Prolog

Płomienie lizały moje blade, marmurowe ciało. Ogień spalał mnie od środka. Ból był nie do zniesienia, ale nie poddawałam się. Trzymałam go mocno w ramionach, nie pozwalałam mu wyrwać się z uścisku. Spalał się razem ze mną, krzycząc w agonii. Musiał zginąć, zagrażał mojej rodzinie. Widziałam jak jego wampirze ciało przemienia się w pył, popiół. Nie istniał. Nareszcie. Mogłam odejść w spokoju. Płomień lizał, palił, torturował, a ja byłam ponad tym. Znajdowałam się poza ciałem.

Patrzyłam jak t o się dzieje. Moja marmurowa skorupa skwierczała w ogniu. Kamienna kukła bezmyślnie stała pośrodku ogniska płonąc niczym pochodnia. Byłam powietrzem i obserwatorem. Widziałam ostateczną śmierć mego ciała, które od dawna nie żyło. To był koniec. Mój koniec.

Więc czemu czułam się taka wolna, lekka, radosna? Unosiłam się powoli w górę, mieszając z powietrzem. Ból, temperatura, ciało dawno odeszły. Pamięć ulatywała ze mnie, pozostawiając pustkę w sercu. Jednak ta… nieobecność wspomnień nie była nieprzyjemna. Wręcz przeciwnie. Uwalniała mnie od Ziemi. Nic mnie już tu nie trzymało. Wypełniało mnie Światło i ja byłam Światłem. Żegnałem się z widokiem ogniska, przekraczałam granicę Drugiej Strony, gdy na odległą scenę wpadł Ktoś. Ciekawość wzięła górę. Cofnęłam się odrobinę.

Zobaczyłam Anioła z przerażeniem na twarzy. Patrzył na kukłę w płomieniach. Straszny krzyk rozpaczy wydarł się z jego ust:

- Bella, nie! Tylko nie to! Bella! Bella!

Coś w mojej duszy drgnęło. Odeszłam od Drugiej Strony. Miedzianowłosy Anioł rzucił się w stronę płomieni. Chciałam go powstrzymać, ale byłam tylko bezcielesną masą wymieszaną z powietrzem. Nie mogłam nic poradzić.

Wampir wyciągnął resztki kukły z ognia. Próbował ożywić to, co od dawna należało do śmierci. Kamień rozsypał się w jego dłoniach. Anioł wydał z siebie rozdzierający ryk agonii, zawył, szlochał. Czułam jego potworny ból, pragnęłam go uśmierzyć, powiedzieć: „Nie martw się, mnie tam nie ma, ja – ocalałam. Jeśli to za mną tęsknisz, po prostu spójrz w górę. Jestem tu." Ale nie miałam głosu. Mówiłam teraz językiem wiatru – językiem szumów. Druga Strona niecierpliwiła się. Pospieszała mnie. A ja nie chciałam jeszcze iść. Musiałam pocieszyć Anioła, uśmierzyć ból, ukoić jego martwe serce.

Szlochał. Płakał bez łez. Pomiędzy palcami przesypywał szary popiół. Przykładał garści piasku do twarzy, szepcząc: „Bella, Bella, Bella" bezradnym, zrozpaczonym tonem. Wdychał powietrze, jakby chciał mnie poczuć. I nagle przestał. Spojrzał w ogień błędnym wzrokiem, poderwał się, poczym wbiegł w płomienie. Chciał do mnie dołączyć.

Mała, czarnowłosa wampirzyca złapała Anioła w ostatniej chwili. Odciągnęła zanim płomień zdążył go ukąsić, polizać. Miedzianowłosy wyrywał się, jednak na scenę weszło siedmiu nieśmiertelnych, którzy pomogli poskromić Anioła.

Szał, obłęd opanowywały miedzianowłosego, który wciąż powtarzał: „Bella, Bella, Bella". Otoczył go tłum pocieszycieli, którzy w swych sercach też skrywali niewysłowione cierpienie. Ach, to był taki smutni dzień. Dlaczego? Nie rozumiałam do końca tego, co się dzieje. Zagrożenie minęło, ja żyję – może bez ciała, ale zawsze…

Młoda dziewczynka o brązowych włosach i czekoladowych oczach odłączyła się od grupki pocieszycieli, podeszła powoli do gasnącego ogniska. Stawiała kroki bardzo ostrożnie, jakby bała się widoku… popiołów? Jej oczy rozszerzyły się. Zapytała cieniutkim głosem bezbronnego dziecka:

- Mamo? Mamusiu?

Znikąd u jej boku pojawił się wysoki, opalony mężczyzna. Objął ramieniem, szepnął:

- Nessie…

Dziewczyna pokręciła głową, chcąc czemuś zaprzeczyć.

- Nie – mruknęła.- Mamo, gdzie jesteś? Mamusiu, wróć! Potrzebuję cię…

Opadła na kolana przed szarym piaskiem. Zapłakała słonymi łzami, które strumieniami wylały się po jej drobnej twarzyczce. Cała jej postać trzęsła się od szlochu.

- Mamusiu, nie. Nie zostawiaj mnie! Nie, proszę… Mamo…

Mężczyzna uklęknął obok niej, przytulając ją mocno do siebie. Sam też miał łzy w oczach.

Coś było w tej scenie. Coś, co dawało mi siłę oprzeć się, choćby na chwilę, wołaniom Drugiej Strony. Ta dziewczynka… znałam ją. Była moja. Kochałam ją.

Spojrzałam jeszcze raz na Anioła otoczonego pocieszycielami, a potem na nią oraz opalonego mężczyznę. W nich wszystkich znajdowało się coś znajomego. I nagle wróciły imiona, pamięć tylko na sekundę. Carlisle, Esme, Emmet, Rosalie, Jasper. Alice. Jacob. Mój Edward. Moja Reneesme… Moja rodzina.

Nie potrafiłam się już bronić przed Drugą Stroną. Światło przenikało obraz. Usłyszałam szept Alice, która niezauważenie odeszła od reszty.

- Nie odchodź, Bello – powiedziała.

Patrzyła w górę, w powietrze, wprost na mnie. Wyciągnęła rękę, jakby chciała mnie dotknąć.

W następnej chwili złączyłam się ze Światłem, ostatecznie przechodząc na Drugą Stronę. To nie była Kraina Śmierci. Tę, miałam już za sobą. Wkraczałam do Królestwa Życia. Znów wypełniała mnie wolność, radość, niesamowita lekkość. Jednakże jakiś cień wciąż mącił spokój mej duszy – wspomnienie tamtej sceny tak pełnej cierpienia i rozpaczy. To nie powinno się zdarzyć. Nie powinnam była tego zobaczyć. Mogłam się nie opierać wołaniom Światłości.

Obok mnie podążały przed siebie inne dusze, które odczuwały jedynie niebiański błogostan. Czułam się niegodna swych nowych towarzyszy przez tę małą skazę. Jakaś niezidentyfikowana siła odciągnęła mnie od nich i już wiedziałam, że do Prawdziwego Królestwa Życia muszę dostać się inną drogą. Skręciłam gdzieś w nieznane odmęty Drugiej Strony.

Naraz poczułam, że przeciskam się przez coś. Jakby wąski tunel. Straciłam… przytomność? Sama nie wiem. Było ciemno.

Otworzyłam oczy i zaczęłam krzyczeć, łapiąc życiodajny tlen. Mój pierwszy oddech. Pamięć… znowu ją traciłam. Zarówno tę o Belli Swan, jak o życiu po śmierci. Rodziłam się na nowo i teraz nazywałam się Jennifer Smith.