Poranne promienie słońca wkradły się już do okien, dlatego Alice otworzyła brązowe, zaspane oczy. Zdziwiona zauważyła, że nie jest już podpięta do aparatury szpitalnej. Zastanawiała się, dlaczego? Może już wyzdrowiała? Postanowiła, że wstanie z łóżka i pójdzie poszukać doktora Stevensa. Albo siostry Tiny.
Jedenastolatka bezszelestnie, na bosaka, znalazła się na korytarzu. Oddział dziecięcy dopiero budził się do życia. Na zegarku właśnie wybiła siódma, ale Alice zauważyła, że pielęgniarka Tina już pędzi w jej stronę.
-Dzień dobry, siostro! – krzyknęła dziewczynka w jej stronę.
Niestety, siostra nawet na nią nie spojrzała. Alice zrobiło się przykro.
Wtedy zobaczyła pana w długim, piaskowym płaszczu – takim, jakie widziała Alice na zdjęciach z okresu II wojny światowej, zanim trafiła do szpitala. Miał też na sobie garnitur i niebieski krawat zawiązany na odwrót. Dziewczynka zauważyła to od razu, bo tata wiele razy pokazywał jej, jak powinno się wiązać krawat.
Alice zdała sobie sprawę, że ten pan się na nią patrzy. Chyba się uśmiechał. Stał obok drzwi prowadzących do pomieszczenia dla pielęgniarek.
Jedenastolatka zobaczyła, że na pana w płaszczu zaraz wbiegnie doktor Stevens.
-Panie doktorze, nie… - Chciała krzyknąć, ale po chwili zamarła. Lekarz po prostu przeniknął przez mężczyznę w płaszczu.
Czy to był sen?
W oczach Alice zaszkliły łzy, pierwszy raz od roku. Białaczka oduczyła ją płakać z byle powodów. Bo z białaczką było już wszystko wiadomo. A z panem w płaszczu niestety nie.
Pan ze źle zawiązanym krawatem uśmiechnął się do niej i ruszył w jej stronę. Po policzku dziewczynki spłynęła łza.
-Kim pan jest? – zapytała drżącym głosem, kiedy mężczyzna przybliżył się do niej.
-Mam na imię Castiel – odparł spokojnym, życzliwym głosem. – Przyszedłem ci pomóc.
Alice otarła policzek.
-Jak?
-Wskazać ci pewną drogę.
-Jaką drogę? – Dziewczynka od nowa była bliska płaczu.
Castiel spojrzał jej głęboko w oczy. Alice rozchyliła lekko wargi.
-Do lepszego świata.
-Ale dlaczego…
-Spójrz – Castiel wskazał ręką na uchylone drzwi od pokoju Alice.
Dziewczynka podbiegła do nich. Kiedy wejrzała przez nie, zobaczyła siebie. Tak, siebie. Leżała na łóżku, zatopiona w wielu warstwach kołdry, blada jak szpitalne prześcieradło. Siostra Tina i doktor Stevens odłączali od niej całą aparaturę. Alice ze łzami w oczach zrozumiała.
Dziewczynka westchnęła ciężko.
-Nie martw się, w Niebie czeka cię wieczne szczęście – powiedział Castiel pocieszająco. Delikatnie uniósł brodę dziewczynki, by znowu spojrzeć w jej brązowe tęczówki.
-Skąd pan wie? – zapytała przestraszona.
-Tak się składa, że jestem aniołem – odparł cierpliwie i pokazał cienie swoich majestatycznych, mocnych skrzydeł. Zafalowały delikatnie, po czym zniknęły za plecami Castiela.
-Dlatego masz takie dziwne imię?
Anioł roześmiał się.
-Tak, to pewnie dlatego.
Alice złapała go za rękę. Razem odeszli w stronę światła, którym kończył się szpitalny korytarz.
