autor: Tyone
ostrzeżenia dodatkowe: wulgaryzmy

a/n: Ten tekst traktuję trochę jako eksperyment, proszę nie bić za mocno... ;P Jak zwykle komentarze mile widziane, generalnie niestety jestem istotą bardzo na nie łasą, co oznacza tyle, że jeśli mnie dobrze zmotywować, szybciej będą pojawiać się kolejne części. Tymczasem życzę miłej lektury.

Bezsenność w Sutton

Zegar, znajdujący się w tym pomieszczeniu - jestem pewien - wyłącznie po to, by jeszcze bardziej nadszarpywać moje już i tak mocno nadszarpnięte nerwy, wybił pół do czwartej, kiedy z ogromnym dreszczykiem emocji odprawiłem ostatniego, chorego na grypę pacjenta. Boże, nienawidziłem tej roboty. Ładnie spakowałem swoje rzeczy w typową dla każdego lekarza po "czterdziestce" teczkę i postanowiłem wyjść. Nie zamierzałem siedzieć w tym miejscu ani sekundę dłużej, niż to było konieczne; ceniłem swoje w miarę stabilne zdrowie psychiczne. Amandę, właścicielkę kliniki, wystarczyło później przekupić bukietem róż. Szykowałem się właśnie do przebiegnięcia przez recepcję, żeby nikomu przypadkiem nie strzeliło do głowy mnie zaczepiać, gdy poczułem w kieszeni wibracje telefonu. Skonsternowany i już prawie zirytowany, bo wiadomo - kto może dzwonić o tej porze, jak nie jakiś pacjent "bardzo pilnie wymagający pomocy" - na dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nieco ostrzejszą postacią grypy, odebrałem telefon.

— Watson — wysyczałem uprzejmie.

— Hej, John, tu Lestrade. — Gdybym siedział na krześle, właśnie bym z niego spadł. — Co tam u ciebie? — Szkoda, że nie zapytał o moje nieistniejące dzieci i chomika. Byłoby tak samo sztucznie. Oczywiście nie zaszczyciłem go odpowiedzią na to pytanie, ale zdawało mu się to zupełnie nie przeszkadzać. Roześmiałbym się, gdyby jednocześnie nie było to tak przykre. — Mieszkasz może jeszcze w Sutton?

Nie, już dawno wyemigrowałem do Ekwadoru.

— Tak — odpowiedziałem ostrożnie. — A o co chodzi?

Lestrade westchnął. To nie był dobry znak.

— Mamy serię zabójstw w całym Londynie, oba zespoły utknęły w dwu różnych częściach miasta, a chcę, żeby jakiś medyk rzucił na to okiem, dopóki jeszcze jest świeże.

Wspomnienia dosłownie stanęły mi przed oczami. Widziałem wszystkie miejsca zbrodni, które wspólnie z Holmesem badaliśmy, zanim… zanim zupełnie nie zakończyłem tej znajomości i, co za tym idzie, ścigania londyńskich (podlondyńskich także) bandziorów. Greg doskonale zdawał sobie sprawę, że nie chciałem do tego wracać, bo samo odseparowanie się nie było najłatwiejsze. Ale skoro i tak zadzwonił…

— Wyślij namiary esemesem.

— Dzięki, stary. Wiszę ci piwo.

Żeby to jedno.

— Dobra, pogadamy na miejscu.

— Jasne. Do zobaczenia.

Dochodziła czwarta, więc Lestrade przynajmniej oszczędził mi ucieczki przed pacjentami. Nie mogłem jednak opędzić się od myśli, że właśnie popełniłem ogromny błąd. Wracanie do przeszłości, szczególnie tak przykro zakończonej, nigdy nie było dobrym pomysłem. Tyle lat zażywania psychotropów, chodzenia na terapię i zmagania się z bezsennością, która i tak była lepsza niż koszmary, a teraz, po jednym telefonie Lestrade'a, biegłem tam z powrotem jak zbyt wierny pies do pana, który go bił. Świetnie, John. Po prostu cudownie rozegrane.

Odpaliłem moje rodzinne Volvo, którym, naturalnie, jeździłem zawsze sam, i wstukałem w nawigację adres wysłany przez Grega. Podczas drogi czułem rosnące podniecenie i miałem ochotę sobie przyłożyć. Opanuj się, John — mówiłem samemu sobie. Nie jesteś psychopatą jak Holmes, nie nakręcają cię zwłoki, nie lubisz tego, nigdy nie lubiłeś. Wzdrygnąłem się, przez ułamek sekundy gardząc samym sobą. Mimo że zakończyłem przyjaźń z Sherlockiem, mimo że nie umiałem wybaczyć mu tego cholernego sfingowanego samobójstwa, nadal nie potrafiłem myśleć o nim jako o psychopacie czy świrze. Dlatego wolałem nie myśleć o nim wcale.

Zaparkowałem pod ładnie rzeźbiona bramą. Przez moment zastanawiałem się, czy samemu przejść pod żółtą policyjną taśmą i poszukać Grega, czy może czekać, aż ktoś wyjdzie i przywita mnie chlebem i solą, ostatecznie jednak zdecydowałem, że bez sensu stać tu i czekać na zaproszenie. Po ogrodzie kręciło się mnóstwo młodych policjantów, których nie kojarzyłem za swoich czasów w Scotland Yardzie. "Swoich czasów", ha. Niemal prychnąłem na tę myśl.

Szybko dostrzegłem Lestrade'a i jego siwą czuprynę, wymachującego przed jakimś młodym sierżantem rękami jak stary orangutan. Nałożyłem na twarz maskę względnego opanowania i uprzejmości i podszedłem bliżej.

— Pierdolony idiota! — Lestrade kończył czynności policyjne z chłopakiem.

— Cześć, Greg.

Nie, wcale nie zrobiło się żenująco.

— Och, John. Smith, zaprowadź doktora Watsona na miejsce zbrodni — zawołał do jakiegoś młodziaka stojącego niedaleko. — Zaraz do was dołączę, tylko… skończę tu.

W sumie, zupełnie nie obchodziło mnie, co Lestrade robił ze swoimi szczeniakami. Uśmiechnąłem się wewnętrznie na to porównanie.

Ogród był wielkości jakichś dziesięciu moich mieszkań. Aż trudno mi było wyobrazić sobie wnętrze domu. Wreszcie drzwiami balkonowymi weszliśmy do dużej, jasnej jadalni, a mnie natychmiast uderzył przepych tego miejsca. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, wreszcie dostrzegając mój obiekt zainteresowania. Zwłoki kobiety i mężczyzny były usadzone po przeciwległych stronach stołu. Kobieta miała niemal odciętą głowę, jej mąż, jak sądziłem po użyciu mojej mocy dedukcji, został natomiast zabity strzałem w głowę. Podszedłem bliżej, by ujrzeć trzecią postać i niemal przeżyć zawał serca. Machinalnie cofnąłem się, decydując, że ukarzę się za to później.

— John, dobrze cię widzieć.

"Dobrze cię widzieć"?! Kurwa, tak, z wzajemnością, pieprzony draniu. Wypuściłem powoli wstrzymywany oddech, jak idiota modląc się, że on tego nie zauważył; oczywiście bezsensownie. Brakowało tylko chwili, a na jego ustach wykwitłby pogardliwy uśmieszek, byłem tego pewien. W jakiś sposób jednak się powstrzymał.

Poraziło mnie, jak bardzo się zmienił. Jego twarz wydawała się teraz poważniejsza, postarzona zmarszczkami wokół oczu. Jego włosy, zawsze opadające na czoło w niesfornych lokach, były teraz ułożone, zaczesane do tyłu. Wydawał się być bardziej opanowany, nie skakał już wokół zwłok jak dziecko, które dostało nową zabawkę; trzymał prostą, arystokratyczną linię. Jego wargi były ściśnięte, teraz tylko pojawił się na nich pieprzony uprzejmy i niezobowiązujący uśmiech. Tylko wzrok ciągle miał tak samo przenikliwy i dokładny, ostry i bezwzględny w swoich osądach, o czym cholernie dobrze zdążyłem się w trakcie trwania naszej znajomości przekonać. Jednocześnie zdawał mi się być jakiś bardziej odległy, jakby w tym samym czasie przenikał mnie i nie dosięgał… Pokręciłem głową. Co ja…? A, tak, byłem zajęty byciem wściekłym.

— Sherlock — przywitałem się neutralnie, choć wewnątrz buchał we mnie ogień piekielny. Przeszedłem na drugą stronę stołu, by przyjrzeć się szyi kobiety, odmawiając sobie tym samym niesamowitej okazji do poplotkowania z Holmesem. "Jak tam twoje nieżywe zwierzątka w lodówce? A świetnie, dalej kładziesz się na kozetkę? Haha, zgadnij". Niech tylko Lestrade tu przyjdzie… Odchrząknąłem. — Sprawca miał dwa narzędzia zbrodni, tyle jest oczywiste.

— Albo? — zapytał Sherlock. Nie miałem najmniejszej ochoty, by zagrać w tę grę, ale teraz chciałem przede wszystkim jak najszybciej wyjść. Boże, zmiłuj się.

— Albo było dwóch sprawców, ale to wydaje się mniej prawdopodobne. — Sherlock przytaknął. — Kobieta udusiła się własną krwią… Zginęła pierwsza.

— Skąd to wiesz?

— Jej mąż miał widzieć, jak umiera, siedział związany w krześle, a później zabójca strzelił — Przeszedłem kilka kroków, tak że stałem za kobietą; palcami udałem, że strzelam — dokładnie stąd. Z kąta, pod jakim pocisk wbił się w czaszkę, można ustalić jego wzrost.

— Bardzo dobrze, John — powiedział Sherlock ciszej. Jakbym potrzebował jego pochwał… nienawidziłem swojego ciała za dreszcz, który czułem pod ubraniem.

W tym momencie do środka wszedł Lestrade, kończąc rozmowę telefoniczną i moje rozważania nad beznadziejnością decyzji o przyjechaniu tu.

— Sherlock, minęło dziesięć minut, co masz?

— To zbrodnia z zazdrości, ale zdecydowanie nie w afekcie. Zabójca miał przy sobie dwa rodzaje broni, z czego jeden pochodzi z tego domu.

— Skąd…? — próbował spytać Gregory, lecz Holmes nie pozwolił mu dokończyć pytania. Czułem się, jakbym cofnął się o pięć lat.

— Widziałeś jego dłonie? Ma w wewnętrznej części zgrubienia charakterystyczne dla ludzi regularnie walczących białą bronią, na pewno miał jakieś egzemplarze w domu. To pozwala wnioskować, że zabójca pracował u nich lub dobrze ich znał. John, czy rana na szyi kobiety pochodzi z jednego czy kilku ciosów? — niespodziewanie zwrócił się do mnie. Zbadałem wzrokiem rozcięcie jeszcze raz.

— Najprawdopodobniej z jednego, ale bardzo mocnego.

— To eliminuje służbę, ci ludzie na pewno nie potrafią posługiwać się białą bronią na tyle, żeby zabić jednym ciosem. Pozostają znajomi, oczywiście mówimy tu o kolegach pana Marksa z klubu sportowego, prawdopodobnie też ktoś, kto z nim pracuje. Rozciął gardło jego żony i kazał mu patrzeć, a później zastrzelił go dokładnie z tego punktu. — Przeszedł kilka kroków i zatrzymał się dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą stałem; odsunąłem się automatycznie. — Ma około metra osiemdziesiąt wzrostu, może kilka centymetrów więcej, rozmiar buta czterdzieści dwa. — Ostatnią siłą woli powstrzymałem się przed zadaniem pytania, skąd, do diabła, może znać rozmiar buta tego faceta. — Wierzę, że tyle wystarczy ci na początek.

— Zdecydowanie. Dzięki, Sherlock — odpowiedział Lestrade. Zmarszczyłem brwi. Przez lata współpracy Sherlocka z policją podziękowania za pomoc mógłbym zliczyć na palcach jednej ręki inwalidy wojskowego, który stracił wszystkie palce. Co jeszcze się zmieniło, od kiedy wypadłem z tego światka? Sherlock stał się miły? Pogodził się z Donovan? Zaczął przejmować się uczuciami ludzi? Ratował bezbronne kociaki?

Nie byłem aż takim idealistą.

— Nie tylko mnie — usłyszałem i zamarłem. Czy on naprawdę…? Nie, nie może być. Nie może być, nie może być, nie może być. Sherlock odchrząknął, odwracając do mnie wzrok. Niech to szlag. — Dobrze było znów z tobą pracować, John.

Niech to najjaśniejszy szlag.

Średnio zdawałem sobie sprawę, że na moich ustach pojawił się wymuszony, niesięgający oczu uśmiech. Lestrade obserwuje całą scenę, jak zauważyłem, z wyraźnym smutkiem. Niech ich wszystkich diabli…

— Greg? Możemy jeszcze na chwilę? — Inspektor kiwnął głową i wyszliśmy do ogrodu, zostawiając Sherlocka samego. — Do kurwy nędzy… — syknąłem John cicho, choć i tak podejrzewałem, że Sherlock będzie podsłuchiwał naszą rozmowę. Właściwie byłem cholernie pewny, że podsłuchiwał, ale zupełnie mnie to nie obchodziło.

— Przepraszam, John, ale to naprawdę śmierdząca sprawa, a on nie chciał nikogo innego… — próbował się tłumaczyć. Miałem wrażenie, że zaraz coś rozwalę.

Nie chciał?! On nie chciał?! Dobrze wiesz, że ja też nie chciałem go widzieć, nie miałem najmniejszej cholernej ochoty…

Greg wyglądał na zmieszanego.

— On się naprawdę zmienił, John — przerwał mi. — Nie jestem pewien, ale to chyba zaszło w nim jeszcze zanim… go zostawiłeś. Mam na myśli tę przerwę, po jego… — odchrząknął — no wiesz. — Och, zmienił się? Niech go uściskam. — On okropnie za tobą tęskni, John. — To smutne. — Gdybyś tylko go widział, po tym, jak powiedziałeś mu, że między wami to koniec.

— Mówisz to tak, jakbym zakończył co najmniej dwudziestoletnie małżeństwo. Poza tym wiesz, że to wszystko potoczyło się tak z jego winy.

Słodkie, kiedy ludzie zapominają, że uśpiony piesek zagryzł kiedyś dziecko.

— Wiem, John, pamiętam, co ci zrobił. Chodzi mi o to, że… może powinieneś zastanowić się, czy nie zasługuje na jeszcze jedną szansę.

— Daj mi chwilę. O, już się zastanowiłem, i odpowiedź brzmi: nie.

Lestrade przewrócił oczami.

— Daj znać, gdybyś zmienił zdanie, albo gdybyś chciał tu kiedyś, wiesz… — Machnął dłonią w przestrzeni między nami. Tak, wiedziałem, ale to zupełnie nie wchodziło w grę. Nie mogłem wrócić do policji, po prostu nie mogłem i kropka. — On na pewno będzie na ciebie czekał.

Zacisnąłem usta w cienką linię. Poczucie winy za grzech, którego nie popełniłem - tak, zdecydowanie tego mi było trzeba.

— To co, piwo w piątek?

— Zadzwonię.

Wiedziałem, że nie zadzwoni, ale nie miałem siły tam dłużej stać. Machnąłem mu dłonią krótko na "do przypadkowego zobaczenia za kolejnych kilka lat" i niemal wybiegłem z tego przeklętego ogrodu. Dopiero w samochodzie przetrawiłem wszystko, co właśnie zaszło. Miałem pomóc Lestrade'owi, ostatecznie zostałem osaczony i przybity do krzyża za zerwanie kontaktów z Sherlockiem Holmesem, a przecież on taki kochany. Nie mogłem powiedzieć, całkiem im się ta akcja udała. Zwabić ofiarę, przyczaić się, wyskoczyć nie wiadomo skąd, a potem udać atak serca i sprawić, by poczuła się winna. Nie miałem tylko pojęcia, co w tym całym spisku robił Lestrade, dobry, poczciwy Lestrade. Jak Sherlock przekabacił go na swoją stronę? Walnąłem dłonią w kierownicę. Cholera, przecież tu nie było żadnych stron. Byliśmy z Sherlockiem przyjaciółmi, już nie jesteśmy, Greg musiał go jakoś tolerować, bo ciągle z nim pracował.

Na moje nieszczęście droga do domu okazała się na tyle długa, że zdążyłem zacząć rozważać propozycję Gregory'ego. Może faktycznie nie powinienem był przekreślać tych dwu lat tak łatwo? Szybko odezwał się jednak w moim umyśle błogosławiony głos rozsądku. Tak, John, on tylko kazał ci oglądać własne samobójstwo. Biegnij kupić mu kwiatki na zgodę. Jakiekolwiek powody by nim nie kierowały, cokolwiek miałby przez ten występ osiągnąć - nie zmieniało to faktu, że jego śmierć pozostawiła mnie samotnego, pękniętego i zniszczonego, bez żadnej nadziei na przyszłość. To przez żal ożeniłem się z Mary, niszcząc dodatkowo jej życie. I to wszystko przez jego widzimisię. Nie, nie mogłem mu tego wybaczyć. Każdy człowiek ma jakieś granice tolerancji. Moimi zdecydowanie było oglądanie jego wyczynów na dachu St. Bart's.

Wszedłem do domu i zrobiłem sobie herbaty tylko po to, żeby za chwilę z obrzydzeniem wylać ją do zlewu. Usiadłem na kanapie i włączyłem telewizor, ciesząc się na kolejny romantyczny wieczór z moją starą, niewygodną sofa. Szkoda, że nie kupiłem wina… Byłem właśnie w trakcie idiotycznego komentowania jakiejś wyjątkowo durnej i łzawej sceny w jednej z tych telenoweli, których nikt nie ogląda, ale każdy zna, gdy mój telefon zawibrował krótko na stoliku. Wiadomość. Na pół przestraszony sięgnąłem po telefon. Nawet nie wiedziałem, czego właściwie się bałem.

Złapali go. To był ich prawnik. Dobra robota. SH

Tak, właśnie tego się obawiałem. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, skąd ten czort dorwał mój numer. Przez chwilę podejrzewałem biednego Grega, ale oczywiście mojemu genialnemu ex-przyjacielowi nie był on do tego potrzebny. Holmesowi nigdy nikt nie był potrzebny.

Przez moment chciałem mu napisać, żeby się odpieprzył, ale jakoś nie umiałem zmusić się do wysłania tej wiadomości.

— Cholerny sentyment — kląłem pod nosem.

Powoli odsunąłem telefon na odległość łokcia od siebie, gdyby przypadkiem miał z niego wyskoczyć żywy Holmes, i wyszedłem do kuchni, zrobić sobie kolejną herbatę. Wypiłem łyk, poparzyłem język, poszedłem wziąć lodowaty prysznic i położyłem się na kanapie.

Rano wstałem wściekły i obolały, a właściwie wściekły, bo obolały. Wszedłem do kuchni, wylałem herbatę do zlewu i sięgnąłem po jabłko. Była sobota, miałem więc cały dzień do zmarnowania i żadnego pomysłu, od czego zacząć. Ostatecznie rozłożyłem się na kanapie i włączyłem telewizor. Jak oryginalnie.

Po jakichś pięciuset latach o swojej obecności przypomniał mi mój telefon. Zawibrował wściekle czternaście razy, w dokładnie minutowych odstępach. Nie musiałem specjalnie wysilać się intelektualnie, by wiedzieć, od kogo właśnie dostałem tych kilkanaście wiadomości. Przez jakieś trzydzieści sekund nawet wygrywałem z ciekawością, ostatecznie jednak stwierdziłem, że co mi szkodzi? Nie musiałem mu przecież odpisywać.

Prawnik się przyznał. SH

Lestrade kazał Ci podziękować. SH

Ja też lubię z Tobą pracować. SH

Póki co nie widać kolejnej sprawy. SH

Lestrade to idiota, na pewno ktoś kogoś zdążył już zamordować. SH

Dotarłem na Baker Street. SH

Przez moment prawie chciałem się zastanowić, co robił przez całą noc, ostatecznie jednak porzuciłem ten niedorzeczny pomysł.

Pani Hudson Cię pozdrawia. SH

Mówi, że za rzadko ją odwiedzasz. SH

Podobno ma dla Ciebie jakieś ciasto. Sprawdzę. SH

To szarlotka. SH

Byłem pewny, że ten cholernik wcale nie rozmawiał z panią Hudson, ale oczywiście miał rację, powinienem ją odwiedzić.

Nadal brak sprawy. SH

Eksperyment z chrabąszczami nieudany. SH

Boże, jakie szczęście, że nie musiałem oglądać już tego robactwa w swojej lodówce.

Kolacja? SH

Zmarszczyłem brwi i otworzyłem ostatnią wiadomość.

Odpisz. SH

Było to tak bliskie do prośby, że prawie miałem ochotę się zgodzić. Zamiast tego moje palce wystukały krótkie:

Zwariowałeś? John

Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast.

Nigdy nie byłem normalny.

Nawet się nie podpisał… To proste zdanie przywołało we mnie jakiś dziwny, sentymentalny smutek. Nagle zrobiło mi się głupio. Sherlock jaki był, każdy wiedział, ale niektóre określenia przywarły do niego zupełnie niezasłużenie, towarzyszyły mu jednak przez całe dorosłe życie, zdążył się więc już do nich przyzwyczaić i pewnie nawet w nie wierzyć…

Dobra, dziś, siódma, Trattoria Toscana w Sutton. I ty płacisz.

Oczywiście.

Nienawidzę się.


Przejrzałem się w lustrze z każdej strony, ostatecznie dochodząc do wniosku, że wystroiłem się jak baba na odpust. Cudownie, teraz Sherlock na pewno zrozumie, że już nie zależy mi na tej znajomości. Może po drodze sam się do tego kłamstwa przekonam. Cholera, nie umiałem sobie wmówić czegoś, co było tak całkowitą nieprawdą. Jednocześnie chciałem i nie chciałem mieć go znów w swoim życiu, najpierw przez pięć lat się nie odzywam, a teraz biegnę za nim jak kot z pęcherzem, bo wysłał mi kilkanaście wiadomości. Inna sprawa, że z każdej kolejnej coraz głośniej słyszałem wołanie o pomoc.

Zdecydowałem się na niezobowiązujący zestaw: jeansy, koszula z kołnierzykiem i sweter. Nie wiem, po co, ale wklepałem też w twarz kilka kropli wody kolońskiej, tak żeby było.

Trattoria znajdowała się dwadzieścia minut spacerem od mojego domu, postanowiłem więc nie rozgrzewać mojego przydługiego rumaka i przespacerować się. Wieczór był ciepły ptaki rozmnażały się, a komary gryzły jak skurwysyn, ale i tak szło mi się całkiem przyjemnie. Na miejsce dotarłem dziesięć minut przed czasem, ale wszedłem, czując, że Sherlock już na mnie czeka.

Trattoria była miłym, przytulnym i kameralnym miejscem, z prawdziwą i smaczną włoską kuchnią. Odkryłem ją niedługo po przeprowadzce w tę okolicę; Mary niezbyt się tu podobało. Jej się właściwie nigdzie nie podobało. Zdjąłem płaszcz i, zanim zdążył do mnie podejść jakiś kelner, rozejrzałem się po salce. Przy kilku stolikach siedziały trzy pary, aż wreszcie w rogu zauważyłem czarną burzę loków. Wziąłem głęboki oddech i podszedłem.

— Sherlock. — Wyciągnąłem dłoń. Sherlock podniósł się z krzesła, uścisnął moją rękę krótko, ale mocno, i uśmiechnął się - niech mnie piorun trzaśnie - nieśmiało.

— John. — Odchrząknął.

Na szczęście zwyczajowego momentu żenującej i nerwowej ciszy oszczędził nam kelner. Zamówiłem, jak zwykle, makaron z wędzonym łososiem i szpinakiem i zająłem się zbieraniem szczęki z podłogi, gdy Sherlock zamówił to samo. Oprócz tego poprosił wino o jakiejś ładnie brzmiącej, francuskiej nazwie, którą oczywiście wymówił z nienagannym akcentem. Pieprzony kosmopolita.

— Co słychać u Mary? — zapytał.

— Na pewno jest bardzo szczęśliwa, skoro nie chce do mnie wracać. — Przewróciłem oczami. — Przecież wiesz, że jesteśmy rozwiedzeni.

— Tak,

— Więc dlaczego o nią pytasz?

— Chciałem być… uprzejmy.

Nie wytrzymałem i parsknąłem z rozbawieniem.

— Sherlock, pytanie rozwodnika o byłą żonę nie jest zbyt uprzejme. — Wyglądał, jakbym mu właśnie powiedział, że Święty Mikołaj nie istnieje. Albo że CIA ma bardziej odporne na ataki hakerów serwery. — No dawaj.

— Hm? — Udawał zaskoczonego. Wyszłoby mu to całkiem nieźle, gdybyśmy nie znali się jak łyse konie.

— Wiem, że chcesz podedukować.

— Nieprawda, nic takiego nie powiedziałem…

— Sherlock. — Spojrzałem na niego tylko. — Mnie nie oszukasz.

Westchnął. Mój Boże, co tu się działo.

— Już… już tego nie robię.

— Dlaczego? — Zmarszczyłem brwi. — Nigdy nie obchodziła cię opinia ludzi, dlaczego teraz zaczęła?

Nie odpowiedział na to pytanie. Zamiast tego poczułem przeszywający mnie wzrok. Och, dom.

— Zostawiła cię — zaczął pewnie. — Ale ty też jej nie zatrzymywałeś. Może dlatego, że czułeś się winny rozpadowi małżeństwa, lecz bardziej dlatego, że po prostu nigdy jej nie kochałeś. — Kiwnąłem głową powoli. — Żeniąc się z nią, myślałeś, że jesteś zakochany, inaczej byś tego nie zrobił, jesteś zbyt porządnym człowiekiem. Ale to wrażenie szybko minęło. Ona zaczęła od ciebie wymagać poświęceń - wyprowadzki w jej rodzinne strony, przyjęcia nudniejszej, ale lepiej płatnej pracy, a ty to wszystko znosiłeś, bo już zaczynało dręczyć cię poczucie winy. — Przerwał na moment. — Być może trochę też z lęku, że jeżeli ona cię zostawi, zostaniesz zupełnie sam… ale to nieprawda. — Nagle jego głos zmienił się. Musiałem spojrzeć mu w oczy. Wydawały się przezroczyste.

— Sherlock… — zacząłem… nie wiedziałem właściwie co, ale na szczęście znów zostałem ocalony przez kelnera, który przyniósł nam jedzenie. Dam mu chyba sto funtów napiwku. Przez chwilę milczeliśmy, ja zacząłem jeść, Sherlock, którego zupełnie nie słyszałem, pewnie mi się przyglądał. Wreszcie nasze spojrzenia znów się spotkały.

— Dlaczego zaprosiłeś mnie na ślub, John? — spytał niby zwyczajnie, a jednak wyczuwałem w jego głosie jakiś zgrzyt, zupełnie do niego niepasujący.

— Przeważnie na ślub zaprasza się ludzi, których chce się na nim zobaczyć.

— Ale ty nie chciałeś mnie tam widzieć.

— Skoro dostałeś zaproszenie…

— Nie — przerwał mi znów. — Nie chciałeś. To było pół roku po tym, jak wróciłem, byłeś wciąż zły. Nie chciałeś mnie tam widzieć, więc dlaczego?

Westchnąłem głęboko w mój makaron, jakby to on był temu wszystkiemu winny.

— Myślę, że chciałem ci udowodnić… — Zaciąłem się. Cholera, nie przejdzie mi to przez gardło.

—…że potrafisz być szczęśliwy beze mnie?

Podniosłem na niego wzrok i natychmiast przeszła mi ochota na jedzenie. Wyglądał, jakbym mu właśnie odebrał wszystko.

— Tak. — Odchrząknąłem. — Myślę, że tak.

Skinął głową. Najzwyczajniej w świecie. Cholera, człowieku, zrób coś! Wyjdź, obraź się, wrzaśnij, zrób cokolwiek… Nie, nie zrobił nic więcej. Nic nie dodał. Nie rzucił żadnego nienawistnego spojrzenia. Zaakceptował to, że jedyny człowiek, którego nazywał przyjacielem, koniec końców okazał się dupkiem, pragnącym mu udowodnić, że jest od niego lepszy. "Patrz, ze mną inni ludzie wytrzymają, ty mogłeś mieć tylko mnie". Niech to wszystko szlag.

— Przepraszam, Sherlock. — Czy ja naprawdę to powiedziałem? — To było z mojej strony świństwo. Byłem wściekły i chciałem się odegrać, ale takie zagrania nie są fair, szczególnie wobec człowieka, z którym się kiedyś było blisko. — Odchrząknąłem.

— Nie szkodzi — powiedział tak cicho, że pewnie sam ledwo to usłyszał, a ja domyśliłem się słów z ruchu warg. — Smaczne — dodał już głośniej, a ja z zaskoczeniem zauważyłem, że faktycznie trochę zjadł.

— Kiedy ostatni raz jadłeś? — O, świetnie, a teraz jeszcze wróciła mama Watson. Wziąłem łyk wina. Jak tak dalej pójdzie, za piętnaście minut zaproponujesz, żeby się do ciebie wprowadził, a za następnych dziesięć… — usłyszałem w umyśle długo ignorowany przeze mnie głos rozsądku. Cholera, ale co miałem poradzić na to, że było mi z nim zwyczajnie dobrze? Naturalnie, zwyczajnie, prosto… Wziąłem kolejny łyk wina, a w pomieszczeniu zrobiło się podejrzanie gorąco. Rozmawiałem, nie, kłóciłem się z samym sobą. I to o Sherlocka. Chyba powinienem wygrzebać numer do Thompson…

— Nie pamiętam. — Zaraz, o co pytałem? Ach, o jedzenie. No tak, wiadomo, że nie pamiętasz, pani Hudson już ma swoje lata, nie ma siły ciągle cię pilnować. — Obchodzi cię to?

— Chyba pytam z przyzwyczajenia. — Uśmiechnąłem się, zażenowany samym sobą. A nagrodę w kategorii "Najgorsze kłamstwo roku" wygrywa…

Ku mojemu zaskoczeniu, Sherlock zachichotał. Nawet nie zaśmiał się, on dosłownie zachichotał. Miałem wrażenie, że za chwilę zza któregoś stolika wyskoczy gość z ukrytą kamerą i wręczy mi toster za ładną współpracę.

— Co? — zapytałem ze zdziwieniem.

— Nic, jakoś przypomniałeś mi… te majtki w Buckingham…

Nie wytrzymałem i też parsknąłem.

— Cholera, żeby to tylko te majtki… Choć to faktycznie był chyba najlepszy twój wyskok.

— Najbardziej klasyczny.

Resztę wieczoru spędziliśmy na wspominaniu starych czasów. Oczywiście wszystkie te czarne, durne wieczory spędzone na ściganiu bandziorów - jak sobie je nazywałem i układałem w głowie - znów nabrały kolorów, tak że niemal znowu poczułem pulsującą w żyłach adrenalinę, a moje serce jakby na chwilę zaczęło bić szybciej. Ponownie byłem młody i sprawny, i co ważniejsze, diabelnie szczęśliwy. Nagle zrozumiałem, że łatwo to wszystko oddałem. Wymieniłem siekierkę na kijek. Dosłownie.

Zgodnie z umową Sherlock zapłacił rachunek, a mnie wieczór, drogie francuskie wino i przede wszystkim ten mężczyzna zaczęły uderzać do głowy. Wyszliśmy na zewnątrz i chwilę staliśmy bez sensu.

— Gdzie zaparkowałeś samochód?

— Pod domem. Mam tu niedaleko, przyszedłem pieszo — odparłem po chwili zastanowienia.

— Odprowadzę cię.

Sherlock bywa niezdecydowany jak Korea Północna, ale jak już się na coś uprze, to sprawa jest przegrana. Miałem nadzieję, że nie będzie to dla mnie bomba atomowa.

Holmes milczał przez całą drogę, ja natomiast znów toczyłem wewnętrzny bój z głosem rozsądku. Cudnie, John, teraz będzie miał twój adres, żeby cię napastować. Skrzywiłem się. Sherlock nie jest jakimś zboczonym natrętem… Nie, on jest tylko niestabilnym psychicznie natrętem. Doprawdy, szalona różnica. Od kiedy mój rozsądek zrobił się taki sarkastyczny?… Zauważ, co robisz, John. Wiem, co robię, na miłość boską, nie jestem dzieckiem. A biegasz za Holmesem jak za lizakiem. Jeszcze tego pożałujesz. Och, do kurwy nędzy, już zaczynałem czuć kaca i autonienawiść, ale póki co zdecydowałem się cieszyć towarzystwem, tak naprawdę jedynym, jakie miałem, od czasu rozwodu.

Mój rozsądek chyba się wyprowadził, albo przynajmniej nieźle obraził, bo przez resztę spaceru mogłem podziwiać własną głupotę bez żadnych wyrzutów sumienia.

— To tu. — Zatrzymaliśmy się. Sherlock objął spojrzeniem mój segment, z szarej cegły, wąski i długi, typowo angielski. — Dzięki za odprowadzenie mnie… i ogólnie za wieczór. Było naprawdę miło. — Holmes uśmiechnął się tylko. — Zamówić ci taksówkę?

— Sam mogę to zrobić. — Wyjął telefon z kieszeni płaszcza kosztującego pewnie pół roku moich wypłat.

— No tak. Idiota — prychnąłem, wręcz czekając, że Sherlock to potwierdzi, ale nic nie powiedział. Stałem z nim jeszcze chwilę; komentował spartaczoną elewację i mały ogródek (nie wiem, jak, do diabła, zauważył to w takich ciemnościach), nie mówił jednak nic na temat naszej znajomości ani ewentualnego powtarzania dzisiejszego wieczoru. Wreszcie podjechała jego taksówka. Wyciągnął dłoń i uścisnąłem ją krótko, poklepując go lekko po ramieniu. — Do zobaczenia.

Skinął w moim kierunku głową i zniknął za ciemnymi szybami pojazdu.