta najbliższa miasteczku, była niemal zupełnie bezleśna. Kwitnąca na biało i różowo łąka sięgała samej tafli wody. Na trawiastym pagórku siedział szczupły, najwyżej czternastoletni chłopiec ubrany w zielony płaszcz. Dzięki ubiorowi drobna sylwetka jego właściciela niemal zlewała się z tłem listowia. Bladą, troszkę piegowatą twarz chłopca okalały niesfornie wijące się krótkie włosy o miedzianobrązowym odcieniu.
Rozmarzone spojrzenie inteligentnych, ciemnych oczu utkwił w spokojnych wodach jeziora. Ocknąwszy się z zamyślenia, ponownie skupił uwagę na otwartej książce, którą trzymał na kolanach. Wkrótce tak zagłębił się w lekturze, że nie zauważył nadejścia trzech chłopców.
- Patrzcie, patrzcie! Kogo my tu mamy? - rozległ się szyderczy głos. - Naszego ulubionego mola książkowego!
Zaczytany chłopiec wzdrygnął się nerwowo i zerwał się z trawy, spoglądając z lękiem na przybyszy.
- Czego chcecie? - zapytał cicho, spuszczając głowę.
- Czego chcemy? A tak przyszliśmy, pogadać sobie - zaśmiał się złośliwie jeden z intruzów.
- Dotrzymamy ci towarzystwa - obiecał drugi, z miną nie zwiastującą wcale chęci pogawędki.
Podeszli bliżej i otoczyli go, uniemożliwiając mu odwrót.
Luneth wpadł do wioski, przemknął przez główny plac jak tornado, ignorując nawoływanie jakiegoś staruszka. Skręcił w lewo i wbiegł do domu, energicznie trzaskając drzwiami. Roznoszony przez emocje, ruszył ku schodom wiodącym na piętro, przeskakując po dwa stopnie naraz. Nina, usłyszawszy jego przybycie, wychyliła się z kuchni i zawołała tonem nieznoszącym sprzeciwu:
- Luneth, chodź no tutaj!
Niechętnie zawrócił i zszedł na dół. Oparł się nonszalancko o framugę drzwi.
- Miałeś wrócić pięć godzin temu!
- Wiem, ale kiedy już wylazłem na ten skalisty szczyt-
- Miałeś się nie wspinać po skałach! To niebezpieczne!
- Ale to była najkrótsza droga do jaskini!
- I do jaskini też poszedłeś!
- Przecież tam nie ma niczego strasznego - wykręcał się, zerkając niecierpliwie w kierunku schodów.
- Potwory są - oznajmiła cierpko Nina. - Wydaje ci się, że jesteś nieśmiertelny?
Nadąsany chłopak wzruszył ramionami. Uznał, że rozsądniej będzie nie wspominać o krysztale i tym, czego się od niego dowiedział. Nina nie byłaby zachwycona takimi rewelacjami.
Kobieta obrzuciła go bacznym spojrzeniem od stóp do głów.
- Znowu potargałeś spodnie! - załamała ręce. - Co ja z tobą mam...
- Goblin ugryzł mnie w tyłek i się podarły - palnął bezczelnie.
- Goblin, patrzcie go - rozeźliła się. - Wziąłbyś przykład z Arca. Nigdzie się nie włóczy, jest grzeczny i nie niszczy ubrań tak jak ty.
- Bo książki nie gryzą - odciął się i zwiał, zanim oburzona opiekunka zdążyła trzepnąć go ścierką.
- Ciebie akurat gryzą - potrząsnęła głową i wróciła do swoich zajęć.
Młody zuchwalec pojawił się szybko z powrotem.
- Nie wiesz może, gdzie podziewa się Arc? - ostrożnie wetknął głowę do kuchni, sprawdzając, czy Ninie przeszedł już zły humor.
- Nie widziałam go od rana - odparła, mieszając coś w garnku na piecu. - A ciebie gdzie znowu licho niesie?
Spojrzała na chłopaka przenikliwie. Miał na sobie ulubioną zbroję, przypasany miecz i plecak w ręku. Na ustach widniał mu zadziorny uśmieszek pod tytułem "To-na-razie-nie-wiem-kiedy-wrócę-spoko-nic-mi-nie-będzie".
- Jeszcze nie wiem dokładnie - wykręcił się, odważając się wsunąć do kuchni.
- Posiedziałbyś czasem w domu, a nie latać ciągle tu i tam. Co z ciebie wyrośnie, chłopcze? - gderała bez przekonania Nina.
- Topapa powiedział mi kiedyś, że czeka mnie niezwykłe przeznaczenie - oznajmił dumnie, otwierając szafkę i wyciągając z niej na chybił trafił to, co się tam znajdowało. Nie przywiązując zbytniej uwagi do pakowanego jedzenia, zapełnił plecak do połowy, po czym zamknął drzwiczki.
- Przeznaczenie! Jak ino zobaczę tego starego durnia, to mu powiem do słuchu. Żeby tak dzieciakowi nabijać głowę głupotami - burczała pod nosem niezadowolona. - Jeden młody głupi, a drugi stary nie lepszy.
- Nie gniewaj się - Luneth uśmiechnął się, rozbrajając ją całkowicie. - Przecież wiesz, że nie umiem za długo usiedzieć na miejscu.
- A to mi nowina. Byś się lepiej pouczył zamiast tak łazikować. Zresztą po co ja ci to mówię. Jakbym rzucała grochem o ścianę...
- Mhm - mruknął z zerowym zainteresowaniem.
Zajrzał jej przez ramię i sięgnął widelcem do garnka.
- Była dziś u mnie Hernowa i skarżyła się, że jej synowie wrócili wczoraj do domu cali poobijani - Nina spojrzała spod oka na niesfornego wychowanka.
- Dobre. Co to? - zapytał, przeżuwając i udając, że nic nie słyszał.
- Ryba z warzywami - odparła odruchowo. - Ty mnie nie zagaduj! Co ja to mówiłam? Aha. No więc synowie Hernowej, jak mówili, przewrócili się. Wszyscy trzej.
- Ojej, a to pech - powiedział z fałszywym współczuciem, mrugając niewinnie i sięgając ponownie do garnka.
- Toż samo pomyślałam. A czy ten pech nie miał aby na imię Luneth?
- Co za pomysł! - udał, że jest do głębi urażony podejrzeniami.
- Luneth, nie mydlij mi oczu - obruszyła się. - Wiem, że to twoja sprawka. Ciągle się z kimś bijesz. Istne utrapienie z tobą, dzieciaku.
- Należało się gnojom - wyrwało mu się.
Ponuro wbił wzrok w podłogę i zacisnął pięści.
- Hola! Co to za słownictwo, młody człowieku?!
- A jak mam ich nazwać? Czepiali się Arca, jak zwykle - wycedził, uparcie obstając przy swojej racji.
Nina dała spokój, nauczona doświadczeniem. Gdy chodziło o jego najlepszego przyjaciela, wszelkie pogadanki na temat wszczynania bójek okazywały się bezcelowe. Kary i napomnienia nic nie pomagały. Dwadzieścia razy ukarany, Luneth za dwudziestym pierwszym robił to samo. Był odporny na wszelkie próby przemówienia mu do rozumu. Prędzej dogadałaby się ze ścianą.
- Lepiej idź go poszukaj - poradziła mu łagodniej. - Może jest nad jeziorem, coś rano wspominał, że tam pójdzie.
Skinął głową, dziękując za informację. Chwycił plecak i ruszył do wyjścia. Nina wyjrzała przez okno i patrzyła, jak jej przybrany syn kroczy raźno drogą. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Luneth, podobno wyjeżdżasz z Ur? - zaczepił go zaintrygowany chłopak w niebieskiej kamizelce. - To prawda? Wszyscy o tym gadają, cała wioska!
- Tak? - zdziwił się Luneth. - Skąd to wiecie? Przecież dopiero co wróciłem...
- Starsi zebrali się i nad czymś się od rana naradzają - poinformował młody plotkarz. - I podobno w Kazus coś się stało, jakaś klątwa czy coś.
- Klątwa? Wiesz coś więcej?
- Niestety, tylko tyle podsłuchałem. Aha, i Starsi cię szukają, więc lepiej do nich idź.
- Mnie?!
- Tak, kazali mi cię znaleźć.
- Dobra, pójdę tam zaraz - wykręcił się Luneth, niezbyt ucieszony perspektywą tego spotkania. Przypomniał sobie swoją kąpiel w uzdrawiającym źródle i mina mu się wydłużyła. „Ale jak mogli się o tym dowiedzieć?!" - Najpierw muszę poszukać Arca. Nie widziałeś go czasem, Cad?
- Nie, ale możliwe, że jest nad jeziorem. Stara Flossowa szła tu przed chwilą i zrzędziła, że jakieś łobuzy wydzierają się za miastem. Pewnie doczepili się do twojego kumpla.
- Jasna cholera, lecę tam!
- Luneth, wiem, że martwisz się o Arca, ale idź najpierw do Starszych, bo mi się oberwie, że ci nie powiedziałem! - nalegał płaczliwie Cad.
- Później! - odkrzyknął niecierpliwie Luneth i pomknął ku jezioru.
- Chłopcze, chodź no tu - z domu, w którym obradowali Starsi, wychylił się siwy mężczyzna i kiwnął na osamotnionego Cada.
Chłopak zrobił nieszczęśliwą minę, oczekując bury za nieprzyprowadzenie Lunetha. Na szczęście starzec kazał mu tylko poprosić o przyjście Ninę, więc z radością zemknął mu z oczu.
- I co teraz zrobisz? Gdzie twój rycerz w lśniącej zbroi? - zaszydził jeden z chłopców, otaczających półkolem szatyna.
Pozostali zarechotali złośliwie, zadowoleni z bezkarności, jaką zapewniała im nieobecność Lunetha. I własna przewaga liczebna.
- Pewnie ma cię już dość, lamusie. I nic dziwnego. Kto by chciał z tobą gadać!
- Oberwaliśmy wczoraj od tego twojego ochroniarza - kolejny uczestnik zgromadzenia wyrwał Arcowi książkę i zważył ją w ręku. - ...więc czas na mały rewanż. Chłopaki, jak myślicie, da się tym puszczać kaczki po wodzie? - udał, że zamierza się do rzutu w stronę jeziora.
- Oddaj mi ją - prosił zaniepokojony Arc.
- Bo co, jeśli tego nie zrobię, ofermo? - wykrzywił się młody hultaj.
Cisnął książkę pogardliwie na ziemię, a potem popchnął jej właściciela, aż ten uderzył plecami o drzewo.
- Mam pomysł! - wykrzyknął trzeci chłopak i zwrócił się drwiąco do Arca. - Skoro twierdzisz, że duchy nie istnieją, to idź do Kazus i to udowodnij!
- Dobry pomysł! - podchwyciła pozostała dwójka.
- Co, masz cykora, fujaro?
- Ofiara losu!
- Tchórz!
- Co wy tu robicie, gnoje?!
Młodociani dręczyciele skamienieli ze zgrozy. Właśnie stanęli twarzą w twarz ze wściekłym "rycerzem w lśniącej zbroi". Wiedzieli, że nie mają z nim żadnych szans. Zrobili więc to, co podpowiadał im nieomylny instynkt.
- To LUNETH! Rany, wiejmy stąd! - zawołał rozpaczliwie jeden z nich, po czym wszyscy trzej dali drapaka tak prędko, że o mało się nie poprzewracali na równej drodze.
Srebrnowłosy nastolatek spojrzał gniewnie za nimi, ale ich nie ścigał. Żałosne padalce. Obrócił się do przyjaciela, stojącego ze smutnie opuszczoną głową.
- Arc, wiesz co - zaczął, ale zawstydzony chłopiec minął go i uciekł prędko, nie odzywając się ani słowem. - Arc! Dokąd biegniesz? Nie musisz przede mną uciekać! Heeej! - wołał za nim bezskutecznie.
W końcu poniechał nawoływania i podniósł z ziemi zapomnianą przez kumpla książkę. Otrzepał ją z piasku i starannie wytarł rękawem, po czym spojrzał na okładkę. "Roślin Y Zwierząt Tudzież Bestyi Przeraźliwych Opisanie, Ilustracye Y Obyczaye Tychże Zawierayące". "Każda pora jest dobra na przyswajanie wiedzy. Arc powinien sobie to wymalować na czole jako motto", zachichotał i ruszył śladem uciekiniera. Musiał go odnaleźć i sprowadzić bezpiecznie do domu.
- Co to za gadanie o kryształach i misji? Na ulicy słyszałam jakieś bzdury na ten temat - Nina zmarszczyła groźnie brwi i wkroczyła do przybytku Topapy. - Co Luneth ma z tym wspólnego, hę?
- Usiądź, moja droga. Musimy porozmawiać. Wiedziałaś od początku, że coś takiego może się zdarzyć... - zaczął niepewnie Topapa.
- Co masz na myśli? - zdenerwowała się.
- Posłuchaj...
Luneth miał zamiar popędzić za Arkiem, którego malejącą sylwetkę widział jeszcze na końcu ulicy. Niestety, akurat zza rogu wyłoniła się Stara Flossowa. Zoczywszy go, chwyciła go za kołnierz, zaskakująco krzepko jak na swój zaawansowany wiek.
- Widziałam przed chwilą tych nicponiów. Arc znowu był prześladowany? - spytała domyślnie. - Wychowywaliście się razem od małego. Powinieneś lepiej się nim opiekować, chłopcze - złajała go surowo.
- Staram się jak mogę, proszę pani - Luneth zerkał niespokojnie w kierunku, w którym odbiegł przyjaciel. - Naprawdę.
Niestety, nie było go już widać. "Pewnie poleciał do Kazus", przypomniał sobie, co usłyszał od gnojków nad jeziorem.
- No dobrze. Pamiętaj o tym - energiczna staruszka uwolniła wreszcie jego kołnierz, więc nie czekając na kolejne nagany, pognał w kierunku wyjścia z miasteczka. Nie było mu jednak dane wykonać tego zamierzenia.
- Luneth! Idź do Starszych, OK?! Bo mnie już twój stary trzy razy pytał, gdzie jesteś - złapał go udręczony Cad.
- Dobra, już dobra. Idę - Luneth obejrzał się jeszcze za siebie i wkroczył do siedziby Starszych.
Przygotował się na kolejną połajankę. A wysłuchał ich już sporo w swoim nastoletnim życiu. "Byle nie było za dużo ględzenia", pomyślał niecierpliwie, gdyż bardzo niepokoił się o Arca. Jego przyjaciel nie wypuszczał się sam na podobne wycieczki. Żeby tylko nie spotkało go nic złego...
"Dość tego", pomyślał zgnębiony Arc. "Pokażę im, że nie jestem mięczakiem. Dam sobie radę."
Spojrzał do tyłu, wahając się. Zaraz jednak podjął decyzję.
- Muszę to zrobić sam. Tym razem nie mogę prosić Lunetha o pomoc - wyszeptał, wziął głęboki oddech i opuścił Ur.
Siwobrody starzec w zamyśleniu przesuwał palcem po grzbietach starych ksiąg, które stały równo poukładane na półkach ciągnących się wzdłuż jednej ze ścian. Jego myśli zaprzątnięte były jednak czymś innym niż stanem zakurzonych foliałów. Drzwi otwarły się, pchnięte energiczną dłonią i do pomieszczenia wkroczył Luneth. Zerknął na prawo, gdzie przy oknie stała Nina. Nie odwróciła się do niego, gdy wszedł.
- A więc to ty zostałeś wybrany, Luneth - westchnął Topapa, jakby dotąd nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
- O właśnie! I nie wiem, co jest grane. Wleciałem do jaskini i tam był taki niebieski kryształ i on powiedział coś o ciemności i świetle, jakieś rzeczy o przeznaczeniu i równowadze, że mam kogoś szukać, jakichś wojowników czy coś - przejęty chłopak ciągnął na jednym oddechu.
- Twoje spotkanie z Kryształem nie było przypadkowe - odparł spokojnie starzec. - Zostałeś przez niego wybrany.
- A więc wiesz o tym? - wykrzyknął zaskoczony Luneth. - Powiesz mi, o co tu chodzi? Do czego zostałem wybrany? Nic nie rozumiem!
Topapa spojrzał na niego badawczo.
- Posłuchaj, coś ci opowiem. Wiele lat temu przybył do Ur pewien podróżnik. Twarz miał usmoloną sadzami, ubranie porozrywane i nadpalone. Był w opłakanym stanie. Przyszedł do mnie, trzymając w ramionach małe dziecko - urwał na chwilę, obserwując słuchającego go uważnie nastolatka. - Tym dzieckiem byłeś ty, Luneth.
Chłopak nie odpowiedział, ze ściągniętymi brwiami przyswajając sobie częściowo nowe informacje. Choć wiedział, że jego rodzice nie żyją, to nie znał szczegółów.
- Pomyśl tylko - podjął starszy mężczyzna. - Już jako takie malutkie dziecko byłeś wybrańcem Kryształu. Już wtedy czekało cię to wielkie przeznaczenie.
- Ale co ja mam właściwie zrobić? - Luneth rozłożył ramiona bezradnym gestem. - Przecież nie mam o niczym pojęcia-
- Dasz sobie radę - przerwał mu łagodnie Topapa.
Pogładził go z czułością po policzku i uśmiechnął się.
- Musisz wyruszyć w podróż. Daleką podróż. Ale poradzisz sobie, wiem o tym. Widzę w tobie światło, wielką siłę, którą masz w sercu.
Luneth spojrzał w mądre oczy swojego opiekuna i niepewnie odwzajemnił uśmiech. Poczuł się dużo lepiej, i choć nie był o wiele mądrzejszy w wiedzę, co robić dalej, powróciła mu pewność siebie i zwyczajowa chęć do działania. Pragnął przekonać się, co na niego czeka.
- Uważaj na siebie, chłopcze - pożegnał go Topapa.
Bardzo chciał mu coś powiedzieć. Że wcale nie chciałby, żeby Luneth musiał to robić. Że to niesprawiedliwe. Że nie wie dokładnie, co go spotka na drodze. I choć bardzo by tego pragnął, nie umie mu pomóc ani doradzić. Ale nie chciał go obarczać swoimi wątpliwościami. Luneth musiał być silny i skupić się na celu. Nie mógł tracić czasu na czcze rozmyślania, do niczego nie prowadzące. Nie mógł się wahać. Więc Topapa nic nie powiedział.
Oczywiście Nina nie miała takich oporów. Odwróciła się od okna i podeszła do swojego przybranego syna.
- Luneth, chciałabym, żebyś został, ale wiem, że to niemożliwe. Normalnie nie umiem utrzymać cię w domu, a teraz to już w ogóle nie mam na to żadnych szans - uśmiechnęła się melancholijnie. - Będę się o ciebie okropnie martwić. Obiecaj mi chociaż, że będziesz ostrożny - objęła go i mocno uściskała.
- Postaram się - Luneth odwzajemnił uścisk.
- I jak będziesz mógł, to napisz czasem. Daj chociaż znać, gdzie jesteś.
- Dobrze, obiecuję.
Machnął Ninie i Topapie ręką na pożegnanie i ruszył pędem do drzwi. W progu o mało nie przewrócił jakiegoś staruszka.
- ...praszam! - wymamrotał pospiesznie i podjął bieg.
- Ta dzisiejsza młodzież... - starzec potrząsnął głową z potępieniem.
- Wcale mi się to nie podoba - powiedziała ponuro Nina. - Nie powinniśmy mu na to pozwolić.
- Przecież wiesz, opowiadałem ci o Kryształach i Wojownikach Światła - Topapa przypomniał bez większego entuzjazmu. - Jeśli nikt nie wypełni zadania, wkrótce i tak wszystkich nas czeka marny los...
- Wiem, wiem - burknęła. - Ale czemu to musi być Luneth? Czemu nie ktoś inny? Tylko mi nie mów, że taka była wola Kryształu - spojrzała na niego koso.
Topapa rozsądnie nie odezwał się.
- Dlaczego ciągle muszę się tak męczyć? - sapnęła zbuntowanym tonem rudowłosa dziewczyna, wdrapując się na wzgórze. - Inni w tym czasie robią co chcą, a ja muszę tyrać w kuźni. Koniec z tym.
Ściągnęła z dłoni ciężkie, robocze skórzane rękawice i cisnęła je ze złością na ziemię. Klapnęła na trawę i otarła dłonią czoło, rozmazując na nim brudną smugę. Siedziała, kontemplując rozciągającą się u stóp wzgórza osadę. Gdy odpoczęła, drogą ze szczytu pagórka pomaszerowała w stronę jak najbardziej przeciwną oglądanej przed chwilą mieścinie. W miarę oddalania się od niej nabierała coraz lepszego humoru.
- O, tam jeszcze nie byłam - osłaniając dłonią oczy, spojrzała na horyzont.
Płaski, rozległy obszar płowej barwy ciągnął się od podnóża jednych gór na północy do drugich, wyznaczających jego kraniec na południu. Pustynia nie imponowała rozmiarem, ale i tak była wystarczającym wyzwaniem jak na możliwości piechura. Żeby ją całą przejść, z pewnością potrzeba było kilku dni. Po paru godzinach wędrówki młoda podróżniczka dotarła do wysokich skał - granicy, oddzielającej step od pustyni. Odtąd zaczynały się już piaski.
- Ejże, czy to czasem nie jest...? - uważnie spojrzała na nie pasujący do krajobrazu element.
Rozpoznawszy go, ucieszyła się i nie zwlekając ani chwili, pomknęła pędem w jego kierunku.
