Uwaga! Chapter powstał przed ostatnią dysQsją na forum T:TSCC na Filmwebie;). Zapraszam do czytania! [W roli Eddie'go Oded Fehr:].
Chyba mój ulubiony rozdział... Jak na razie, oczywiście:).
TOWARZYSZE
- Ja jestem gotowy.
Spojrzałam na Gabriela, kiwając głową.
- Ja jeszcze nie. – Wbiłam dłonie w kieszenie dżinsów. – Po prostu się boję.
- Rozumiem.
- Ale boję się też, że kiedyś Mózg mnie „wyłączy" i stanie się coś złego. – Powiodłam spojrzeniem po Sarze, Johnie, Keirze i Chrisie, którzy rozmawiali obok hummera. Cameron także się im przyglądała ze schodów na taras.
- Mogę skasować z niego część danych.
- Nie. Wspomnienia są dla mnie zbyt ważne – odparłam szybko; pokiwał głową. – Mam nadzieję, że twoje wrócą.
- Ja też. – Uśmiechnął się. – Odprowadzisz mnie do auta?
Ruszyłam za nim w stroną samochodów.
- Nie wiem, jak tym dojedziesz do San Diego – mruknął Chris, klepiąc pogniecioną maskę.
- A ja wiem. – Gabriel dotknął boku auta. Nagle jego dłoń „rozlała się"; srebrny metal wypełnił dziury po kulach. – Resztę się wyklepie.
- No mam nadzieję. – Chris zmarszczył brwi.
Uśmiechnęłam się, widząc miny Sary i Johna.
- Mówiłem, że jestem lepszym modelem. – Cofnął rękę i wyciągnął ją w stronę Sary. Uścisnęła ją dopiero, kiedy wróciła do normalnego kształtu i koloru.
- Dziękuję – powiedziała.
- Nie wahajcie się dzwonić, kiedy będziecie potrzebować pomocy.
- Tylko dzwońcie do Gabe'a albo do mnie – uściślił Chris.
- A ja to co? – Keira zmarszczyła brwi.
- Ty ciągle wisisz na telefonie i plotkujesz z koleżankami.
- No wiesz! – Odepchnęła Chrisa, który wybuchł śmiechem i ujęła Sarę za ręce. – Nie strzelam za dobrze i nie jestem świetna w walce wręcz, ale jeśli trzeba coś shakować możecie na mnie liczyć!
- Oczywiście. – Sarah posłała jej uśmiech. – Zapamiętam.
Kobieta odsunęła się od samochodu, kiedy Chris wsiadł za kierownicę i odpalił silnik. Keira wychyliła się zza niego i pomachała na pożegnanie. Uniosłam dłoń.
Staliśmy we czwórkę na podjeździe, patrząc za odjeżdżającymi autami. Przez wybitą tylną szybę hummera doskonale widziałam fotele i ciemną głowę Gabriela. Cud, że Chris nie zrobił mu poważniejszej awantury; chyba zmiękł. Tak, jak Sarah.
- Kolorowe z kolorowymi – powiedziałam; John zmarszczył brwi.
- To JEST kolorowe. – Pokazał mi podkoszulek écru. Pokręciłam przecząco głową.
- Nie jest. Écru idzie z białymi.
Cisnął ubranie do drugiego koszyka. Obiecałam, że pomogę mu w praniu.
- Niech ci będzie. – Podniósł szary t-shirt. – Ikrii?
Już miałam odpowiedzieć, kiedy nagle do łazienki wpadła Sarah. Minęła nas, oparła się o muszlę klozetową i zwymiotowała. John przesunął nogą koszyk z brudnymi rzeczami; kobieta usiadła na podłodze.
- Mamo? – Przykucnął obok, odgarniając jej włosy z twarzy. – W porządku?
W drzwiach łazienki stanęła Cameron.
- Co się stało? – zapytała, kiedy usiadłam obok Sary i ujęłam jej dłoń; puls miała normalny.
- Jesteś rozpalona. – John trzymał dłoń na czole matki.
- Nic mi nie jest. – Podniosła się; chłopak pomógł jej wstać.
- Masz gorączkę – powiedział twardo.
- Jest w ciąży?
Cała nasza trójka nagle spojrzała na terminatorkę. Poczułam, jak moje serce zadrżało. John obejmując Sarę, zmarszczył brwi.
- Co to, do cholery, za pytanie?! – prychnął. Cameron się nie przejęła.
- Cassie wymiotowała, jak była w ciąży. – Spojrzała na jego mamę. – Wymiotujesz. Jest rano. Wtedy tak się dzieje.
- Zamknij się po prostu – syknął, pomagając Sarze wyjść z łazienki.
- To jakiś wirus czy coś – powiedziała słabo kobieta, kiedy ułożył ją na łóżku w jej pokoju. – Może grypa żołądkowa...
- Dobrze, mamo. – Przykrył ją kocem. – Zostań tutaj. Ty też – powiedział do mnie. – Przyniosę termometr. – Kiwnęłam głową i usiadłam na skraju posłania; spojrzałam na Sarę. Splotłam dłonie; były spocone.
Kobieta podniosła na mnie oczy; była blada.
- Nie jesteś w ciąży, prawda? – zapytałam cicho.
- Oczywiście, że nie.
- Oczywiście, że nie – powtórzyłam szybko; John wrócił z apteczką.
***
Theo był pierwszą osobą, którą widziałam rano i ostatnią, którą widziałam na wieczór. Nie narzekałam. Kiedy był ze mną, inni najczęściej zostawiali mnie w spokoju. Chyba się go bali. Dlaczego?
- 3,14159265 – powiedział szybko; roześmiałam się. Znał odpowiedzi na wszystkie pytania, które mu zadawałam i odpowiadał bez najmniejszego zawahania. Z liczbą pi poradził sobie bez problemu.
Szliśmy zagruzowaną ulicą; karabin dyndał na moim ramieniu. Niosłam przesyłkę dla brata Roxy. Wcześniej tylko kilka razy robiłam za kuriera, ale teraz z Theo na karku czułam się bezpieczniej. Chociaż doszłam do wniosku, że jest nienormalny. Nie zwariowany tak, jak ja, a nienormalny.
- Lubisz być pod gołym niebem? – zapytałam; szedł obok mnie, wysoki jak tyczka.
- Nie wiem – odparł.
- No wreszcie! – Roześmiałam się. – Czegoś wreszcie nie wiesz!
- To cię cieszy? – Spojrzał na mnie.
- Można tak powiedzieć.
- A ty lubisz być pod gołym niebem?
- Lubię.
- Ja też lubię.
- Dlaczego?
- A dlaczego ty lubisz?
- Uczucie, że niebo jest jedyną rzeczą, która wisi ci nad głową, jest naprawdę fajne, prawda?
- Prawda – przytaknął bez entuzjazmu.
- Podobają ci się moje włosy? – zapytałam.
- Nie wiem. A tobie się podobają?
Westchnęłam. Jak rozmowa z małym dzieckiem. Takim, które bez zająknięcia wyrecytuje masy wszystkich planet Układu Słonecznego.
- Kto idzie? – Usłyszałam nagle; w szczelinie w metalowych drzwiach pojawiło się oko.
- Erica Williams od Alex Lightwood – powiedziałam.
- A twój towarzysz?
- Theo. Mam przesyłkę dla Sama Gillesa.
- Wchodźcie. – Metalowa ściana drgnęła i odsunęła się. Weszliśmy do środka. – Są na dole.
Podziękowałam skinieniem głowy i ruszyłam przed siebie korytarzem. Dwóch siedzących na podłodze mężczyzn zmierzyło mnie długim wzrokiem. Zeszłam po drabinie w dół. Theo był tuż za mną.
W rozległej piwnicy stały półki zapełnione różnymi gratami. Pod dużą lampą znajdował się stół, na którym rozgrywano właśnie partyjkę pokera. Ściągnęłam z pleców worek i podeszłam do grających.
- Erica. – Sam przywołał mnie gestem ręki.
- Cześć. Roxy kazała ci to dać. – Położyłam przed nim pakunek.
- Ekstra, właśnie skończyły mi się fanty. – Uśmiechnął się, wpatrując w karty.
Powiodłam spojrzeniem po mężczyznach siedzących przy stole i tych na pryczach pod oknem. Wilki trzymały się z dala od głównej bazy. Służyli bezpośrednio pod Connorem i tylko jego rozkazów słuchali. Nagle jeden z żołnierzy podniósł się z łóżka i wszedł w krąg światła. Jego głowę zamiast włosów zdobiły misterne tatuaże. Skrzyżował ręce na piersiach, podchodząc do mnie.
- Jak się ma stara? – zapytał; zmarszczyłam brwi.
- Alex ma się dobrze.
- Sir. – Zmierzył mnie rozzłoszczonym wzrokiem; zawzięcie milczałam.
- Erica, James jest teraz podpułkownikiem – mruknął Sam, nie odrywając oczu od kart.
- Alex ma stopień generała – syknęłam w odpowiedzi.
- A ty porucznika. – Adams patrzył na mnie z góry. – Coś wolno awansujesz.
- Mam szesnaście lat. Awanse mnie nie obchodzą. To życie się liczy. Sir.
Nagle chwycił mnie za ramię. Theo znalazł się obok nas. Adams spojrzał na niego zdumiony.
- Co ty tutaj robisz, blaszak? – Cofnął dłoń. – Rozkazy od Connora?
Spojrzałam na niego powoli, a potem przeniosłam wzrok na Theo.
- Jestem z dziewczyną – odparł mój towarzysz.
- Słyszeliście? – Adams obejrzał się na kolegów. – „Jest z dziewczyną". – Wybuchli śmiechem.
Wtedy zrozumiałam. Cała moja teoria dotycząca Theo legła w gruzach. Był cyborgiem!
- Wyjaśnij, co to znaczy, że „jesteś z dziewczyną" – mruknął Adams.
Theo wpatrywał się w niego. Po chwili rozchylił usta.
- Nie, blaszak! – Adams wycelował w niego palcem. – Z dziewczyną to ty nigdy nie będziesz, zrozumiałeś? A teraz mów, co tutaj robisz.
Cofnęłam się do tyłu. Theo także.
- Nie mogę powiedzieć. Misja specjalna.
Adams uśmiechnął się drapieżnie.
- Misja specjalna, powiadasz. Connor wysłał mechanicznego psa, żeby powęszył, co?
Tego było dla mnie za wiele. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę wyjścia. Theo poszedł za mną, nie zwracając uwagi na Jamesa. To go rozwścieczyło. Przełknęłam ślinę.
***
- Nie powinnam z tobą leżeć – powiedziałam, poprawiając pod głową poduszkę.
- To idź sobie – mruknęła Sarah; leżałyśmy na jej łóżku.
- Zostanę. – Uśmiechnęłam się. – Wczoraj mnie z tobą nie było, więc będę dzisiaj.
- Dzisiaj cię nie potrzebuję.
- Czyżby? – Sięgnęłam po parujący kubek i podałam jej. Upiła łyk i się skrzywiła. – Staram się nie chorować. – Oddała mi napój, który przygotowała dla niej Cameron. – Bo wiesz, byłabym sporą sensacją w szpitalu.
- Wierzę. – Osunęła się z powrotem na poduszki; byłyśmy same. John i Cameron pojechali po ciało Cromartiego. Przemilczałam to, że już dawno go tam nie ma.
Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy.
- Ile ty masz lat? – zapytała mnie nagle.
- Dwadzieścia jeden, ale wyglądam na starszą. W dowodzie mam dwadzieścia sześć.
- Jak długo znałaś mojego syna?
- Słyszałam o nim już jako dziecko; o Johnie Connorze chodziły legendy. Mali chłopcy w przyszłości chcieli zostać Johnami Connorami. – Zaśmiałam się. – Znałam go półtora roku. – Spoważniałam.
Spojrzałam na Sarę. Leżała z zamkniętymi oczami.
- Nie mogę mieć więcej dzieci – powiedziała nagle, podnosząc powieki. Jej spojrzenie było smutne. – Prawda? – dodała, patrząc na mnie wyczekująco.
Nagle usłyszałam trzaśnięcie drzwi na dole, a potem kroki na schodach. Podniosłam się, „rozkładając" rękę. Sarah spojrzała na ostrza.
- Erica? – Usłyszałam. Derek.
- Tutaj – mruknęłam.
Wszedł do pokoju i od razu spojrzał na Sarę.
- Nic mi nie jest. – Każde słowo wymówiła osobno. Mężczyzna kiwnął głową, a potem spojrzał na mnie.
Złożyłam mechaniczną dłoń i wróciłam na poduszkę.
- Charles Fisher. Coś ci to mówi?
Patrzyłam na niego przez chwilę. Zmarszczył brwi.
- Czyżbyś się do mnie nie odzywała? To takie dzie...
- Myślę – syknęłam. Sarah uśmiechnęła się.
- Ciche dni? – podsunęła.
- Żeby takie były, muszę być też głośne – mruknął Derek.
- Słyszałam, że były. A raczej noce.
Spojrzałam na Sarę.
- Słucham? – Uniosłam brew.
- Erica! – Derek skrzyżował ręce na piersiach.
- Charles Fisher to zdrajca. Dlaczego pytasz?
- Nieważne. Kim był?
- Pracował dla maszyn. Uczył je... o ludziach. O bólu. O tym, co robić, żeby ludzi bolało.
Derek potarł skroń.
- Poznałabyś go?
- Albo mi powiesz, co... – urwałam, bo wyszedł z pokoju.
- Idź za nim – powiedziała Sarah rozkazującym tonem. – Miej na niego Oko.
- John tak mówił – rzuciłam, kładąc swój pistolet na jej szafce nocnej. – Wrócę niedługo.
***
- Zostaw mnie! – Przyśpieszyłam; Theo dogonił mnie z łatwością. – Zostaw mnie, blaszaku!
- Jestem Theo – powiedział.
- Dlaczego kręcisz się przy mnie, skoro jesteś od Connora, co? Mów!
- Nie mogę.
- A co możesz, do jasnej cholery?!
- Uratować cię. – Mówiąc to, nagle wepchnął mnie w jakąś wnękę w ścianie. Ulicę podziurawiła seria z karabinu maszynowego. Komar! Maszyna szybko zawróciła. Theo odsłonił mnie własnym ciałem. Słyszałam świst kul i dźwięk, jaki wydawały, kiedy w niego uderzały. Zatkałam uszy.
Komary nie były tak wielkie, jak szerszenie, ale potrafiły wystrzelać cały oddział.
Nagle Theo odsunął się ode mnie.
- Zostań – powiedział; pokiwałam głową, zbierając rozczochrane włosy.
Wyszedł na środek ulicy akurat, kiedy maszyna znowu zawróciła, zniżając lot. Wyciągnął ramię i chwycił sternik; zatrzymał komara w locie i cisnął nim o ziemię. Krzyknęłam, słysząc ogłuszający zgrzyt. Ukryłam twarz w dłoniach. Po chwili jednak wszystko ucichło.
- Erica. – Usłyszałam; Theo wyciągnął w moją stronę rękę. Była rozcięta; wyraźnie widziałam lśniący metal. – Wstawaj.
Nie zawahałam się. Uratował mi życie.
- Dziękuję – szepnęłam.
Wróciliśmy do bazy w milczeniu. Odprowadził mnie do mojej kwatery.
- Co teraz? – zapytałam.
- Spotkamy się jutro rano – odparł, wycofując się.
Tak się nie stało. Nie pojawił się przez następne dwa tygodnie. Wróciłam do starych zajęć. Nie chciałam już robić za kuriera. Moi znajomi ucieszyli się, nie widząc ze mną Theo. Ja czułam pustkę.
***
