Czas to ziarno z wiosennego zasiewu: nie sposób pochwycić momentu, w którym pęka i wypuszcza wieczność. Albo jeszcze inaczej, czas jest jak troskliwie pielęgnowana róża, a wieczność to rozrośnięty krzew o dzikich, głuszących kwiaty pędach. Bardzo możliwe, że jednak tylko kwiaty są coś warte. Musiał jeszcze rzecz przemyśleć. Powoli i dogłębnie. Temat był dość wdzięczny, a wędrówka po polach Vergen, pod wiecznie wiszącym na niebie księżycem, nudziła Iorwetha niemożebnie.
;
Vernon odkrył, że nie może znieść widoku światła, że lada kaganek, lampka u wozu, płomyczek kołyszący się na polach kłuje go w oczy. I że nie trzeba dużo, by zgasić. Tylko wyciągnąć rękę. A potem, gdy jakiś zasrany włóczęga zacznie rzucać kurwimi synami, skorzystać z tego, że się już jest na miejscu i rozwalić mu oś u wozu. Trzeba było, kmiocie chędożony, jechać traktem, a nie przez pola, przez te pustkowia, które dają człowiekowi oczy nocnego ptaka, pieprzone pola pod spalonym Vergen.
;
Dąb rósł niemal idealnie w połowie drogi między miastem a wąwozem; rozłożysty, jak to bywa z drzewami rosnącymi samotnie na równinach, o cieniu koszącym trawę w promieniu wielu metrów. Chociaż nie, nie rósł. Już nie. Teraz dąb najwyżej tkwił w ziemi, podobny do trupiej ręki, celując w niebo kikutami spalonych gałęzi.
Iorweth, usadowiony w zagłębieniu między martwymi korzeniami, wysypał na rękę zawartość kieszeni, tak z braku lepszych zajęć.
Wszystko się zgadzało. Trzy oreny, garść orzechów ze śniadania, kawałek nici, zapasowy grot. Monety przechwytywały światło księżyca, orzechy grzechotały (jeden był pusty w środku), nitka była szorstka, a grot ostry. Wszystko na swoim miejscu, niezmienne. Jak zdobyczne tarcze na piersi, zacieki krwi znaczące ręce aż do łokci, broń przy boku – oprócz krótkiego miecza, ten zgubił, musiał wypuścić z ręki w tamtym ułamku chwili między dostrzeżeniem Roche'a a… skokiem. Tak, skokiem, zeskakiwał przecież z wozu, jednego z tych ciężkozbrojnych, krasnoludzkich. Świadomie i z rozmysłem. A że nie poczuł już pod stopami gruntu? Cóż, taki los. Był na to gotów i jeśli miałoby mu być czegokolwiek żal, to tylko Roche'a, pacyfikatora z łaski Temerii i Redanii, rzeźnika do zadań specjalnych, przeklętego Dh'oine, znikającego mu z oczu raz za razem.
Były Scoia'tael uniósł nagle głowę. Nie był pewien, usłyszał czy wyczuł, w każdym razie wiedział: idzie. Oficer Vernon Roche, dowódca oddziałów specjalnych, zjawił się po raz kolejny, znowu miesił buciorami błoto zmieszane z krwią Starszego Ludu. Trawy przyniosły cień, ukośny, wydłużony. Wiatr – echo kroków, pobrzękiwanie broni, wywarkiwane klątwy. Iorweth skoczył na równe nogi, rzucając drobiazgi gdzieś za siebie. Musiał się spieszyć. Biec. Gonić, po cieniu i echu dotrzeć wreszcie…
– Roche!
Odróżniał już szelest ubrania, takie grube płótno, skóra, zgrzyt kolczugi. Blisko, za wzniesieniem, chwilę tylko…!
– Nie wywiniesz się! Dobądź broni!
Trawa zaszeleściła, ugięła się pod ciężkimi butami, a potem zapadła cisza, napięta, pełna wyczekiwania. Broń w pogotowiu! Krok, dwa, za wzniesieniem…
– ROCHE!
Za wzniesieniem tylko wiatr, światło księżyca, zdeptane zioła.
– Pokaż się! – Głos brzmi dziwnie samotnie, kiedy nie budzi już echa, tu, pod Vergen . – Kurwi synu!
Łasica uniosła trójkątny łebek, powęszyła przez chwilę i umknęła. Cicho. Żadnych kroków, oddechu, żadnego echa. Iorweth stał jeszcze chwilę, nasłuchując, wreszcie schował miecz. A potem powoli sięgnął do kieszeni.
Monety, orzechy, nitka i grot, jak zawsze na swoim miejscu.
;
Kiedy po raz kolejny, biegnąc cały czas prosto i zostawiając dąb za plecami, wpadł prosto na okorowany pień, Vernon zrozumiał, w jak poważne gówno udało mu się wdepnąć. Z podtekstem magicznym albo metafizycznym, a najpewniej jednym i drugim. Inaczej nie umiał wyjaśnić tego, że Iorweth przez całą noc – równie, kurwa, metafizycznie długą – potrafił kryć się przed nim na skrawku otwartego pola. Roche zdążył przebiec cały obszar czterdzieści trzy razy, czterdzieści trzy razy przyuważyć w ciemności inny, ruchomy cień, czterdzieści trzy razy okrzyknąć go lub pochwycić strzęp okrzyku. Czterdzieści trzy razy zgubić trop. Ten był czterdziesty czwarty.
Nigdy skurwysyna nie znajdzie.
;
Czasami odnosił wrażenie, że wszystko zaczęło się właśnie od tego cholernego dębu. Oczywiście, przedtem była kolejna ruchawka z Nilfgaardem w roli głównej, a wcześniej historia z królobójcami, Foltest, Henselt, sukcesja i Wiewiórki. Dużo rzeczy było przedtem. Także tamtego dnia, gdy dębina płonęła, wyrzucając kłęby czarnego, duszącego dymu, dużo się zdążyło wydarzyć, miał czas chyba, zaraz, od świtu do popołudnia? Wrzesień, jeszcze długie były dni. W każdym razie żadna z tych rzeczy nie miała z pieprzonym drzewem nic wspólnego, Vernon wątpił więc, by to z powodu jednej czy drugiej pacyfikacji miał teraz łazić dookoła jak pies na łańcuchu.
Tutaj rozstawił się krasnoludzki tabor, a na gałęziach łucznicy. I tędy wypadła mu droga z miasta na tyły, gdy wracał z rekonesansu. Tutaj wreszcie przyuważył Iorwetha. Ucieszył się, kurwa mać! Przez dwa lata służby w Redanii i trwania wolnego miasta Vergen trzymał nerwy na wodzy, od rana Wiewióra wypatrywał – i proszę, trafił się akurat po drodze, wyprostowany na baczność na wozie! Kto by się powstrzymał? Drogę i tak pewnie musiałby sobie tędy wyciąć, więc skoczył, czemu nie? Rzucił się, prał karłów po łbach, flaki wypruwał, dobrze szło! A potem, jeszcze przed rozbłyskiem bólu, było nagłe, niekontrowane przechylenie w lewo. Noga ugięła się sama, cięta od dołu, prosto w pachwinę, pewnie poszły ścięgna. Albo nerwy.
I było ramię Ves, wyrastające znienacka z tego zgiełku, silne, dobra podpora. Bieg, w każdym razie próba, byle nie zwisnąć bezwładnie na dziewczynie. Byle nie utknąć. Wilgoć, iście jakby się poszczał, krew przenikająca nogawicę, spływająca do buta. I ból, jasne, jakby ktoś grzebał w żyłach rozżarzonym prętem, ale to akurat dobrze. Powinno boleć. Vernon wiedział doskonale, że naprawdę źle robi się wtedy, gdy ból zaczyna znienacka ustępować. I kiedy suszy w gardle. Kiedy powietrze zaczyna stawiać opór jak woda, a w uszach szumi tak, że nie słychać bitwy, kiedy w oczach zaczyna szarzeć, stopniowo, ale prędko, wtedy właśnie zaczyna być źle.
Utknęli. Czuł za plecami coś twardego, pewnie mur. Musieli się cofnąć. Niedużo, w zalegającej ćmie widział pełganie płomieni na tamtym drzewie, ale Iorwetha już nie. Ves pochyliła się nad nim, zasłoniła widok. Miał informacje do przekazania, rozkazy do odebrania.
Było źle.
– Saskia uszła – wyrecytował, nie wiedząc już nawet, mówi głośno czy cicho. – Blokada pod Mahakamską. Wsparcie dla Blenckerta… Natalis padł. Czarni…
– Sam to przekażesz – przerwała niewyraźnie Ves. – Zaraz ruszymy i wtedy…
Do kurwy nędzy, nie potrzebował podtrzymywania na duchu, tylko wysłuchania i spamiętania!
– Słuchaj! – Kończyny robiły się lekkie, jakby nieswoje, w ogóle czuł, jakby unosiła go lodowata woda, zalewała wszystko, podchodziła do piersi. – Czarni walą od frontu, Wie…wiórki w podziemiach. Molla za nimi. Powtórz.
– Saskia uszła – powtórzyła Ves, tyle przynajmniej wysłyszał z tamtego szumu – blokada pod Mahakamską, wsparcie… – zanim wszystko znienacka ścichło. Vernon mógł mieć tylko szczerą nadzieję, że powtórzyła w całości. Poza tym jednak, jeśli tak porównać z proroctwami chłopstwa, nieludzi, arystokracji i większości wojska, skończyło się nie najgorzej.
Pozostawało pytanie, czy ich pobożne życzenia obejmowały również to, co miało się dziać później.
;
Zazwyczaj ignorował Dh'oine przechodzących przez jego pola. Nie mógł ich zabić, nie chciał rozmawiać, a płoszenie koni i wywracanie wozów było czymś poniżej godności. Czy jest sens gonić mrówki, pytał się retorycznie, obserwując rzadkich przechodniów, i wracał do swojego czuwania.
Światełko latarni, kołyszące się z północy na południe, nie obchodziłoby go wcale. Tylko że…
Zapachniało powiewem jesieni,
Z wiatrem zimnym uleciał słów sens,
Tak być musi, niczego nie mogą już zmienić
Brylanty na końcach twych rzęs…
Grupie lekko odzianych i niezbyt objuczonych młodzieńców humor dopisywał, szli ze śmiechem i pieśnią. Z brzękiem dzwonków przy modnych paskach. Z brzękiem strun, prędkim, wprawnym. Waganci, zrozumiał Iorweth, wędrowni muzycy. Pod rękami zwykłych Dh'oine lutnie tak nie śpiewają.
Tam, gdzie mieszkasz, już biało od śniegu,
Szklą się lodem-
Akord załamał się, struny jęknęły krótko, urywanie. Waganci przystanęli, reszta zwrotki została gwałtownie wessana w głąb płuc. Głupie, głupie zwierzęta o okrągłych ze strachu oczach, zaraz zaczną wrzeszczeć, popsują do reszty. Iorweth przysunął się do lutnisty, przystawił mu do piersi miecz, o którym tylko on sam wiedział, że niczego nie przetnie.
– Shaent – nakazał spokojnie. – Śpiewaj dalej, Dh'oine.
Lutnista szarpnął nerwowo struny, poprawił się zaraz, spróbował jeszcze raz złapać rytm. Reszta podchwyciła, zanuciła, przemagając zaciśnięte gardła.
Tam, gdzie mieszkasz, już biało od śniegu,
Szklą się lodem jeziorka i błota,
Tak być musi, niczego nie może już zmienić
Zaczajona w twych oczach tęsknota.
Dąb pod Vergen nie miał liści. Tak rzadko słyszało się tam muzykę.
;
Nie leżał śnieg, więc być może było lato. Albo wiosna. Może wczesna jesień, Roche nie miał pojęcia. Dębina była martwa, wypalona, zresztą w tej ćmie i tak nie poznałby koloru liści. Na zielskach się nie znał, wiedział tyle, że trwały cały czas. Szeleściły. Ale nie pachniały. Wiatr wiał, szumiał w konarach, ale nie przynosił niczego, dymu z palonych liści, zawiewu koszonej trawy, żadnego zapachu. Nie był ani ciepły, ani zimny. Pod Vergen istniały tylko szelesty w mroku. Między jednym skokiem wściekłości a drugim – i bólem światła, jasne, ale jak często? – nie czuło się zupełnie nic.
