Tytuł: Szczeniak
Oryginalny tytuł: Whelp
Autor: jharad17
Zgoda na tłumaczenie: Jest
Długość: 27 rozdziałów
Rating: 12+
Ostrzeżenia: Znęcanie się nad dzieckiem
Uwagi: Jest to Severitus. Mam zamiar przetłumaczyć również Whelp II i być może III jeśli zostanie napisane.
Tłumaczenie: Lampira
Beta: Freiya, anga971
Link: s/3659602/1/Whelp
Rozdział 1
Późną nocą siedmioletni chłopiec, na którego szyi widniała obroża, ubrany jedynie w bokserki i starą, brudną koszulę kuzyna, przykucnął w kącie ogrodu. W upalne popołudnie wuj Vernon owinął łańcuch wokół jego szyi i połączył go z liną przypiętą do szopy. Teraz jednak na dworze panował chłód i nie chciał niczego innego, jak tylko być głodnym, tak jak wcześniej, i leżeć w swojej komórce. Zamiast tego było mu zimno, mokro i czuł się bardzo zmęczony. I może także odrobinę przestraszony. Przycisnął kolana do piersi i objął je mocno ramionami. Oparłszy na nich głowę, starał się nie myśleć o tym, co doprowadziło go do tej sytuacji.
Jednakże próby, by o niczym nie myśleć, nigdy nie skutkowały. Doszedł do wniosku, że znajduje się na dworze już bardzo, bardzo długo.
Wspomnienie
— Chłopcze! Chodź tutaj, natychmiast!
Zawsze nazywali go „chłopcem". To znaczy wtedy, gdy w ogóle postanawiali się do niego odzywać. Stwierdził, że porozumiewają się z nim głównie poprzez stosowanie odpowiedniego tonu głosu. Każdy z nich identycznie intonował nakazy i zakazy. Rzadko rozmawiano z nim inaczej.
Zdarzało się, że ledwie pamiętał, jak tak naprawdę się nazywa. Miał jednak realistyczne sny – momentami tak przerażające, że budził się zlany zimnym potem – w których ludzie używali jego imienia. Kobieta o złotorudych włosach i jasnych, zielonych oczach, która płacząc, sięgała po niego, szepcząc łagodnym głosem jego imię tak, jakby serce jej pękało. Człowiek w okularach o okrągłych oprawkach, z rozczochranymi włosami, takimi samymi jak chłopca, krzyczał jego imię, będąc otoczonym przez połyskujące, zielone światło. Najgorszy jednak był mężczyzna o wąskich oczach, którego głos był zimny niczym lodowiec. Śmiał się długo i piskliwie, kiedy kobieta krzyczała. Oni wszyscy używali jego imienia.
Ale zakazano mu mówić o swoich snach, czy przypominać ciotce lub wujkowi, jak się nazywa. W rzeczywistości w ogóle nie mógł się odzywać, oprócz oczywiście zwrotów „tak, proszę pana" czy „tak, proszę pani" i „przepraszam". Nie mógł spoglądać na twarz ciotki Petunii ani wuja Vernona, bo to byłoby „bezczelne" i nie mógł usiąść w tym samym pokoju, co „normalni ludzie". Miał robić to, co mu kazano, być cicho i udawać, że nie istnieje.
Czasem naprawdę żałował, że tak nie jest.
Na wezwanie wujka wybiegł niczym strzała ze swojej komórki i pognał do kuchni. Trzymał spojrzenie skierowane na tenisówki, z których wyrósł Dudley. Były czerwone, z białą oblamówką na każdej kostce. Czubki zostały porządnie porysowane, ponieważ Dudley, jeżdżąc na swoim nowym rowerze, trzecim w tym roku, hamował, ciągnąc nogami po chodniku.
— Tak, proszę pana?
— Nie skończyłeś jeszcze zadań z listy — warknął wuj Vernon.
Chłopiec spojrzał szybko w górę, by ponownie opuścić wzrok. Skończył wszystkie swoje prace godzinę temu. Zamiast odpowiedzieć, przygryzł wargę. Wujek nie lubił „skomlących, małych szczeniaków". Albo kłócisz się z nim, albo się z nim zgadzasz.
— Proszę pana?
— Miałeś zamieść taras — wyjaśnił mężczyzna — a wszędzie pełno jest błota.
Chłopiec wyciągnął szyję, by za pulchnym mężczyzną, który złowrogo wykrzywił twarz, zobaczyć podwórko. Zamiótł wcześniej kamienne płyty, ale mógł zauważyć kilka śladów w kształcie nowych butów turystycznych Dudleya. Nie żeby jego kuzyn kiedykolwiek miał wędrować, ale chciał trapery, więc je dostał. Chłopiec westchnął.
— Idź i zrób to teraz — powiedział Vernon. — I nie dostaniesz dzisiaj jedzenia.
Jego żołądek zaburczał w akcie protestu, ale chłopiec tylko skinął wciąż opuszczoną głową. Może mógłby wymknąć się z komórki, gdy wszyscy pójdą spać? Jeśli byłby naprawdę cicho… Minęły dwa dni odkąd miał coś w ustach.
— NATYCHMIAST!
— Tak, proszę pana.
Poruszając się szybko, chłopiec przemknął chyłkiem obok potężnego mężczyzny, ledwie uchylając się przed uderzeniem w tył głowy, po czym wygramolił się na podwórko drzwiami kuchennymi. Zabrał szczotkę z szopy, którą wybielił dzisiejszego poranka, i zaczął zamiatać kolejny raz. Słońce wciąż jasno świeciło tego letniego wieczoru, ale nie było tak gorąco jak po południu, gdy strzygł żywopłot i kosił trawnik. Jego twarz, ramiona i tył szyi były poważnie poparzone przez słońce i był bardzo, a to bardzo spragniony.
Błoto schodziło łatwo. Zamiatając, chłopiec zerknął na ogrodowy kran. Pomyślał, że gdyby udało mu się go odkręcić na chwilę, to mógłby napełnić swój brzuch i ochłodzić rozpaloną skórę, ale zauważył ruch przy tylnych drzwiach - ciotka Petunia mu się przyglądała, a ona nie tolerowała marnowania wody na „chłopca". Ponownie schylił głowę i szybko skończył zamiatać, po czym odłożył miotłę do szopy i ruszył w kierunku drzwi kuchennych.
Ciotka zniknęła i wuj Vernon zablokował mu drogę.
— Siedź tam, chłopcze — powiedział przez szybę i wskazał dolny schodek. — Zostaniesz tutaj, póki nie skończymy.
— Tak, proszę pana — powiedział i usiadł tam, gdzie mu wskazano, z twarzą skierowaną w stronę podwórka. Był to jeden z rozkazów, do których się przyzwyczaił.
Zapach obiadu, mający swoje źródło na stole, przenikał przez siatkę na owady umieszczoną w drzwiach: pieczeń z wołowiny, pieczone ziemniaki, sos, ciepłe bułeczki i świeży groch. Ponieważ obiad trwał dalej, chłopiec nie poruszał się, nie wydał żadnego dźwięku. W jadalni Dudley głośno paplał, choć słowa często były niezrozumiałe przez jedzenie znajdujące się w jego ustach. Opisywał, co razem z kolegami przeżył dzisiaj na swoim nowym rowerze, gdy jeździli po parku. Ciotka Petunia zachęcała go do jedzenia.
— Jeszcze jedna dokładka, Dudziaczku. Zmarniejesz nam. Chłopczyk mamusi.
Wuj Vernon chwalił błazeństwa Dudleya takimi słowami jak:
— Dobrze, synu. Pokaż tym chłopakom, co umiesz…
Dźwięki sztućców, żucia i rozmowy trwały wystarczająco długo, by słońce zaszło. Petunia uwieńczyła posiłek deserem - kremem czekoladowym z bitą śmietaną. Wujek i Dudley wzięli po kilka porcji. Nie żeby któryś z nich tego potrzebował, pomyślał gorzko chłopiec, gdy jego własny żołądek ścisnął się boleśnie z głodu, pozbawiając go tchu. Przycisnął dłonie do brzucha, zginając się w pół.
Może wuj Vernon zmieni zdanie. Może coś mu pozostawią. Choć odrobinę jedzenia. Cokolwiek.
Nogi krzeseł zaszurały po podłodze i telewizor w salonie z rykiem wrócił do życia. Petunia pojawiła się w progu.
— Posprzątaj ze stołu — powiedziała zimno. — I trzymaj łapy z daleka od resztek.
— Tak, proszę pani — powiedział chłopiec, wstając powoli.
Wiedział, że będzie go obserwować. Być może już wcześniej policzyła, ile ziemniaków i resztek zostawili. Często tak robiła. Chłopiec zajął się sprzątaniem, a jego ciotka usiadła w kwiecistym fotelu obok drzwi do salonu. Oglądając telewizję, często zerkała na chłopca, który sprzątnął ze stołu, umył garnki i talerze, wysuszył wszystko i dopiero wtedy wytarł wszystkie powierzchnie.
— Idź do łóżka — powiedziała mu Petunia, kiedy po raz ostatni wypłukał szmatkę.
— Tak, proszę pani — odpowiedział.
Ramiona mu opadły, gdy wrócił do swojej komórki. Zapragnął mieć schowaną w kieszeni mokrą szmatkę. Mógłby wyssać z niej wodę i ugasić najgorsze pragnienie. Nie opuszczała go również nadzieja na to, że uda mu się umyć przed snem, i być może skorzystać z łazienki. Okazało się jednak, że jego ciotka dzisiejszego wieczora nie była w zbyt hojnym nastroju.
Pociągnął za sznurek, by zapalić nagą żarówkę wewnątrz schowka, nim popchnięte od zewnątrz drzwi zamknęły się za nim. Po zdjęciu workowatego ubrania roboczego, szybko wślizgnął się w starą koszulkę Dudleya, która służyła mu za piżamę. Użył pustego wiadra, umieszczonego w kącie pomieszczenia, by sobie ulżyć. Zgasił światło i usiadł na łóżku, które było kiedyś starym, obozowym łóżkiem kuzyna, dopóki ten nie skoczył na niego, łamiąc ramę.
Jak każdej nocy, światło sączyło się przez szczelinę pod drzwiami i można było usłyszeć grający telewizor. Chłopiec leżał na boku przykryty cienkim, załatanym kocem i wpatrywał się w wejście do komórki. Ponieważ jego oczy dostosowały się już do ciemności, widział wystarczająco dobrze, by móc odczytać słowa na obrazku, który narysował w ubiegłym roku w szkole, za pomocą zielonej, czerwonej i fioletowej kredki.
„Pokój Harry'ego."
Gdy wszystko inne zawiodło, to używał tego obrazu, by przypominał mu, jak ma na imię.
Później, gdy światła zostały zgaszone, a jego krewni udali się na górę, Harry zaczekał, aż usłyszy ciężkie chrapanie wujka, dobiegające z sypialni, nim otworzył drzwi do komórki. Zatrzymując się po każdym kroku, wyciągał szyję, by usłyszeć każdą zmianę w dźwiękach dobiegających z piętra. Skradał się w stronę kuchni i kosza na odpadki. To było jedyne miejsce, o którym ciotka nigdy nie pomyślała w kategoriach liczenia resztek.
Kolejna przerwa i uniósł pokrywkę. Światło księżyca wpadające przez kuchenne okno wystarczało, by mógł ujrzeć wnętrze kosza i ochoczo sięgnąć do środka. Zrogowaciałe od pracy palce z pęcherzami zanurzyły się w sosie od pieczeni i w kremie zeskrobanym z talerzy. Przeczesywał odpadki, obierki ziemniaczane i chrząstki z pieczeni, które ciotka wyrzuciła, nim zasiedli do obiadu. Harry, uspokojony chwycił kawałek tłustego mięsa z wiaderka i przerzucił je szybko do drugiej dłoni, wracając do obierek. Niezdolny do zniesienia głodu ani chwilę dłużej, wepchnął do ust garść skórek od ziemniaków, przeżuł i prędko połknął.
Sięgając po więcej, wgryzł się w pieczeń, delektując się jej smakiem, sosem i nawet żylastą teksturą. Wciąż przeszukiwał kosz, tym razem zagłębiając rękę aż po ramię. Wciąż żując pierwszy kęs, ugryzł ponownie surowe mięso, ani na chwilę nie zwalniając. Musnął tylko coś, co mogło być piętką chleba, gdy górne światła się zapaliły.
