Część pierwsza

KRUCZY ŚPIEW


Rozdział pierwszy

Przygrywka


Wielkie, bursztynowe oczy, brązowe przy źrenicach, złociste na obwódkach tęczówek, patrzyły na nią z wyrzutem, kiedy wyjęła kopertę z ptasiego dzioba i otworzywszy szufladę, wrzuciła ją na stertę podobnych. Sowa zamachała dwa razy śnieżnobiałymi skrzydłami i zahukała w wyrazie protestu.

— Nic z tego, Hedwigo — powiedziała Hermiona Granger. — Nie będzie odpowiedzi, możesz wracać tam, skąd przyleciałaś.

Hedwiga zahukała groźnie jeszcze raz, ale nie widząc żadnej reakcji, rozpostarła dumnie skrzydła i wyleciała przez otwarte okno. Dziewczyna natychmiast je zamknęła i oparła głowę o chłodną szybę. Późnopopołudniowe słońce igrało w bajecznych zdobieniach oplatających słup pobliskiej latarni i odbijało się w bielonych drzwiach domu naprzeciwko, rozświetlając barwny witraż. Kiedy Hermiona jako mała dziewczynka przyjeżdżała do babci w odwiedziny, uwielbiała oglądać te słoneczne refleksy. Odkąd tu zamieszkała, nie mogła znieść widoku witraża. Jak i wielu innych rzeczy.

Pierwszy list przyszedł w połowie lipca, dostarczony przez małą, ruchliwą sówkę, która przyniosła także kilka następnych. Bardziej odruchowo niż zdecydowanie wrzuciła je, nie czytając, do szuflady. Nic, co mógłby jej powiedzieć Ronald Weasley lub jego młodsza siostra, nie miało znaczenia.

Dopiero kiedy list przyniosła wielka sowa śnieżna — wieczorem trzydziestego pierwszego lipca — ciche otępienie ustąpiło niepewności i lekkiemu zaniepokojeniu. Co jednak zupełnie nie przeszkodziło Hermionie pozbyć się przesyłki tak samo jak poprzednich, z większym nawet przekonaniem. Bo przeczytanie listu wiązało się z koniecznością odpowiedzi, a gdyby nawet chciała porozmawiać ze swoimi przyjaciółmi, przelanie tego na papier byłoby zbyt kłopotliwe, by podejmować trud. A ponieważ listy przychodziły nadal co dwa, trzy dni, uznała, że jej postępowanie nie miało żadnych tragicznych konsekwencji.

Wobec tego Hermiona milczała, starając się nawet w myślach nie poświęcać za wiele czasu Harry'emu i Ronowi — z bardzo dobrym skutkiem. Już wcześniej tego lata odkryła w sobie talent do ignorowania wszelkich nieprzyjemnych kwestii, co buddyści, zdaje się, nazywali drogą ku nirwanie. Zresztą, w porównaniu z innymi sprawami, o których stanowczo nie rozmyślała, chłopcy nie rozpraszali jej tak bardzo.

Przynajmniej do czasu, gdy w połowie sierpnia została niespodziewanie zaatakowana z drugiego frontu. Kiedy nie przeczuwając żadnego podstępu, otworzyła kopertę z pieczęcią Hogwartu, oprócz kartki z informacją o rozpoczęciu roku szkolnego i spisem potrzebnych przyborów, znalazła w środku krótki list od profesor McGonagall, która przejęła na stałe funkcję dyrektora. Wraz z delikatnie wyrażonymi kondolencjami zawierał on wiadomości o tajemniczym wyjeździe Harry'ego i Rona — z sugestią, że dyrektorka dobrze zna cel ich wspólnej podróży — i zapytanie, czy w związku z tym, że Hermiona im nie towarzyszy, można jej oczekiwać pierwszego września w Hogwarcie.

List był skomponowany zwięźle, ale na pewno nie chłodno, tym bardziej nie pobrzmiewał w nim potępiający ton. Mimo to Hermiona zrozumiała, iż dyrektorka uważa ją za winną tego, że chłopcy samotnie wyruszyli w śmiertelnie niebezpieczną misję, pozbawieni jej umiejętności, inteligencji i rozsądku. A przecież nie była pełnoetatową niańką panów Harry'ego Pottera i Rona Weasleya. Pomagała im we wszystkim, od prac domowych po kolejne przygody o niepewnym wyniku, ale robiła to z własnej woli. Nie miała natomiast obowiązku podążać zawsze i wszędzie tam, gdzie powiodą ich wielkie nadzieje i inne fantasmagorie. Zwłaszcza gdy jej własne życie zaczęło przypominać koszmarny sen, z którego nie można się obudzić.

Dlatego też odpisała, że owszem, wraca do szkoły, by zdać swoje owutemy. Nie było to zresztą złym pomysłem. Ostatecznie miała niewielki wybór — pójść za Harrym i Ronem, nie wiedząc, gdzie mogą być, lub pozostać w mugolskim świecie, w którym nie tylko nie miała nic do zrobienia, ale też nie czuła się już bezpiecznie. Powrót do Hogwartu był znacznie lepszą alternatywą.

W odpowiedzi otrzymała kolejną kopertę. Po otworzeniu odkryła w niej odznakę prefekta naczelnego, która dziwnie ciążyła w dłoni, oraz prośbę o stawienie się w gabinecie dyrektorki po uczcie inauguracyjnej. Hermiona odrzuciła ze wstrętem odznakę, przedmiot jej wieloletnich westchnień, ale poczuła się usatysfakcjonowana biegiem zdarzeń. Przez ostatnie sześć lat jej wyobrażenia o przyszłości koncentrowały się na skończeniu szkoły z jak najlepszymi wynikami. Tak, choć wcześniej i tego nie przemyślała, powrót do Hogwartu był najlepszym wyjściem.


Bo nie była już bezpieczna. Powinna mieć świadomość, że kiedy umrze Albus Dumbledore — jedyny, którego zawsze obawiał się Voldemort — śmierciożercy zechcą urządzić mały pokaz tego, do czego są zdolni; wariacki taniec śmierci i zniszczenia. Powinna pamiętać o wypadkach zeszłego lata, o rzekomych katastrofach i ofiarach, których jedyną winą była mugolska krew, brudna krew dla tych piewców czystości rasowej. Powinna wiedzieć, że zło nie śpi, i samej sobie też nie pozwolić na odpoczynek.

Powinna, niewątpliwie. Ale zapomniała. Gdy wróciła do domu po szóstym roku, wciąż miała przed oczami biały grobowiec, a w nim zaskakująco delikatne i kruche szczątki dyrektora Hogwartu. Wypuściła tylko Krzywołapa z koszyka i zostawiwszy szkolny kufer w korytarzu, podążyła za dziwnie cichymi rodzicami do kuchni, gdzie przy znajomym, drewnianym stole opowiedziała o ostatnich tygodniach. Gdyby była mniej zaabsorbowana swoją opowieścią, być może zwróciłaby większą uwagę na to, że rodzice nadal milczą, od czasu do czasu wymieniając znaczące spojrzenia, i domyśliła się, że należy oszczędzić im drastycznych szczegółów. A to z kolei nie upewniłoby ich w powziętej pod jej nieobecność decyzji.

Gdy skończyła, zapadła cisza, wśród której rozległ się głośny, gardłowy śpiew kruków.

— Hermiono — odezwał się tata, gdy ptaki umilkły. W pierwszej chwili pomyślała, że wyrazi kondolencje lub spróbuje ją jakoś pocieszyć, ale sposób, w jaki unikał jej wzroku, sugerował coś innego. — Rozmawialiśmy o tym z mamą już wcześniej i doszliśmy do pewnych wniosków. Nie będę owijał w bawełnę: obydwoje uważamy, że nie powinnaś wracać do Hogwartu. Magiczny świat nie jest dla ciebie bezpieczny. Nigdy nie był, a teraz…

— Tato, przestań… — spróbowała, dobrze wiedząc, dokąd to zmierza. Nieraz, odkąd dostała list z Hogwartu, prowadzili tę rozmowę.

— Troll w łazience, bazyliszek na korytarzu, zbiegły morderca w dormitorium…

— Syriusz nie był mordercą — zaoponowała natychmiast, ale tata powstrzymał ją uniesioną dłonią z wyciągniętym palcem wskazującym, a jego twarz nabrała irytująco nadętego wyrazu, którego Hermiona szczerze nie znosiła.

— Oczywiście, że nie był, ale mógł nim być. I bez problemów dostał się do szkoły pełnej dzieci.

— Nikomu nic się nie stało.

— Może wtedy — wtrąciła niecierpliwie mama, a Hermiona jęknęła w duchu. Mama zawsze była bardziej ugodowa i skłonna do dyskusji niż tata, uparcie trzymający się swojego zdania, dopóki ktoś mu nie udowodnił, że nie ma racji. A jeśli miał poparcie mamy, nie było szans, by go przekonać. — A co z bazyliszkiem? Pół roku leżałaś martwa, Hermiono!

— Nie martwa, tylko spetryfikowana.

— Nie byłoby żadnej różnicy, gdyby profesor Sprout akurat nie hodowała mandragor.

— Wtedy sprowadzono by je, żeby wyleczyć uczniów. W Hogwarcie dbają o nas, nauczyciele nie pozwoliliby, żeby któryś uczeń…

— …umarł? Jak ten chłopiec, Cedrik Diggory? — dokończył tata. Szybkim ruchem palca podsunął opadające na koniec nosa okulary i złożył splecione dłonie na stole. Kiedy była dzieckiem, siedział dokładnie w ten sposób, gdy odpytywał ją z lekcji, spięty bardziej niż ona, i nie rozluźniał się, dopóki nie udzieliła wszystkich poprawnych odpowiedzi. Teraz jednak żadna poprawna odpowiedź nie istniała.

— To był wypadek — powiedziała cicho. — Zabił go Sami-Wiecie-Kto. I śmierciożercy.

— Czyli ci, którzy teraz mordują mugoli i ich dzieci. — Nie odpowiedziała, nie mogąc zaprzeczyć, ale ojciec kontynuował wyjaśniająco, jakby zarzuciła mu kłamstwo. — Słyszeliśmy, co mówiłaś, Hermiono. I słyszeliśmy o wielu innych rzeczach. Przez cały rok utrzymywaliśmy kontakt z Weasleyami i prenumerowaliśmy „Proroka Codziennego", a i w naszych wiadomościach niejedno widzieliśmy, chociaż ludzie nie wiedzą, co właściwie się dzieje. Ale my wiemy: trwa wojna. Może nie rozumiemy wszystkiego, ale doskonale wiemy, z czym to się wiąże. Nie jesteśmy tutaj bezpieczni. Ty nie jesteś tutaj bezpieczna, skoro jesteś naszym dzieckiem, dzieckiem mugoli.

— I przyjaciółką Harry'ego Pottera — dodała cicho mama. — Bo to jego śmierciożercy chcą dopaść, prawda?

Jakby na potwierdzenie kruki na zewnątrz ponowiły swoje krzyki. Mama skrzywiła się i wstała, by zamknąć okno, ale to nie stłumiło zupełnie żałobnego skrzeku. Nie usiadła z powrotem przy stole; stanęła za krzesłem ojca i oparła ręce na jego ramionach, a on, niemal automatycznym gestem, uścisnął jej dłoń. Hermiona odczytała ten odruch lojalności jako zapowiedź punktu kulminacyjnego przykrej rozmowy.

— Więc co zamierzacie? — zapytała zrezygnowanym tonem, wiedząc, że odpowiedź jej się nie spodoba.

— Uznaliśmy, że powinniśmy się wyprowadzić — zaczął powoli tata. Już chciała mu wskazać, jak niewiele to zmieni, gdy dokończył: — Nie tylko stąd, z domu, ale z Anglii. Na kontynencie jest bezpieczniej, tam nie siega wpływ Sama-Wiesz-Kogo.

— Wyprowadzić się z Anglii… — powtórzyła głucho Hermiona, zbyt zszokowana, by zareagować gwałtowniej. — Niby jak? I gdzie?

— Na początek myśleliśmy o Francji — zaczął tata, biorąc jej opanowanie za dobrą monetę. — Moglibyśmy zamieszkać pod Paryżem. Mój kolega, Allistair Blunt, zaproponował nam wspólne otworzenie gabinetu dentystycznego. Ma zbyt wielu pacjentów jak dla jednej osoby, chociaż w Anglii nigdy nie narzekał na nadmiar popularności.

— Nic dziwnego, z takim nazwiskiem. — Mama roześmiała się krótko dla rozładowania napięcia, ale Hermiona nie pozwoliła jej na to. Siedziała odrętwiała, czując, jak wzbiera w niej złość. Mama tymczasem kontynuowała ze sztucznym podekscytowaniem, jednocześnie krzątając się przy herbacie: — Przejrzeliśmy już kilka ofert domów do wynajęcia, ale czekaliśmy z wyborem na ciebie. Na razie możemy zatrzymać się w hotelu i zrobić sobie krótkie wakacje, zanim zaczniemy pracę. Podobało ci się we Francji, na pewno szybko się przyzwyczaisz. A jeśli tam będzie spokojnie, mogłabyś nawet kontynuować naukę w tej francuskiej szkole magii, Beauxbatons, tak?

— Szkoła nie jest najważniejsza. — Hermiona zignorowała postawiony przed nią kubek i zachęcające spojrzenie mamy, jakby wypicie z rodzicami herbaty oznaczało zgodę na ich plan. — Nie wrócę do Hogwartu, ale nie mogę wyjechać z Anglii.

Ojciec wydał z siebie dziwny dźwięk, coś pomiędzy prychnięciem a pomrukiem. Uniesione brwi nadawały jego twarzy wyraz uprzejmego zainteresowania, ale drgające kąciki warg zdradzały, że jest poirytowany i z trudem powstrzymuje wybuch.

— I co dalej? Będziesz walczyć z Harrym i Ronem przeciwko Sama-Wiesz-‑Komu? Złota trójca kontra mroczna strona świata?

— Tak — odpowiedziała gniewnie.

Tata poruszył się gwałtownie, tym razem nie kamuflując prychnięcia, a mama opadła z westchnieniem na krzesło.

— I gdzie pójdziecie, co zrobicie? — zapytał ojciec.

Milczała przez chwilę. Uważała, że żadna odpowiedź i tak nie miała znaczenia, podjął decyzję i prowadził dalej dyskusję tylko po to, by zmusić ją do uznania jego słuszności. W duchu przyznała, że nawet samej siebie by nie przekonała argumentami, których mogła użyć. Brzydka prawda wyglądała niestety tak, że nikt — ani ona, ani Harry czy Ron — nie miał pojęcia, gdzie powinni się udać. Wiedzieli, że muszą zniszczyć horkruksy, Harry znał przeszłość Voldemorta, mógł wytypować kilka miejsc, gdzie mogłyby się znajdować. Ale tak naprawdę nie sądziła, by znalazł którykolwiek z horkruksów, nie wspominając o zniszczeniu ich. Mieli za mało informacji, Dumbledore umarł za wcześnie, a oni, przy całym oczytaniu Hermiony, wciąż niewiele wiedzieli o magii. Po śmierci dyrektora rozważała nawet możliwość zaproponowania Harry'emu, by zostali w Hogwarcie, nie jako uczniowie, ale po to, by przygotować jakiś plan, ale jego rygorystyczny ton, gdy mówił, że nie wróci do szkoły, zniweczył jej zamiar.

— Nie wiem, tato — powiedziała w końcu zmęczonym tonem. — Wszędzie, gdzie będzie trzeba.

— I co, będziecie tak po prostu ścigać tego czarnoksiężnika? Hermiono, posłuchaj samej siebie. Ten mężczyzna jest mordercą bez skrupułów, a na cel obrał sobie eksterminację dzieci mugoli, takich jak ty — może nawet zwłaszcza ciebie, by dotknąć tym Harry'ego. Co wy we trójkę możecie zdziałać? Wiem, że umiesz zamienić żółwia w piękny czajniczek — dodał ironicznie, sięgając po herbatę — ale jak to może pomóc w walce?

— Potrafię zrobić znacznie więcej, tato, zdziwiłbyś się — odparła cicho.

Ojciec wziął tylko cukiernicę, jakby prowadzili zwyczajną popołudniową pogawędkę, a nie rozważali pokonanie Voldemorta.

— Oczywiście. Nie sądzę jednak, żeby w Hogwarcie uczyli was mordować. I bardzo dobrze, bo siedemnastolatkowie nie powinni się zajmować walką z mordercami, od tego chyba są aurorzy. — Upił łyk herbaty, oblizał wargi i odstawił filiżankę na spodeczek.

— Aurorzy nie wiedzą tego, co my, aurorzy nie znają go tak, jak my…

— Szczerze wątpię. Mają znacznie więcej doświadczenia i są wyszkoleni, a wy troje jesteście tylko dziećmi. I zginiecie jak dzieci, jeśli kiedykolwiek spróbujecie z nim walczyć. Nie mogę powstrzymać Harry'ego, tym powinno się zająć jego wujostwo… — zignorował jej pełen irytacji syk — …chociaż, naturalnie, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby nam towarzyszył… ale tobie nie pozwolę tak bezsensownie ryzykować życia.

— Jesteś naszym jedynym dzieckiem, Hermiono. — Mama położyła dłoń na jej ręce i obdarzyła ją palącym spojrzeniem. — Nie możesz umrzeć, nie możesz nam tego zrobić. Musisz żyć.

Poczuła dławienie gdzieś w gardle i zbierającą się w oczach wilgoć, ale nie mogła sobie pozwolić na słabość. Nawet jeśli mama patrzyła na nią w ten sposób. Wysunęła rękę i schowała pod stołem.

— Muszę iść z Harrym.

— Nie ma mowy — odparł tata i zniecierpliwionym gestem, kończącym rozmowę, złapał gazetę, przy której zwykł pić herbatę. — Nie musisz się rozpakowywać, wyjeżdżamy jutro rano.

— Nie pojadę z wami — powtórzyła raz jeszcze, starając się mówić cicho, ale stanowczo. — W świecie czarodziejów jestem dorosła i sama mogę o sobie decydować, a ja zdecydowałam, że zostanę.

— Nie należysz do świata czarodziejów, należysz do nas, a w naszym świecie nie jesteś pełnoletnia. Nie narażę twojego życia i naprawdę nie sądzę, żebym dlatego był złym ojcem. Za dziesięć lat nam podziękujesz.

Mama próbowała załagodzić ostre brzmienie słów ojca spokojnym uśmiechem, ale Hermiona odwróciła wzrok. A kiedy tata zaczął czytać pierwszy artykuł — a raczej udawać, że czyta, bo jego oczy się nie poruszały — bez słowa opuściła kuchnię i zniknęła w swoim pokoju. Samotnie spędziła resztę wieczoru, celowo ignorując dźwięki dobiegające z kuchni podczas kolacji. Słyszała przyciszone głosy mamy i taty, ale starała się nie rozróżniać poszczególnych słów. Nie wiedziała, jak jeszcze mogłaby spróbować ich przekonać, a choć wymyślała dziesiątki argumentów, wyobrażała sobie, jak ojciec zbije je jeden po drugim. Z racjonalnego punktu widzenia miał przecież rację: wyjechanie z kraju było najbezpieczniejsze. Nie miał jednak świadomości, że jeśli Harry nie pokona Voldemorta — a potrzebował jej pomocy — to nikt nie będzie bezpieczny. I w Anglii, i poza nią. Zaczynała wierzyć, że najlepszym rozwiązaniem byłoby przeniesienie się do Rona, zanim dojdzie do tego nieszczęsnego wyjazdu. Rodzice nigdy nie byli w Norze, więc by jej nie znaleźli, a jednocześnie wiedzieliby, że jest dobrze chroniona przez Weasleyów. Sami faktycznie mogliby wyjechać za granicę, nie musiałaby się wtedy o nich martwić.

Ale podejmowanie szybkich decyzji nigdy nie leżało w naturze Hermiony Granger. Zamiast natychmiast przenieść się do Weasleyów, jakby to zrobił na jej miejscu każdy młody Gryfon, przyłożyła głowę do poduszki, postanawiając przy śniadaniu wrócić do tematu, i zasnęła.

W środku nocy otworzyła gwałtownie oczy i przetarła mokrą od potu twarz, jeszcze czując gwałtowne bicie serca i urojony ból w łydkach. Z sennego koszmaru wyrwało ją głuche uderzenie i czyjś bolesny okrzyk.

— Przeklęty kufer! No cholera jasna, będę miał siniaka jak dynia…

Wciąż myśląc o morderczym biegu o życie, w którym jeszcze przed chwilą jej umysł brał udział, powróciła do rzeczywistości i uświadomiła sobie, że przebudzenie zawdzięcza bagażowi, nadal stojącemu w przedpokoju. Tata musiał porządnie przywalić w kufer, skoro zaczął kląć. Próbując się uspokoić, przewróciła się na drugi bok i niewątpliwie zaraz by zasnęła, gdyby nie usłyszała słowa, które w tym domu mogła wypowiadać tylko ona.

Silencio!

Zaklęcie? Hermiona poderwała się z łóżka, w jednej chwili przytomniejąc. Rozejrzała się dookoła, ale nigdzie nie znalazła różdżki. Wobec tego, najciszej jak potrafiła, podeszła do drzwi i wyjrzała na korytarz.

Zimna podłoga mroziła jej gołe stopy, gdy szła powoli, dłonią przytrzymując się ściany. Długie, pozbawione okien pomieszczenie tonęło w mroku, dziwnie przypominając hol, którym uciekała we śnie. Jedynym źródłem światła była wąska, błękitnawa smuga sącząca się przez uchylone drzwi od sypialni rodziców. Mając w pamięci skrzypiącą podłogę, Hermiona zbliżyła się powoli, stąpając delikatnie jak kot. Zza drzwi dochodziły złowrogie szepty, które wzbudzały w niej bardzo złe przeczucia. Pożałowała, że nie poświęciła więcej czasu na poszukiwanie różdżki, ale było już za późno, żeby po nią wrócić.

Powoli zajrzała przez szparę w drzwiach do sypialni rodziców. Zgodnie z przypuszczeniami, nocna lampka o czerwonym abażurze była zgaszona, a błękitnawe światło padało z lewej strony, z wysokości metra nad ziemią. Zupełnie jak wyczarowany różdżką Lumos. Czując narastający lęk, Hermiona przesunęła się odrobinę, by zmienić kąt widzenia. Jej wzrok padł na łóżko, gdzie w wymiętej pościeli spoczywał jakiś nieregularny kształt. Dziewczyna wytężyła wzrok i zachłysnęła się powietrzem, gdy dostrzegła, że nieforemna postać to człowiek o dziwacznie powyginanych kończynach. Bordowa piżama w kropki wyglądała nazbyt znajomo, ale ubrane w nią ciało leżało nieruchomo, nieporuszone nawet najmniejszym drgnieniem oddechu.

Krrrucjo! — Usłyszała Hermiona głos z lewej strony. Nienaturalnie przeciągnięte er i mocne jot w ostatniej sylabie rozbrzmiało echem w jej głowie, a bolesny jęk, który rozległ się zaraz potem, sprawił, że jej serce zatrzymało się na chwilę. Mama, to była mama, mała, drobna kobietka, która najwyraźniej nie miała dość siły, by krzyczeć, i tylko piszczała jak umęczone zwierzę.

Ten sam okropny głos zaśmiał się wulgarnie i skrawek czarnej szaty mignął w szparze drzwi. Hermiona cofnęła się instynktownie, a podłoga zaskrzypiała pod naciskiem jej stóp. Dziewczyna zamarła, kiedy drzwi otworzyły się szerzej i stanęła w nich ubrana na czarno postać. Była dziwnie wiotka, ale wysoka, głową sięgała niemal do sufitu, a twarz skrywała pod maską. Okropną, białą maską, która wpatrywała się w nią z przerażającą obojętnością, kiedy ręka uniosła różdżkę.

Mając przed oczami wycelowany w siebie drewniany koniec, Hermiona poczuła, że jej serce, przed chwilą zamarłe, bije koszmarnie szybko, jakby chciało się wyrwać z ciała, zanim ogarnie je ból. Panika wzięła ją w posiadanie, nakazując ucieczkę, gdy spod maski usłyszała pierwszą sylabę przekleństwa. Adrenalina uderzyła jej do głowy i Hermiona skoczyła, na wpół świadoma celu. Ciemne, ciche uliczki i jazgotliwe, neonowe chodniki migały jej przed oczami, kiedy deportowała się raz za razem, jakby ktoś ją gonił, zupełnie nie koncentrując się na miejscu przeznaczenia. Dopiero kiedy upadła na kolana, czując palące pieczenie w boku, rozejrzała się dookoła. Naprzeciwko dostrzegła białe drzwi z witrażem oświetlonym przez delikatnie zdobioną latarnię przed domem. Poznając okolicę, w której wylądowała, obróciła się i przygryzając wargi z bólu, powlekła się do domu babci.


Dwa miesiące starsza Hermiona skrzywiła się nieprzyjemnie na wspomnienie tamtej czerwcowej nocy. Dotarcie do babci nie było końcem problemów. Gdy półżywa z przerażenia dostała się do domu — po kilkunastu minutach gorączkowego łomotania w drzwi — nie była w stanie powiedzieć, co się stało, ale szybko odkryła, że przy ostatniej teleportacji musiała się rozszczepić, bo w lewym boku brakowało jej skóry. Rana nie była duża, ale wymagała szycia, a ponieważ Hermiona cały czas się trzęsła i łkała, babcia miała utrudnione zadanie. Dopiero połatana i znieczulona alkoholem opanowała się na tyle, by opowiedzieć o ataku śmierciożerców. Starsza pani Duffley wiedziała co prawda o istnieniu świata magii, ale nie miała pojęcia, co się w nim dzieje, dlatego nie wierzyła wnuczce, sądząc, że przyśnił jej się jakiś straszny sen. Jednak pół godziny po przybyciu Hermiony rozległ się dźwięk telefonu. Dzwonił policjant z informacją, że dom państwa Grangerów doszczętnie spłonął, a strażacy wydobyli z niego dwa zwęglone ciała. Ton, jakim mówił, że nie znaleziono córki Grangerów, jasno sugerował, kogo podejrzewa o podłożenie ognia.

Kłamstwo babci, że wnuczka przyjechała do niej poprzedniego popołudnia i została na noc, oszczędziło Hermionie wyjaśniania mugolskim policjantom, co się stało i w jaki sposób tak szybko uciekła z domu. Następnego dnia, kiedy przybyły we dwie na miejsce zdarzeń, policjant powiedział — i same mogły to zobaczyć — że z domu została ruina. Nie zachowało się nic, co ze względu na jej szkolne wyposażenie i książki było sprzyjającą okolicznością. Mężczyzna dodał też, że to był wyjątkowo dziwny pożar: strażacy nie mogli go ugasić, ale ogień nie rozprzestrzenił się na sąsiednie domy, nawet nie sięgnął płotu, i wygasł, kiedy pochłonął cały budynek. Hermiona, w przeciwieństwie do niego, nie była tym w ogóle zdziwiona.

Kiedy policjant wytłumaczył, jak będą próbowali wyjaśniać sprawę, pożegnał się i odjechał, w rosnącym pod płotem krzaku rozległ się szelest. Hermiona podeszła bliżej i rozgarnąwszy gałęzie, znalazła nieco osmalonego Krzywołapa. W pysku trzymał jej różdżkę.

Kot i różdżka były jedynym, co ocalało po ataku śmierciożerców. I najważniejszym, po rodzicach, co chciałaby zachować. Przyjęła więc z ulgą znalezisko i zmoczyła rude futerko kolejną porcją łez, boleśnie świadoma, że oddałaby i Krzywołapa, i różdżkę, gdyby w zamian mogła odzyskać mamę i tatę.

Kolejne tygodnie upłynęły jej na załatwianiu formalności związanych z pogrzebem i odszkodowaniem, z którymi udało jej się uporać tylko dzięki pomocy babci. Kobieta, która od zawsze wydawała się Hermionie bardzo stara, w obliczu wyższej konieczności żwawo wzięła sprawy w swoje ręce. Dniami biegała z wnuczką po urzędach i sklepach, kompletując rzeczy pierwszej potrzeby, a wieczorami, kiedy już mogła sobie na to pozwolić, parzyła hektolitry herbaty, siadała z Hermioną na tarasie i płakała olbrzymimi łzami, które skapywały po jej długim nosie do kubka. Rankami z nowym zapasem sił zabierała się do pracy, twierdząc, że nic tak nie pokrzepia jak porządny płacz. Hermiona nie mogła się zdecydować, czy bardziej się jej dziwi, czy podziwia.

Ona tak nie potrafiła. Nie płakała ani na pogrzebie, ani potem. Gdy minął pierwszy szok, pojawiła się wszechogarniająca, niemożliwa do okiełznania wściekłość, która sprawiała, że chciała niszczyć, rozwalić i spalić wszystko na swojej drodze, ale z pewnością nie wylewać bezużyteczne łzy. Lecz w spokojnym, mugolskim świecie babci nie było miejsca na jej destrukcyjne zapędy. Wkrótce odkryła inny sposób na zwalczanie smutku: niemyślenie. I w krótkim czasie opanowała tę metodę niemal do perfekcji, stale sprawując kontrolę nad zamkniętymi drzwiami w swoim umyśle. Był tylko jeden słaby punkt w tym sposobie: czasami drzwi się uchylały, a wtedy całą sobą czuła tę szaleńczą złość, zmuszającą ją do krzyku, który zagłuszyłby wszystkie podłe myśli.

Tak upłynęły im wakacje. Do końca sierpnia wszystkie najważniejsze sprawy zostały uporządkowane, pieniądze z odszkodowania wpłynęły na mugolskie konto Hermiony, a jej szafa była kompletna. Brakowało tylko magicznego uposażenia, po które należało wybrać się na Pokątną. Do tej pory odwlekała konieczność odwiedzenia magicznego świata, ale sierpień dobiegał końca i musiała nabyć artykuły szkolne. Z tego powodu wcześniej niż zwykle opuściła swój pokój.

— Babciu! — zawołała niepotrzebnie, bo zapach zapiekanego sera poprowadził ją do kuchni. Kiedy tam weszła, przywitał ją widok babci machającej ścierką i próbującej wydobyć z piekarnika źródło zapachu.

— Pomyślałam, że zrobimy sobie wieczór włoski — poinformowała ją kobieta, wskazując stojącą na stole butelkę wina i dwie pękate lampki.

Hermiona skinęła głową i wyniosła naczynia na taras. Na zewnątrz zapadał zmrok; słońce schowało się za koronami najwyższych drzew, a przyjemny chłód owiał jej twarz. Na wciąż zaróżowionym niebie pojawiły się pierwsze, ledwo widoczne gwiazdy.

— Wiesz, babciu, powinnam pójść na Pokątną po rzeczy do szkoły.

— Najwyższa pora, wrzesień za pasem — zgodziła się babcia, stając w kuchennych drzwiach z pachnącą blachą w rękach. — No, z tą zapiekanką to my same się nie uporamy, trzeba będzie jutro zanieść trochę Willisom. Bidulka cały dzień pracuje, a on ma dwie lewe ręce, więc chyba rzadko jedzą coś ciepłego. — Ustawiła blachę na stole i opadła na ogrodowe krzesło, podając Hermionie otwieracz do wina. — Mam iść z tobą czy wolisz pójść sama?

— Będzie szybciej, jeśli pójdę sama, mogę się teleportować na Pokątną i z powrotem — odparła dziewczyna, nie dodając, że w razie kłopotów woli nie mieć pod opieką żadnego mugola. Wystarczająco trudne było znoszenie wciąż powracającego w myślach bolesnego skowytu matki i świadomości, że jeszcze żyła, gdy Hermiona w przypływie paniki uciekła z domu. Nie zniosłaby, gdyby i babci coś się stało. Tu nic jej nie groziło, już drugiego dnia po przybyciu Hermiona rzuciła na dom i mieszkańców wszystkie sobie znane zaklęcia ochronne, ale nie mogła zagwarantować jej bezpieczeństwa poza domem.

— No dobrze, w takim razie ja może zabiorę się za małe, jesienne porządki. Smakuje ci zapiekanka?

Hermiona przytaknęła i niemal z radością zatopiła się w przyjemnej paplaninie babci o zawartości strychu, przeplatanej ploteczkami z życia sąsiadów.

Kiedy skończyły, babcia rozłożyła krzesła do postaci leżaków i ułożyły się wygodnie z kieliszkami w dłoniach. Niebo zupełnie pociemniało, widać było coraz więcej gwiazd.

— Tam — powiedziała babcia, wyciągając rękę do góry. Pod jej palcem rozbłysnął jasny punkcik. Hermiona uśmiechnęła się, przypominając sobie z dzieciństwa zabawę w wyznaczanie miejsc, gdzie pojawiają następne gwiazdy.

— Teraz tam — powiedziała.

Przez dobry kwadrans w milczeniu pokazywały sobie nowe miejsca, aż na ciemnogranatowym niebie zabrakło wolnej przestrzeni. Dopiwszy ostatni łyk wina, Hermiona poczuła znajomą wilgoć w oczach. Zacisnęła mocno powieki, by ją powstrzymać, i spojrzała w prawo. Babcia wpatrywała się w nią z uśmiechem, mimo że z oczu spływały jej wielkie łzy.

— Wszystko jeszcze będzie dobrze, zobaczysz — powiedziała staruszka, ściskając jej rękę.

Dziewczyna odwzajemniła uścisk. Dzisiaj bardzo chciała w to uwierzyć.