Rozdział 1
– Mówią, że ucieczka nie jest rozwiązaniem –
Ameryka to nie tylko stosy hamburgerów w towarzystwie coli czy zaniżone do granic możliwości IQ. To także Statua Wolności, symbol odzyskanej niepodległości. Cywilizacja, która rozwija się najszybciej na świecie włączając Japonię, Rosję czy Chiny. Miliardy obywateli, władających językiem, który stał się powszechną formą komunikacji. Pięćdziesiąt różnych stanów, z których każdy posiada swoją odrębną historię, charakterystykę i kulturę. Światowa potęga, przewyższająca samą Rosję. Stały wyznacznik bierności, lekkości życia, beztroski, a zarazem wysokich ambicji, ciężkiej pracy i zdobywania szczytów swych możliwości.
Ameryka to on. Wysoki chłopak o zmierzwionych blond włosach, gotów w każdej chwili ratować świat. Przyjacielski, otwarty na innych, cieszący się z każdej zawartej znajomości. Radujący się jak młody naiwny pasiak, któremu miły ktoś darował dużą kość. Młodzieniec wygłaszający niemądre monologi, opiewające postać przewspaniałego hamburgera. Zabawny, niekiedy wścibski, zawadiacki, niejednokrotnie utożsamiający się z bohaterami rodem z kolorowych komiksów. Wieczny student, którego największym problemem jest wstać z łóżka przed południem. Ot, Alfred F. Jones, personifikacja Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Chłopak, który w wolnych chwilach marzy o dzikich preriach.
Chłopiec, który obiecywał bratu dozgonną miłość i obronę przed wszelkim złem.
Chłopiec wychowywany na bajecznych opowieściach Anglii o morskich wilkach, zwanych piratami.
Chłopak, który pamięta czasy szeryfów, rabusiów, kowbojów i samotnych jeźdźców, strzelających szybciej od własnego cienia.
Chłopak, który podczas II Wojny Światowej zrównał z ziemią dwa miasta Japonii. Wydawszy pojedynczy rozkaz czekał, aż kraj kwitnącej wiśni przestanie istnieć…
Chłopak, który w jednym momencie z niewinnego młodzieńca, stał się wyrafinowanym mordercą.
Chłopak, który na dzień dzisiejszy zasila niekrótką listę osób zaginionych…
Słońce chyli się powoli ku ziemi, zachodząc majestatycznie pośród błękitnego, bezchmurnego nieba. Wielka pomarańczowa kula mimo późnej pory zionie ciepłem, rozsyłając wokół czerwone promienie. Wiatr z wolna przybiera na sile, by niespodziewanie zniknąć gdzieś wśród monotonnego krajobrazu skalistych mas. W takich chwilach myśli, że w tym konkretnym miejscu, Słońce zaczyna zachodzić wcześniej, ale czyni to tak powolnie, by każdy miał okazję nacieszyć oczy tym pięknym misterium. Jak był mały nie potrafił pojąć, że wielka kula przed nim nie zapada się w ziemię, lecz tylko znika za horyzontem, by pojawić się wkrótce po drugiej stronie świata. Wtedy, sięgając swojemu opiekunowi zaledwie do kolana, machał energicznie dłonią i wołał „pa, pa" za czerwonym okręgiem. Teraz, stojąc przed gankiem, nie żegna się jak dawniej ze Słońcem, tylko z przyjacielskim uśmiechem życzy mu udanej nocy.
Blondyn wzdycha cicho, rozkoszując się powolną wędrówką pomarańczowej kuli na nieboskłonie. Przymyka powieki, nabierając powietrza. Czuje zapach suchych traw, rosnących gdzieś daleko, za skałami; w jakiś niewytłumaczalny sposób potrafi rozróżnić aromat pisaku, podobnego kolorem do ciemnej skórki pomarańczy; chłonie zapach swojego własnego skrawka Dzikiego Zachodu, ostatnią pozostałość po czasach, gdy dzierżył w dziecięcych dłoniach przetarty rewolwer. Otwiera ospale oczy, taksując dokładnie znajome fragmenty krajobrazu – skały, skały i jeszcze więcej skał. Piękno w najsurowszej postaci.
Po chwili porzuca obserwacje, kierując nieprzeniknione spojrzenie błękitnych tęczówek na stary, nadgryziony zębem czasu, pokrowiec. Nadal można wynaleźć na nieciekawej powierzchni, drobny ewenement w postaci startego zarysu gwiazdy szeryfa. Materiał jest miejscami przetarty, wypłowiały i poharatany, niczym drobne pasma confetti. Skądinąd nadal dumnie pełni swoją niebagatelną funkcję, latami służąc za miejsce ostoi największej tajemnicy Ameryki.
Blondyn powoli, niemal machinalnie chwyta brzeg pokrowca. Jest taki jakim go zapamiętał – szorstki, prawie drażniący w dotyku, o charakterystycznej sztywności nabytej z biegiem lat. Odrzuca go daleko za siebie, odsłaniając stary, poczciwy instrument. Wita go jak dobrego przyjaciela, druha i towarzysza niedoli – ze szczerym uśmiechem i tlącą się gdzieś pośród smutnego błękitu tęczówek, radością. Prawdziwą, szczenięcą radością chłopaka, który ujrzał dawno obiecaną kość.
- Dawno żeśmy się nie wiedzieli, sheriff!* - woła, przysiadając na schodach ganku. Drewniane deski jęczą męczeńsko, ale potulnie znoszą ciężar chłopaka. Blondyn układa instrument między ramionami i wszystko w jednym momencie zamiera. Wiatr milknie, Słońce na kilka ulotnych sekund zaprzestaje odwiecznej wędrówki. Całą oazą amerykańskiego spokoju włada wyczekująca cisza.
Długie, zwinne palce lekko trącają struny gitary, z początku wydobywając proste tony. Na twarzy chłopaka wykwita lekkie rozdrażnienie, gdy jego nieomylne uszy wyłapują fałszywość dźwięków. Ostrożnie, niemal z nabożną czcią, dłoń ponownie przebiega po strunach, bez konkretnego celu przygrywając znaną melodię z czasów dzieciństwa. Dawna kołysanka szepta coś bezgłośnie niczym niebiański anioł, kusi obietnicą przyjemności i zapomnienia. Zaraz wytarte w pamięci chwyty odżywają, palce nabierają pewności. Krajobraz faluje, wiatr lekko pieści niesforne złociste kosmyki, ale właściciel już nie czuje miłego podmuchu. Mimo, że utwór przesącza fałszywość, blondyn kontynuuję grę, a szpony wspomnień zwolna zaciskają się na jego sercu.
- Alfredzie Kirkland, pora spać.
Głos brzmi znajomo, choć dystyngowanie i zimno. Z silnym brytyjskim akcentem, łagodnie rozkazuje, nie zmusza – jedynie drogą zwykłej perswazji wysyła sugestię, proponuje. Choć ignorowanie polecenia jest kuszące i zapowiada kontynuację zabawy, mały chłopczyk posłusznie wskakuje pod kołdrę. W ramach niezadowolenia chyżo umyka w głąb posłania, kryjąc się pośród połaci pierzyny.
Chłopiec wie, że oczy w intensywnym odcieniu zieleni, nieco łagodnieją. Opiekun przysiada na krawędzi łóżka, bo malec czuje jak materac lekko się zapada. Ciężka dłoń osowiale wodzi po powierzchni kołdry, a Alfred cierpliwie czeka, aż dosięgnie jego drobną sylwetkę. Gdy to następuje, szybko zmienia lokalizacje, próbując wciągnąć opiekuna we wspólną grę. Ich własną improwizację berka, zwykle kończącą się rozkopaniem całego łóżka i cichymi śmiechami.
- Alfred, to nie jest czas ani miejsce na podobne rozrywki.
Głos ma w sobie coś intrygującego, jakiś tajemniczy element, który przyciąga chłopca jak magnes. Może to przez brytyjski akcent, ten charakterystyczny sposób wysławiania się powoduje, że malec go tak uwielbia. Jego głos jest czysty, niespecjalnie aksamitny, ale niewątpliwie… piękny. A malec ukochał sobie rzeczy zasługujące na miano pięknych. Dlatego nie lubi, gdy opiekun milczy jak zaklęty czy tylko patrzy bez słowa – bo to zwiastuje kłopoty. Lub najazd Hiszpanów. Czy też Francuzów. Czasem i jedno i drugie.
- Obiecałeś mi coś. – spod warstwy pierzyny wychyla się nieco zagniewana twarzyczka. Niebieskie oczy wpatrują się w dumną postać Brytyjczyka, widzą wesołe zielone tęczówki i iskrzą się lekko. Pełne dziecięcej determinacji spojrzenie zatrzymuje opiekuna przy posłaniu. Mężczyzna przechyla głowę tak, że kilka ciemnozłotych pasmach przysłania jego zmarszczone w wyrazie kontemplacji, brwi. Widocznie nie pojmuje słów podopiecznego. – Obiecałeś.
Anglia wzdycha głośno, wygodniej moszcząc się na łóżku chłopca. Materac faluje lekko, a malec nieufnie ciągnie za pościel, niepewny czy osiągnął swój pierwotny cel. Wychyla się odważniej spod pościeli, podejrzliwie łypiąc na Brytyjczyka. W niebieskich ślepiach czai się podejrzliwość, ale zwolna wypiera ją radość zwycięstwa. Czym prędzej porzuca swą kryjówkę i skacze po całym łóżku, prezentując wesołość w każdym tego słowa znaczeniu.
- Jakim cudem tak prozaiczna i trywialna czynność, jak opowiadanie bajek, wprawia cię w taką euforię? – sapie zirytowany Anglia i profilaktycznie zerka w stronę zamkniętych drzwi. Malec z satysfakcją wymalowaną na twarzy, ładuje się opiekunowi na kolana w akompaniamencie cichych chichotów. Z wielkim uśmiechem chwyta wszędobylskimi łapkami szal Brytyjczyka. – To nie służy do zabawy. – zauważa Anglia, nie podejmując żadnych starań by pozbawić chłopca przedmiotu zainteresowania.
- Nie? – malec jest niebotycznie zdziwiony. W jego mniemaniu jedwabna apaszka to idealny kandydat na zabawkę. – To dlaczego to nosisz?
Brytyjczyk bierze podopiecznego na ręce, wyplatając z małych palców jedwabisty materiał ozdobnego szalu. Układa blondyna na łóżku. i skrupulatnie przykrywa kołdrą, opiekuńczo otulając drobne ciało. Malec patrzy ciekawsko jak mężczyzna przyciska palec do ust, w geście zastanowienia. Taksuje sylwetkę Anglii, jak zawsze zachwycony wytwornością, bijącą odeń dumą i elegancją opiekuna. W chwili gdy ten go podniósł, miał okazję musnąć dłońmi delikatny materiał jego kamizelki – i teraz oficjalnie odnotowuje w pamięci miękkość stroju, na zawsze określając go pięknym.
- Działo się to dawno, kiedy świat był stary, a rzeczywistość przechodziła senne mary. Chciałbyś wiedzieć mały, skąd się wzięły święta? Tego i najstarszy pirat nie pamięta…*
- I co było dalej?
Błękit tęczówek lśni zainteresowaniem, łaknie nowych przygód, bajecznych opowieści i dalszych słów wymawianych przez ten cudownie piękny, brytyjski głos. Dłonie nerwowo wpychają się w kołdrę, niecierpliwiąc przerwą w bajce. Nóżki podrygują lekko, co rusz wzburzając pościel i upodabniając ją do morskich fal. Cała sylwetka Ameryki pochyla się w przód, chłonie postać Anglii.
- A cóżby miało być? – odpowiada pytaniem opiekun, i Alfred niemal widzi jak ten uśmiecha się zza filiżanki z herbatą. Porcelana połyskuje w wątłym świetle świecy, podobnie jak zielony, ozdobny szmaragd nawleczony na brytyjski szal.
- Musi się pojawić Hero! On uratuje zbója!
Anglia krztusi się herbatą, wyraźnie zaskoczony stanowczą wypowiedzią blondyna. Ostawia niepewnie filiżankę na spodek i zerka na chłopca soczyście zielonymi oczyma. Malec uśmiecha się szerzej na tę oznakę wzmożonego zainteresowania i delektuje się żywym pięknem przed nim. Zapisuje w pamięci idealną twarz, niespotykane tęczówki, wyprostowaną sylwetkę i błąkający się na wargach opiekuna sarkastyczny uśmieszek. Uosobienie dżentelmena i zarazem bezczelnej arogancji.
- Kogóż tytułujesz 'zbójem', Alfredzie? Bodajby nie zacnego pirata… - usta Brytyjczyka rozciąga półuśmiech. To tak rzadki widok w ostatnich czasach, że blondyn przez chwilę potrafi go tylko obserwować.
- Ale właśnie jego! – stwierdza z przekonaniem podopieczny, chłonąc z ciekawością reakcję mężczyzny. Wargi Anglii unoszą się wyżej, zyskując miano prawdziwego uśmiechu. Zważając na londyńskie standardy, malec wie, że to wszystko czego może oczekiwać. Acz, to mu w całkowitości wystarcza…
Palce niespodziewanie kończą swą wędrówkę po okowach strun, blondyn ucieka dłonią, zbyt zlękniony by kontynuować przygrywkę. Cofa ramię, patrząc bez namysłu w niebo. Słońce wysyła doń ostatni ciepły promień i znika pośród połaci pustynnego piachu, ulegając tymczasowej władzy bezwzględnej Nocy. Wiatr mierzwi mu włosy, niczym przyjacielski, nieco złośliwy, ale pocieszny druh. Skołatane serce bije szybciej, niepewne, czy aby wszystkie wspomnienia odchodzą wraz z echem melodii.
Zapomniana kołysanka cicho miota się po bezdrożach amerykańskiej oazy, nienachlanie wślizgując do małej drewnianej chatki. Wraz za nią domek blondyna nachodzą inne skrywane sekrety, przed którymi od dawna w popłochu ucieka.
A wszyscy mu mówili, że ucieczka nie jest rozwiązaniem…
*z ang. 'szeryf', tu: 'szeryfie'
*prolog zasięgnięty z filmu 'Miasteczko Halloween' (angielska wersja: 'Nightmare before Christmas'). Lekko zmieniony na potrzeby opowiadania, ale to nadal zapożyczenie
N/A: Oto pierwszy rozdział, zapoczątkowujący opowiadanie o wspomnieniach Ameryki. Zaczniemy od dzieciństwa, a zakończymy na współczesności (niektóre wydarzenia zostaną pominięte). Pojawi się yaoi, stąd raiting M – nie kierujcie się pairingiem UK/US, bo słowo, że to nie oni będą tu władać fabułą. Pojawi się Francja, Włochy, Kanada (niech się jakiś delikwent zapyta 'kto', a normalnie nie ręczę za siebie…), Japonia, Rosja i wiele innych bohaterów drugoplanowych/epizodycznych. Serdecznie zapraszam!
UWAGA: Jestem oburzona faktem, że większość osób uosabia Amerykę z idiotą, którego IQ ledwo przewyższa 0, dlatego postanowiłam nagiąć powyższy stereotyp. Co prawda nie będzie elokwencją czy erudycją przewyższał Anglii, ale nie pozwolę mu zaniżać inteligencji pozostałych bohaterów. Rosja również nie okaże się bezwzględnym psychopatą – co prawda w tej roli mu niewątpliwie do twarzy, ale obsadziłam w niej kogoś innego.
