Duże sanie przemykały przez bezkresną syberyjską tajgę. Zapadał zmrok. Psy, zmęczone już nieco drogą, zwalniały biegu, zapadając się głębiej w puszysty śnieg. W pojeździe siedziały cztery zmarznięte do szpiku kości postacie.
Z oddali dobiegło ich uszu donośne wycie.
-Wilki – skonstatował z dziwnym spokojem Iwan.
-N-n-niedobrze – Ludwig ledwo był w stanie mówić zgrabiałymi jak reszta ciała wargami. Alfred, siedzący bliżej Braginskiego, jedynie wrzasnął. Feliks czuł się nieco przestraszony, mimo to milczał.
Stado z całą pewnością wygłodniałych wilków bez trudu dopędziło środek lokomocji. Rosjanin znienacka podniósł do góry Beilschmidta.
-Was machst du, Russien!? - zapytał Teuton z paniką w głosie. - Chyba nie zro...
Nie dokończył. Iwan z kamienną twarzą rzucił Niemca pomiędzy zwierzęta.
Sanie pojechały dalej, odprowadzane agonalnymi krzykami błękitnookiego.
-M-m-m-mam n-nadzieję, że j-już sobie po-po-szły – wyjąkał trzęsący się ze strachu i zimna Amerykanin.
-Poszły sobie – odezwał się po krótkiej chwili Polak. - Ale w naszym kierunku.
Istotnie wilkom najwyraźniej nie było dosyć jednej krwawej ofiary. Drapieżniki już prawie uderzały pyskami o tylną ścianę i płozy.
Rosja nawet nie trudził się zastanawianiem. Tym razem padło na Jonesa.
-Puść mnie! - ryknął przerażony okularnik. - Set me free, you Russian numbskull!
-No przecież puszczam – z udanym zdziwieniem odpowiedział najwyższy z państw. Po kilku sekundach USA podzielił tragiczny los Niemiec.
Upłynęło tak kilkanaście pełnych grozy minut. Zwierzęta ani myślały odpuścić.
Braginski najwyraźniej też nie. Ledwo jeden z wychudzonych basiorów dał o sobie znać nieartykułowanym odgłosem, platynowowłosy wyciągnął słusznych rozmiarów, nieco staroświecką strzelbę. Polska patrzył z półotwartymi ustami, jak jego jedyny pozostały przy życiu towarzysz podróży celnymi strzałami kładzie jednego wilka po drugim.
Gdy przywódca stada padł i sanie odjechały na bezpieczną odległość, Feliks wreszcie stwierdził:
-Na pewno miałeś od początku tę broń.
-Da – Rosjanin ze swoim zwykłym, dziecinnym uśmieszkiem na twarzy wyciągał spod płaszcza butelkę wódki.
-To... dlaczego nie mogłeś tak jakby użyć jej za pierwszym razem? - zielone oczy patrzyły z wyrzutem w fioletowe oczy. Nie żeby Polakowi żal było bardzo Ludwiga i Alfreda. Po prostu nienawidził bezsensownych śmierci – a ta od niedawna taką właśnie się stała.
-Co ty, zgłupiałeś? Pół litra wódki na czterech?
-Chlej tą pierdoloną wódkę sam – burknął niższy z krajów, po czym opatulił się szczelniej grubym płaszczem i postanowił zamilknąć do końca tej podróży... no właśnie, dokąd?
Nie, taka taktyka jest zbyt dziecinna. No bo niby jak bez słów spyta go o cel?
Zanim jednak Łukasiewicz zdążył cokolwiek rzec, Iwan mruknął dość głośno:
-No i gdzie się podziejemy? Do domu by chyba, do domu...
-Do domu?
-Do domu, do mnie...

Feliks poczuł się na te słowa rozdarty. Z jednej strony nie chciał zginąć na tym cholernym pustkowiu tak jak ich kompani, z drugiej zaś dochodziła obawa... przed czym? Na pewno nie przed fioletowookim, nigdy się go szczególnie nie bał. Ale jakiś bliżej nieokreślony lęk czaił się w zakamarkach jego duszy. Coś w rodzaju złego przeczucia.
Mimo wszystko musi jechać dalej.

Nota odautorska: Na razie planuję to jako one-shot, ale... kto wie? Może coś mi przyjdzie do głowy jako kontynuacja?
Cały tekst mimo tragicznej treści oparty jest na... żarcie przeczytanym w Internecie. Pomyśleć, że takie coś może kopsnąć wenę ;)