Nowe Inne Życie
Autor: Zilidya
Bety: MichiruK i Euphoria (zobaczymy jak długo ze mną wytrzymają?)
Pairing: SmH
Raiting: + 15
Długość: ?
Ostrzeżenia: non-canon, alteratywa
Prawa własności: Wszystkie postacie należą do J.K Rowling i z tego fanfiction nie są
pobierane żadne korzyści.
Rozdział 1.1
Mały, czarnowłosy chłopczyk załkał cichutko. Nie odważył się głośniej. Wiedział, że gdyby ktoś go usłyszał, awantura trwałaby dalej. Nikogo nie interesowało, że chciał się tylko napić, a kubek po prostu wyśliznął mu się z rąk. Kara była taka jak zawsze: komórka i brak kolacji. Nadal był spragniony, a teraz nie miał nawet szansy iść do łazienki i napić się wody, zamknięty na trzy zamki w komórce w małym, ciasnym pomieszczeniu. Najgorsze jednak było to, że rany po petardach, racach i ogniach sztucznych, a także kilku innych ognistych zabawkach Dudleya - jego kuzyna, nadal krwawiły i chłopak czuł się coraz gorzej. Ciągle czuł ciepło w uszach i delikatne już teraz dzwonienie. Początkowo było jeszcze gorzej, ale teraz na szczęście to nieprzyjemne uczucie słabło.
Gdyby wiedział, jak całe to zdarzenie się skończy, od razu uciekałby wraz z kotem, którego wybrał sobie dziś na ofiarę jego kuzyn. Jedynym dla malca pocieszeniem było to, że zwierzę skryło się w bezpiecznym miejscu, gdy kolejne petardy i race wybuchały dookoła zieloonokiego chłopca. Nikt nie zwracał na cały ten hałas uwagi. Zdążono już się przyzwyczaić do dziwnych zabaw wyrostków w parku. Powrót w uszkodzonym ubraniu, dodatkowo brudnym, dał początek krzykom Dursleyów. Gdy chłopczyk jeszcze dodatkowo stłukł kubek, okazało się, że to była ostatnia kropla na ten dzień dla Petuni – ciotki płaczącego teraz malca. Przynajmniej nie zrobił czegoś dziwnego, jak to często miał w swoim zwyczaju. Jeszcze nie minął tydzień, od kiedy w ciągu jednej nocy odrosły mu całkowicie zgolone włosy. Niespotykany fakt, ale chłopak już przyzwyczaił się, że wokół niego dzieją się podejrzane rzeczy. W końcu był „dziwolągiem" - tak stwierdził wuj Vernon, wrzucając go na prawie dwa dni do komórki i odmawiając posiłków za te jego buntownicze wyskoki. Po tych kilku krótkich latach zdążył już nawyknąć do tego typu zachowań wujostwa. Wiedział, że dla nich jest nikim. Podrzutkiem, którego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Teraz, mając sześć lat – Harry – bo takie nosił imię chłopiec zamknięty w komórce pod schodami, która służyła jednocześnie za jego pokój, wiedział, że jest sam na tym świecie.
Nikogo nie interesowało czy je, czy jest czysty, zdrowy, czy cokolwiek z tych rzeczy, o które dbają prawdziwi rodzice.
Mieszkańcy Privet Drive nie zwracali na niego uwagi, jakby nie istniał. Czasami pani Figg – sąsiadka – zabierała go do siebie, jeśli Dursleyowie chcieli gdzieś wyjść tylko w trójkę. Starsza kobieta opiekowała się kilkoma kotami. Miała ich z resztą sporą gromadkę, ku rozpaczy wielu mieszkańców osiedla. Harry nie rozumiał dlaczego. Według niego zwierzaki były miłe, czyste i w ogóle takie, jakie powinny być koty. No, może poza zapachem, ale do tego też dało się przyzwyczaić.
Teraz jednak chłopiec miał większe zmartwienie niż zapach, jaki wydziela gromada miauczących futrzaków. Skulił się mocniej, starając się zasnąć i nie myśleć o trzech większych ranach na swoich plecach. Ciotka Petunia polała je tylko jakimś szczypiącym płynem i odesłała Harry'ego do komórki ze stwierdzeniem, że samo się zagoi.
Zmęczenie i głód zrobiły swoje, zabierając dziecko w krainę snów.
Obudziło go brutalne szarpnięcie. Wuj wytargał go dosłownie za starą pidżamę kuzyna na korytarzyk łączący przedpokój z kuchnią. Harry zobaczył, że Dudley już siedzi przy stole, drwiąco się uśmiechając. Dziwne, bo schodząc rano do kuchni zawsze budził go tupaniem tuż nad jego głową. Znów został brutalnie szarpnięty. Spojrzał na wuja.
W tej samej chwili pojął, co się dzieje. Odskoczył od mężczyzny, wyrywając się, zatrzymując na przeciwległej ścianie. Wuj krzyczał na niego. Jego wykrzywione w gniewie usta poruszały się, ale żaden dźwięk nie docierał do Harry'ego. Patrzył na mężczyznę, próbując coś powiedzieć, ale z szoku tylko bezgłośnie poruszał wargami. Vernon Dursley chyba znów coś krzyknął, przynajmniej tak to wyglądało, bo zrobił się jeszcze bardziej czerwony.
— Nic nie słyszę — szepnął Harry coraz bardziej przerażony, nie słysząc nawet tego, co mówi. Wiedział, co powiedział, ale tego nie słyszał. Cofnął się jeszcze o krok, znów powtarzając: — Nic nie słyszę.
Petunia wychyliła się z kuchni i zaczęła coś mówić. Wuj jej odpowiedział, a Harry znów odsunął się na bok. Mężczyzna zauważył ten ruch i złapał go za górę od pidżamy. Przyciągnął go do siebie i wskazując kuchnię, krzyczał.
— Nie słyszę! — wrzasnął mu prosto w twarz Harry. — Ogłuchłem! Nie słyszę!
Wuj zamarł, a chłopiec załkał. Coś musiało się stać z jego uszami, gdy obok niego wybuchały petardy. Stracił słuch przez głupią zabawę Dudleya.
Vernon Dursley postawił dzieciaka na podłodze i chwycił za brodę, odwracając jego głowę na bok. Zakrzepła krew na uszach i szyi chyba potwierdziła słowa chłopca, bo odwrócił się do żony i chwilę z nią rozmawiał. Do czegoś musieli dojść, bo ciotka ściągnęła fartuch i sięgnęła po torebkę.
Harry został popchnięty w stronę komórki, a gdy nie zrozumiał polecenia, bo go oczywiście nie usłyszał, wciśnięto mu w ręce ubranie. Vernon wskazał zegarek, potem wyprostował wszystkie palce jednej dłoni, a następie pokazał drzwi wyjściowe. Chłopiec nie wiedział, gdzie chcą go zabrać, ale nie miał większego wyboru. Gdy się ubrał i stanął przy drzwiach, wuj otworzył je i skinął głową na samochód. Dudley oczywiście siedział z przodu, bo musiał wszystko widzieć. Harry westchnął. Do tylnego siedzenia też się przyzwyczaił. Nie robiło mu to różnicy.
— W czym mogę pomóc? — Uśmiechnięta recepcjonistka niewielkiej kliniki spojrzała na wchodzących miło i grzecznie.
— Syn sąsiadki bawił się petardami i chyba coś mu się stało, bo nie słyszy — rzucił ostro Vernon. — Łobuz nic nam nie powiedział i dopiero niedawno zauważyłem krew płynącą z uszu. Opiekujemy się nim tymczasowo.
Kobieta zerknęła na dwójkę dzieci siedzących w poczekalni. Nie musiała pytać, które to. Krew nadal była na ciele dziecka, a poza tym malec nie wyglądał jak członek rodziny.
— Dobrze. Obejrzymy go. Proszę wypełnić dokumenty, a ja zaprowadzę go na badanie.
Jej koleżanka podała kilka kartek, a ona sama podeszła do Harry'ego. Skoro i tak nie słyszał, nie próbowała nawet się z nim porozumieć. Wyciągnęła tylko do niego dłoń i kiwnęła głową, żeby z nią poszedł. Nieco się zdziwiła, gdy chłopczyk nie podał jej dłoni, ale nie przejęła się tym zbytnio, w końcu dzieci są różne.
Gdy weszli do jasnego gabinetu, wskazała mu krzesło przy maszynie z wieloma guzikami i pokrętłami. Wzięła czystą szmatkę i miskę z wodą, po czym delikatnie przemyła go, usuwając zaschniętą krew. Chwilę zastanawiała się, jak przekazać dziecku polecenie. Chłopiec z całą pewnością nie umiał czytać. Udało jej się przekazać trochę na migi, a resztę zdecydowała się robić tak, jak przy niemowlakach. Nałożyła słuchawki i rozpoczęła badanie. Po kilkunastu minutach z wynikami wróciła do recepcji i zastępującej jej tam koleżanki.
— Proszę iść z wynikami do dwójki. Lekarz wszystko państwu wytłumaczy i przepisze leczenie — poinformowała z uśmiechem opiekunów Harry'ego.
— Leczenie? — Petunia zerknęła na stojącego pod ścianą siostrzeńca.
— Proszę iść do doktora. — Wskazała drzwi, nie odpowiadając na pytania.
Do gabinetu weszła tylko ciotka z Harrym. Po przejrzeniu wyników młody lekarz jeszcze sam osobiście obejrzał uszy chłopca. Potem naprawdę długo rozmawiał z Petunią, wypisując kilkanaście recept i skierowań na dalsze badania oraz leczenie.
Harry przez cały ten czas tylko siedział. Nie chciał już więcej zwracać na siebie uwagi.
Gdy wrócili do zaparkowanego samochodu, dosyć długo nie ruszali, ale Harry widział, że dorośli o czymś nerwowo rozmawiają. Po dobrej półgodzinie wuj zawiózł ich na Privet Drive. Dudley wyskoczył na chodnik i pobiegł do domu. Ciotka jednak nakazała na migi Harry'emu zostać i zamknęła za sobą drzwi. Samochód znów ruszył. Chłopiec nigdy dotąd nie był poza najbliższą dzielnicą, nie mówiąc już o centrum Londynu. Z ogromnym zaciekawieniem oglądał wszystkie pojawiające się za oknem nowości.
Wuj w końcu zatrzymał się i kazał mu wysiąść, machając na niego. Byli na dworcu kolejowym, przynajmniej tak przypuszczał Harry, przypominając sobie kilka obrazków ze starych książek kuzyna. Zatrzymali się przy małym okienku i mężczyzna coś kupił, ale chłopiec ze swojej wysokości nie widział co. Potem pociągnął go za sobą. Nadal nie wiedział, co wuj chce zrobić, ale skoro pojadą pociągiem, to było mu wszystko jedno. Jeszcze nie jechał czymś takim i był strasznie ciekaw, jak to jest. Bez sprzeciwów zajął miejsce przy oknie i chwycił swój bilet, wręczony przez wuja, gdy Vernon pokazał mu, że idzie kupić coś do picia, a on ma czekać spokojnie w przedziale. Gdy pociąg nagle ruszył, Harry był tak zaabsorbowany szybkością, że dopiero stację później spostrzegł brak opiekuna. Czekał cierpliwie, aż się pojawi, a pociąg mknął po torach jednostajnym rytmem. Ukołysany w ten sposób w końcu zasnął.
— Hej, mały! Obudź się! — Konduktor potrząsnął śpiącym chłopcem, wcześniej podnosząc upuszczony na podłogę bilet i odczytując cel podróży. — Zaraz dojedziesz na miejsce.
Zastanawiał się, co za rodzice puszczają w taką podróż dziecko samo. Miał nadzieję, że ktoś odbierze małego ze stacji.
Dziecko otworzyło oczy i odskoczyło jak oparzone. Rozejrzało się ze strachem po pustym przedziale i w końcu utkwiło przerażony wzrok w migających za oknem drzewach.
— Spokojnie, mały. Czas wysiadać. — Gdy zobaczył brak zrozumienia ze strony malca, wziął go na ręce i wskazał na bilet oraz na stację, na którą właśnie wjeżdżali.
Chłopiec chwilę się wyrywał, ale nie miał zbyt dużych szans w walce z dorosłym. Wysiedli i Harry został postawiony na nogi. Wręczono mu bilet i wskazano na napis nad głównym wejściem. Chłopiec spojrzał na trzymaną w ręce małą karteczkę. Taki sam napis widniał i na niej. Gwizd pociągu nie zwrócił jego uwagi, zareagował dopiero, gdy wiatr szarpnął jego ubraniem. Rozejrzał się. Wuj nie wysiadł z pociągu.
Był sam.
Nie domyślał się nawet, gdzie jest. Znał trochę litery, choć nikomu się do tego nie przyznał, ale napis nic mu nie mówił, poza tym, że jest w jakiejś wiosce. Stacja była murowanym przystankiem bez kasy. Były tam tylko dwie ławki i tablica z odjazdami pociągów.
Harry był głodny i spragniony. Dookoła stacji nie było nic, jedynie pola i las. Westchnął i zszedł na ścieżkę, biegnącą od maleńkiej stacji. Zdecydował, że musi znaleźć kogoś, kto zaprowadzi go do Dursleyów. Wiedział, że będą źli, bo się im zgubił, ale przecież nie może tu zostać. Nie teraz, gdy nie słyszał najmniejszego dźwięku. Szedł już dłuższy czas, a dookoła nie było absolutnie żadnego domu. Ani żywej duszy.
Zaczęły mu dokuczać poranione plecy. Dopóki się nie ruszał, było w porządku. Teraz, przy intensywniejszym ruchu, spocił się i sól tylko podrażniła rany. Strach także zaczynał brać go w swoje objęcia. Robiło się coraz ciemniej i chłodniej. Co prawda był środek lata, ale noce w lesie nie były na pierwszym miejscu na liście jego wymarzonych przygód. Tym bardziej gdy był sam. Załkał, nie wiedząc, co robić. Gdy na środku ścieżki pojawił się znikąd w dziwnym zawirowaniu powietrza dorosły, Harry nie wiedział, czy ma odetchnąć z ulgi, czy się przestraszyć. Młody mężczyzna też go zauważył i natychmiast zaczął się rozglądać po okolicy. Harry po prostu stał i czekał. Nie widząc w pobliżu innego dorosłego, mężczyzna podszedł do dziecka. Zaczął coś mówić, ale zanim na dobrze się rozkręcił z pytaniami, Harry mu przerwał:
— Przepraszam, proszę pana, ale nie słyszę. — Nagle w mgnieniu oka podjął decyzję. — Zgubiłem się.
Mężczyzna chciał jeszcze o coś spytać, ale nagle poderwał się i zaczął rozglądać. Coś musiało go zaniepokoić. Złapał chłopaka za rękę i zaczął ciągnąć za sobą. To „coś" musiało być bardzo przerażające, skoro tak zareagował i strach zaczął obejmować także chłopca. Nieponaglany biegł najszybciej jak mógł.
Nagłe uderzenie w plecy przewróciło go i oderwało od ręki mężczyzny. Szybko odwrócił się na plecy, wyczuwając, że ktoś nad nim stoi. To, co zobaczył, zaparło mu dech w piersi. Stwór był ogromny i z całą pewnością nie nastawiony przyjaźnie. Brunatne futro falowało w słabym świetle w rytm szybkiego sapania. Wielkie łapy z jeszcze bardziej przerażającymi pazurami drgały, próbując coś złapać i zmiażdżyć. Błysnęła nagle czerwona poświata i stworzenie skoczyło, łapiąc go za nogę i ciągnąc w las. Harry zaczął krzyczeć. Poczuł uderzenie w kark, a następnie monstrum wgryzło się w jego bok. Bolało, i to przerażająco. Kolejny krzyk dziecka wzniósł się jeszcze bardziej, a wraz z nim blade światło. Jeszcze jeden czerwony błysk poleciał w kierunku stwora, ale bestia nie zwróciła na to uwagi, bardziej zainteresowana swoją ofiarą. Wgryzła się mocniej. Harry na skraju utraty przytomności z bólu zrobił to, co zawsze robił, gdy był przestraszony. Zamknął oczy i poprosił, by to już się skończyło.
Nagłe gorąco spowodowało, że jednak na powrót je otworzył. Stworzenie uciekało w głąb lasu, skomląc głośno. Swąd spalonej sierści rozniósł się po okolicy. Chłopiec podskoczył nerwowo, gdy poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Uspokoił się jednak szybko, rozpoznając mężczyznę, który go przedtem wziął ze sobą. Opadł na kolana i poczuł, jak ten obejmuje go ramieniem. Coś do niego mówił, ale nawet gdyby słyszał, niewiele by do niego dotarło. Zaczął już całkiem tracić przytomność z szoku i utraty krwi. Mężczyzna zaklął pod nosem, przytrzymując całkiem bezwładne ciało dzieciaka.
— Że też dzisiaj zachciało mi się spacerów — warknął, podnosząc chłopca na jednej ręce i opierając go o swoją pierś.
Nawet jak na takiego szkraba był nienaturalnie lekki. Mężczyzna wyjął z kieszeni swój awaryjny świstoklik i uruchomił go jednym, cicho wyszeptanym słowem. Miał nadzieję, że jego mentor nigdzie jeszcze nie wyszedł.
— Mistrzu Arturze! — zawołał zaraz po pojawieniu się w holu dworku swego mistrza eliksirów.
Przez te kilka sekund krew chłopca zdążyła przemoczyć jego szaty.
Z bocznych drzwi wychylił się starszy mężczyzna ubrany w śnieżnobiałą, aż rażącą szatę. Włosy, przeciwnie – bardzo czarne, nawet jeszcze ciemniejsze od włosów jego ucznia, związane były w długi kucyk i zarzucone przez jedno z ramion niczym szal. Szerokim uśmiechem przywitał się z przybyłym.
— Severusie? Coś się stało? Dlaczego wróciłeś? Och, widzę, że masz jakiś problem na ręku. Zanieś go do gościnnej komnaty i wezwij Kropka, by przygotował opatrunki. Zaraz przyjdę z eliksirami. Co go zaatakowało? Człowiek, zwierzę?
Mężczyzna nazwany Severusem cierpliwie czekał, aż mistrz powie, co ma do powiedzenia, i odezwał się dopiero po ostatnim pytaniu.
— Wilkołak. Dziś pełnia.
Starszy mężczyzna zmarszczył brwi, wyraźnie zaniepokojony. Wskazał na nieprzytomnego chłopca.
— Mugol? Wygląda na strasznie zabiedzonego. Gdzieś ty go znalazł? Znowu wybrałeś się na te swoje spacery w świetle księżyca? Tyle razy ci mówiłem, żebyś tego nie robił. Są ciekawsze rzeczy do robienia. Aha, i przebierz się! Wiesz, że nie lubię, gdy chodzisz w tych swoich hebanach. Straszysz damy.
— Tak, mistrzu Arturze.
Severus skinął krótko głową swojemu mentorowi, myśląc, że naprawdę niełatwo jest się przyzwyczaić do jego dziwacznego sposobu bycia. Na początku czuł się zbulwersowany tym, jak łatwo mistrz Artur potrafi zapanować nad swoimi emocjami i nawet w sytuacjach bardzo groźnych zachowywać się, jakby nic takiego się nie działo. Tak jak teraz. Mały chłopak został pogryziony, a on ruga go za złe ubranie.
Ruszył w stronę wysokich schodów. Mijany hol nie prezentował się jakoś szczególnie. Drzwi wejściowe, dwoje innych po obu stronach i schody, pod którymi były jeszcze jedne, dla służby. Oczywiście były prawie w ogóle nieużywane, bo nie było ludzkiej służby w dworku czarodzieja, tylko skrzaty domowe – małe stworki przywiązane do jednej rodziny i usługujące im bezsprzecznie. Wystrój dworku zmieniał się dopiero na pierwszym piętrze. W holu nie było nic, tylko gołe ściany i podłogi. Tu natomiast widniał szlachecki przepych. Tkane dywany były rozścielone na podłodze, na ścianach wisiały obrazy w bogato zdobionych ramach, a w kątach stały potężne rośliny w ciężkich donicach. Zasłony udrapowane w ogromnych, gotyckich oknach wąskimi smugami wpuszczały światło księżyca do środka.
Severus skierował się do pierwszych drzwi naprzeciwko schodów. Otworzył je ramieniem i wezwał skrzata.
— Panicz wzywał. — Stworzenie skłoniło się przed uczniem swego pana.
Po chwili zniknął wykonać polecenia, które otrzymał. Mężczyzna zaczął rozbierać dziecko, marszcząc brwi, gdy jego oczom ukazał się na pełny obraz rany, jaką sprawiło malcowi zwierzę. Kolejne, znalezione na plecach, zastanowiły go, bo na pewno były starsze niż kilka minut. Wiedział, że na razie nie otrzyma odpowiedzi na swoje pytania, więc zajął się przemywaniem ran i zasklepianiem ich chociaż minimalnie. Rany po ukąszeniach wilkołaka trudno zaleczyć bez odpowiednich eliksirów, ale w końcu znajdował się w domu samego twórcy mikstury tojadowej, więc nie powinno być problemu z oswojeniem małego wilczka. Przemył twarz chłopca i zamarł.
Nagle dotarło do niego, dlaczego dzieciak wydawał mu się w pierwszej chwili znajomy.
— Co z nim, Severusie? — Wejście mentora przeszkodziło mu w dalszych rozmyślaniach. Skrzat pojawił się w tej samej chwili. — Kazałem ci się przebrać. Dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś? Wyglądasz fatalnie. Zajmę się nim do twojego powrotu, idź już, strach na ciebie patrzeć, gdy jesteś w takim stanie.
Nie zamierzał kłócić się ze swoim mistrzem. Nadal pamiętał, czym kończy się sprzeciw, i wylecenie z terminu to najmniejszy problem w takim wypadku. Nakazał przyniesienie swoich szat skrzatowi i ruszył do łazienki. Tego jednego nie lubił u swego nauczyciela. Nakazu chodzenia w jasnych, wręcz białych szatach. Dobrze, że nie skórzanych, bo chyba z miejsca rzuciłby naukę. Po doprowadzeniu się do porządku i przebraniu, założył jeszcze obowiązkowe długie rękawiczki bez palców i wrócił do sypialni.
Bok dziecka był już opatrzony, a mistrz delikatnie aplikował mu do ust po kilka kropli mikstur leczniczych.
— Powiesz mi kto to? Przecież nie przyniósłbyś do mnie mugolskiego dziecka. Czymś, poza ugryzieniem, musiał cię zainteresować.
Severus spojrzał na swojego mistrza, po czym skierował wzrok na nieprzytomne dziecko. Trudno było uwierzyć, że to możliwe, ale jednak.
— To Harry Potter, mistrzu, choć tego domyśliłem się dopiero przed chwilą. Zgubił się w lesie przy mojej posiadłości, a chwilę potem zaatakował go wilkołak. Zaklęcia ogłuszające nie działały, dopiero wybuch magii dzieciaka odgonił poparzonego dzikim ogniem wilkołaka. Niestety zdążył go ugryźć — zdał relację z wydarzeń.
— Co z jego opiekunami? Zostali zaatakowani i zginęli? Uciekli, zostawiając dziecko na przynętę? Popraw kołnierz. W ogóle nie przejmujesz się swoim wyglądem. Powinieneś też coś zrobić z włosami.
Przeskoki w tematach też nie były niczym nowym, po drugim roku Severus praktyk przyzwyczaił się do tego typu zachowań mistrza. Z cichym westchnięciem poprawił zagięty kołnierz i wyprostował lekko pomiętą szatę szybkim zaklęciem.
— Nie było z nim opiekunów. Twierdził, że się zgubił.
— Możliwe, możliwe — zgodził się z nim mężczyzna, przykrywając dziecko kocem. — Będzie trzeba ich powiadomić o jego stanie. Wystarczy rano. Niech się trochę pomartwią. Następnym razem nie spuszczą brzdąca z oczu. Poinformuj ich też o likantropii. Skoro to mały czarodziej, powinni to jakoś przyjąć. Może zgodzą się na eksperymentalny eliksir.
— Test na dziecku? Mało jest wilkołaków na świecie, mistrzu? — zdziwił się Severus chłodno.
— Dlaczego nie? Nie jest trujący dla wilkołaków, a skoro to dziecko, nie będzie wędrował, co ułatwi obserwację. Poza tym wiesz, że dotąd żaden zarażony nie reagował negatywnie na eliksir tojadowy.
— Jeszcze nie jest wilkołakiem — stwierdził Severus krótko.
— Za miesiąc nim będzie. Trzeba tylko uprosić opiekunów o dostęp do niego. Zgodzą się, jeśli otrzymają eliksir powstrzymujący agresywność wilczej natury. Idź to załatw — polecił na koniec, opuszczając sypialnię.
Severus pokręcił tylko głową. Żadna nowość. Każdy geniusz miał jakiś odchył od normalności. Mistrz Artur należał do tej grupy. Jak na starszego mężczyznę nadal zaskakiwał wybrykami bardziej przywodzącymi na myśl małe dziecko, niż osiemdziesięcioletniego mistrza eliksirów. Severus miał bardzo wielką nadzieję, że wraz z wiedzą nie przejmie czegoś złego od mentora. Wiedza w zupełności mu wystarczy. Zerknął jeszcze raz na siebie i westchnął. Nie było sensu już się przebierać. Po powrocie znów musiałby to robić.
Nie wrócił też do domu. Aportował się w pewne miejsce. Od razu skierował się w stronę ogromnego zamczyska położonego zaraz za uśpioną wioską i małą stacją kolejową.
