PROLOG


- Mam nadzieję, że nikt z was nie będzie zmuszony, by uciekać się do tej ostatecznej metody. Miejmy nadzieję, że profesor Dumbledore i Harry nas nie zawiodą. Powstrzymamy Lorda Voldemorta. Musimy.

Słowa profesor McGonagall nadal brzmiały mi w głowie, kiedy biegłam, ile sił w nogach, by pomóc Ronowi w pojedynku z Fenrirem Greybackiem. Grupa śmierciożerców rozdzieliła nas z Harrym i teraz nie miałam pojęcia, gdzie był. Bałam się najgorszego - że sam poszedł rozprawić się z Voldemortem.

Trudno było nie zwracać uwagi na martwe ciała i rannych, którzy byli praktycznie wszędzie. Wiedziałam, że Ron może sobie nie poradzić sam, a mimo to jakaś wewnętrzna siła kazała mi spojrzeć w prawo. Merlinie, tam Snape resztkami sił próbował uratować Pansy!

Zatrzymałam się gwałtownie. Dziewczyna patrzyła na mnie błagalnie, jeszcze zanim jej powieki opadły. Byłam ostatnią osobą, którą widziała...

Zdusiłam w sobie płacz i pobiegłam dalej. Ronowi udało się uwolnić od Fenrira i teraz pomagał wstać Blaise'woi, ale ten kazał mu uciekać. W efekcie wybuchu na nogi zwalił mu się gruz. Doskoczyłam do Rona i pociągnął mnie za ramię.

Ruszyliśmy w stronę dziedzińca. Mogłabym przysiąc, że kiedy mijaliśmy Wielką Salę, Ron powstrzymał się, by wbiec do środka i rozpaczać nad ciałem Freda. Wydawało mi się, że dostrzegłam tam Bellatriks i Ginny... Ale było zdecydowanie za duże zamieszanie, by rozpoznać poszczególne osoby.

Nagle poczułam, że serce mi pęka na tysiące, może nawet na miliardy małych kawałeczków. Ron leżał na ziemi, a jego ciało było targane drgawkami. Z klatki piersiowej obficie lała mu się krew. Myślałam, że zemdleję. Przez chwilę miałam wrażenie, że to ja umieram, a wydarzenia wokół mnie to moje osobiste piekło, jakie zgotował mi los. Ale nie. To było prawdziwe.

Padłam na kolana i próbowałam uciskać ranę z całych sił. Drugą ręką gorączkowo zaczęłam przeszukiwać kieszenie, żeby znaleźć coś, co by mu pomogło, ale... Kiedy spojrzałam mu w oczy... Zauważyłam pustkę. Chłód.

Przestałam słyszeć, co się dzieje na dziedzińcu. Nie widziałam już tych wszystkich dementorów, akromantul, czy olbrzymów; nie zwracałam uwagi na to w kogoś właśnie trafiono zielonym promieniem. Przede mną leżał martwy Ron.

Ledwo poczułam, że ktoś przytrzymuje mnie za ramiona i każe biec. Nie kontrolowałam wrzasku, który wydobył się z mojego gardła.

- Granger, zostaw go i szukaj Pottera! - Usłyszałam przy swoim uchu. Głos Malfoya przywrócił mnie do rzeczywistości. Byłam zszokowana jego obecnością, bo byłam święcie przekonana, że Voldemort zabił go na błoniach. Pierwszy raz ucieszyłam się na jego widok. - Rusz się!

- Nie... nie, kto nie żyje? - zażądałam. Chłopak rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt nie zamierza nas zaatakować. Nadal trzymał mnie za ramiona. - Malfoy, mów, kto zginął!

- Od początku? Oh... czeekaj. Trochę tego jest wiesz? Na przykład trzy czwarte szkoły, Dumbledore, Snape, Blaise, Pansy, dwóch... trzech Weasleyów, Longbottom i ktoś tam jeszcze. Też byłbym na liście, ale Potter-bohater się pojawił i walczy teraz z Czarnym Panem. Możesz łaskawie zacząć biec?

- Harry Potter nie żyje!

Hagrid stał związany linami na czele całej armii śmierciożerców i tulił do piersi martwe ciało Harry'ego, a ja padłam na kolana. Nie mieliśmy szans. Przegraliśmy, a nasi mentorzy, przyjaciele i znajomi nie żyją. Nie mogłam patrzeć, jak ludzie stawali u JEGO boku. Stracili nadzieję. Byli świadkami tragedii i rozpaczy, coś takiego może zniszczyć człowieka. Czułam się jak wrak. Szczególnie, gdy zostałam sama na polu bitwy. Właściwie, to nazywajmy rzeczy po imieniu - znajdowałam się na masowym grobie.

Podniosłam się na drżących nogach, ocierając rękawem krew i łzy z twarzy. Raczej niewiele to pomogło, bo całe moje ubranie było zniszczone i brudne. Spojrzałam prosto w oczy człowieka, a właściwie potwora, który był odpowiedzialny za to wszystko. Mogłam jeszcze przeżyć. Mogłam się do niego przyłączyć. Ale nie zamierzam być postrzegana, jako ktoś, kto stchórzył, a potem razem z innymi został poddany selekcji. Byłam mugolakiem - co mu po mnie?

Jego uśmiech był przerażający. Wyglądał jak ktoś, kogo bawi dręczenie ofiary. Jakby cieszył się, że może się zemścić za coś, co mu kiedyś zrobiłam.

Uniósł różdżkę.

Zacisnęłam powieki, gotowa na śmierć. Przed oczami stanęły mi obrazy z dzisiejszego dnia i wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. W tej chwili niczego nie pragnęłam bardziej, niż usłyszenia tych dwóch słów - Avada Kedavra. Zostałam sama. Czas zaczął się dłużyć w nieskończoność...

I zerwałam się do biegu. Trzy rzeczy były pewne - musiałam dotrzeć do Zakazanego Lasu i znaleźć "ostateczną metodę", o której mówiła McGonagall. Voldemort poszedł za mną, wysyłając również niektórych swoich ludzi. A ja nie mogłam umrzeć teraz, gdy dotarło do mnie, że los nie jest jeszcze przesądzony.