Autorka: ArabellaFaith

Link oryginału: fanfiction net / s / 10149759 / 1 / The-Special-One

Tłumacz: Neilameane

Zgoda na tłumaczenie: jest.

Od autorki: Witam wszystkich! Dzięki, że wpadliście żeby przeczytać pierwszy rozdział mojego opowiadania o Sherlocku! Jestem ogromną fanką serialu i po prostu nie mogłam się już dłużej powstrzymywać od napisania mojego własnego opowiadania o Sherlocku i Johnie. Ten fanfic będzie zdecydowanie nastawiony na typ JohnLock z ewentualnymi scenami erotycznymi. Uwaga dla pierwszego rozdziału: zawiera szczegółowe opisy wykorzystywania, jakiemu poddawany jest Sherlock z rąk porywaczy. Proszę, bądźcie świadomi tego zanim zaczniecie czytać. Mam nadzieję, że spodoba się wam scenografia, którą kreuję i bądźcie gotowi na pełne podniesienie kurtyny dla Sherlocka i Johna!

Od tłumacza: nowe tłumaczenia rozdziałów będą się pojawiały w poniedziałki i piątki.

Jak zawsze, miłego czytania!


Ktoś wyjątkowy: rozdział pierwszy.

Sherlock Holmes od najmłodszych lat wiedział, że pod wieloma względami był wyjątkowy. Bardzo wyjątkowy. Był inteligentny do granic możliwości, spostrzegawczy, a jego umiejętności wnioskowania były niezrównane w całej Wielkiej Brytanii – jeżeli nie na całym świecie. W ciągu całego jego dorosłego życia uznawał innych ludzi za nudnych, bez wyobraźni, męczących. Rzadko kiedy interesował się tym, co mieli do powiedzenia, ich wymysły były zbyt przyziemne, żeby zwrócić jego uwagę. Zwykle jedynymi wyjątkami od tej reguły byli psychopaci. Zabawne, że tak wielu ludzi również i jego za takiego uważało. Brak rozróżnienia tej subtelnej różnicy między psychopatą a socjopatą był jednym z mnóstwa powodów, dla których wielu ludzi było po prostu zbyt tępych, by byli warci choćby chwili jego uwagi.

Co za tym idzie, jego życie było cenniejsze niż życie innych. Odsuwając na bok głupie sentymenty, był bardziej wartościowy, niż większość zwykłych ludzi na ulicy. Nie tylko rozwiązywał przestępstwa i zapobiegał następnym, ale tego typu inteligencja była rzadkością. Był unikatowy. Wyjątkowym winem na półce pełnej zwykłych napitków. Z tego też powodu Sherlock nigdy nie odznaczał się zbytnim bohaterstwem. Podejmował ryzyko kiedy mu to pasowało, kiedy sobie tego życzył. Nie kiedy mogło by to uratować kogoś innego. Według niego nie było to do końca egoistyczne. Raczej logiczne. Jeśli przyjąłby na siebie strzał skierowany we właściciela lokalnego sklepu z kanapkami, facet wróciłby do domu do swojej żony i dzieci i prowadziłby doskonale przeciętne życie, następnie zmarłby któregoś dnia koło drogi. Nie zrobiłby nigdy w swoim życiu czegokolwiek nadzwyczajnego. W jego miejsce świat straciłby jedynego detektywa doradczego. Szybki rachunek w głowie doprowadził Sherlocka do wniosku, że mógłby, pośrednio, uratować życie ponad trzech tysięcy osób w następnym roku, jeśli nadal będzie rozwiązywał sprawy w obranym już tempie. Więc pod względem ludzkiego życia, jak dotąd przeważał wszystkich których znał.

Prosta logika.

Ale cała logika tego świata nie mogłaby go powstrzymać przed poświęceniem własnego życia by ratować Johna Watsona. Sherlock nie mógłby nikomu konkretnie odpowiedzieć kiedy to się stało. Kiedy głupie uczucie wkradło się do jego serca i zapanowało nad zimną, stanowczą logiką. Głupie, bezcelowe uczucie. John był lekarzem, z pewnością by ratował życia. Ale nawet gdyby był hydraulikiem, Sherlock i tak by oddał za niego życie. Durne, bezużyteczne uczucie. Sprawiło, że patrzał szaleńcowi prosto w oczy i bez chwili namysłu wybrał śmierć by ocalić Johna Watsona.

W takich chwilach dla Sherlocka wszystko stawało się doskonale i przerażająco klarowne. Wpuścił współlokatora do swojego życia, do swojego serca i miał teraz – ochoczo – zapłacić za to najwyższą cenę. Nie użyłby takiego naiwnego i śmiesznego słowa jak miłość by opisać to, co czuł do lekarza, ale gdzieś u podstawy to było właśnie to. Miłość. Czysta, nieskażona, bezinteresowna miłość. John stał się centrum jego codziennego życia. Bez Johna Watsona nie było Sherlocka Holmesa, proste. To sprawiło, że poświęcenie się było łatwiejsze. Czemu tracić dwa życia jeśli jedno mogło zostać ocalone? Dla Sherlocka było to jasne jak słońce, że tym życiem było życie Johna. Ponieważ Sherlock nie był wyjątkowy.

John był.

John i jego wielkie serce, śmiała odwaga i niezachwiane poczucie lojalności. Genialny umysł mógł się narodzić, można go było wyhodować, zaprojektować. Ale piękna dusza… to była prawdziwa rzadkość. John był wszystkim tym, z czego Sherlock drwił w młodości. Prowadzony sercem i tyloma skrupułami, które Sherlock uznawał za zbyt ograniczające. Ale to, co kiedyś uznawał za słabość i głupotę, teraz widział jako największą siłę zarówno charakteru jak i woli.

W czasie tych ostatnich sekund rozważań, tysiąc możliwości przeleciało przez jego umysł. Tysiąc wspomnień chciało wypłynąć na powierzchnię, więc je odepchnął. Była szansa, mała szansa, by jego ostatnia sztuczka zadziałała. Dzięki której mógł wrócić. Nikła, ale była. Nawet bez żadnych szans i tak poświęciłby siebie by ratować Johna, ale nadzieja, że może kiedyś znowu zobaczyć przyjaciela sprawiła, że jego umysł działał w karkołomnym tempie przetwarzając możliwości, trybiki pracowały tak szybko, że jeśli by były z prawdziwej stali i smaru, stopiły by się.

Ocenił ryzyko. To musiało wystarczyć. Jeśli się nie uda, umrze ze świadomością, że John jest bezpieczny. Jeśli jednak zadziała… cóż, wtedy trzeba będzie zapłacić pewną cenę. Cenę za ból, jaki sprawił Johnowi swoją pozorowaną śmiercią. Cenę za każdą sekundę rozpaczy Johna. I Sherlock wymusi tą cenę na swoich przeciwnikach z okrucieństwem, które zszokowałoby dobrego doktora jeśli kiedykolwiek by się o tym dowiedział.


Dwa lata później.

Było już prawie po wszystkim. Byli już wytropieni i wyeliminowani w taki lub inny sposób, wszyscy prócz jednego. Był cwany, na tyle cwany, że wyrwał się ze szponów Sherlocka. Nigdy nie wychylił się z ukrycia. Dlatego jedynym sposobem by go dopaść było wpaść w jego ręce. Pozwolić by ostrożny, brutalny człowiek myślał, że złapał wielkiego Sherlocka Holmesa. Podczas gdy tak naprawdę to Sherlock złapie jego. Obliczył wszystko dwa, trzy razy, dziesiątki razy. Plan nie był najlepszy. Wystąpią skutki, które będą się ciągnąć za Sherlockiem latami. Ale chciał wrócić do domu. Chciał być z Johnem. Już zapomniał jak samotne było jego życie zanim zawitał do niego John Watson.

Niekończąca się harówka nad codziennymi wydarzeniami, ciemność, która w niego wpełzała, kiedy jego umysł był zbyt długo bezczynny. Nuda, która mogła być przerwana jedynie przez narkotyki, które oczyszczały mu umysł jednocześnie go przyćmiewając. Zapomniał jak to było przedtem. I może nigdy nie doceniał Johna tak jak powinien. Światła, które John wprowadził do jego życia. Tyle czasu spędził na chłodnej kalkulacji i bezwzględnej dedukcji, że pozwolił by prawie niezauważalnie mijały go drobne rzeczy, które John robił by rozświetlić jego życie. To były rzeczy, które mógł przegapić jedynie idiota, jak zresztą John trafnie wyzywał go tyle razy. Chodziło nie o to, że John robił zakupy, ale że zawsze wybierał ulubiony rodzaj herbaty Sherlocka. Nie tyle o to, że John znosił jego wielogodzinne zamykanie się w swoim pałacu pamięci, ale że zawsze był przy nim by wysłuchać Sherlocka kiedy z niego wychodził. Czy kiedykolwiek, przed swoją udawaną śmiercią, pomyślał o tym, żeby docenić doktora?

Był w błędzie. Dwa lata bez przyjaciela zajęło mu by zrozumieć ile John Watson dla niego znaczył. Dlatego też uklęknął w wilgotnej celi, z plecami pociętymi na plasterki, trzema złamanymi żebrami, wszystkimi posiniaczonymi, mocno zaciskając zęby by nie odgryźć sobie przypadkiem języka, kiedy przeszyła go siła następnego uderzenia.

Ostrożne wyliczenia oczywiście się zgadzały. Nie chcieli go od razu zabić. To było największe ryzyko w całym przedsięwzięciu. Jeśli chcieliby go zlikwidować zaraz na początku, cały plan wziąłby w łeb. Ale nie, Sherlock prawidłowo odgadł, że okrucieństwo wroga przeważyłoby nad chęcią widzenia go martwym. Jedyną rzeczą z jaką się przeliczył był jego własny mechanizm obronny.

Kiedy wzięli go do celi, która miała być jego domem przez następne dwa miesiące, Sherlock zakładał, że poradzi sobie z bólem tak samo, jak sobie radził z każdym innym rodzajem cierpienia w swoim życiu. Wycofał by się do swojego umysłu, zabarykadował się w pałacu pamięci aż wszystko minie. W przeszłości pozwalało my to zdystansować się od świata fizycznego, oddzielić się od jego własnych uczuć.

Ale jeszcze nigdy przedtem nie czuł takiego bólu.

Uderzenia były odpowiednio wymierzane. Masywny mężczyzna chłostał go w odpowiednio przemyślany sposób. Obrażenia były zaplanowane, obliczone i zsumowane. Usunięte. Za pierwszym razem, gdy zdarli mu skórę na plecach za pomocą bata poczuł mieszaninę strachu. To nim wstrząsnęło. Nawet wewnątrz swojego umysłu czuł ten ból. Czasem nawet nieszkodliwy skórzany splot potrafił ciąć aż do kości. Jego nerwy krzyczały posyłając fale agonii wzdłuż całego ciała. Gorzej, parę dni po chłoście mogli znowu robić to samo, biczować rany, które jego ciało desperacko starało się zabliźnić.

Jednak nawet przed tym potrafił się ukryć. Potrafił oddalić się od czerwonej i gorącej agonii spędzając czas na obliczaniu ryzyka infekcji, tempa w jakim by się rozprzestrzeniła, która bakteria byłaby najbardziej prawdopodobna by wdać się w jego rany i jak by musiała być leczona. Przy każdym uderzeniu dopuszczał do głosu swojego wewnętrznego analityka by czuł i analizował. Rozważał ile by potrzeba było szwów by zamknąć rozcięcie, potem wyliczenia stawały się bardziej intensywne w czasie, gdy biczowanie trwało nieustannie i musiał wziąć pod uwagę inne rany, otworzone na nowo lub pogłębione i ile skóry, z którą można by cokolwiek zrobić, zostało na jego plecach.

Wiedział, że będą blizny. Bazując na tym jak głębokie było rozcięcie analizował ile lat zajęłoby każdej bliźnie by zbladła. A które nigdy całkiem nie znikną.

Brał również pod uwagę okaleczenia. Utratę palców u rąk i nóg, może parę stałych zniekształceń na jego twarzy lub nieodwracalne uszkodzenie kończyny. Zwykłą fizyczną niepełnosprawność mógł jakoś przezwyciężyć. Jak dotąd nie utracił żadnej kończyny, ale nie sądził żeby trwało to długo. Ocenił, że jedynym powodem, dla którego jeszcze go żadnej nie pozbawili było przedłużenie tortury. Do tak dużej rany zakażenie wdałoby się bardzo szybko. Lub też ryzykowaliby jego śmierć na skutek utraty zbyt dużej ilości krwi. Nie, za bardzo chcieli przedłużyć zabawę z nim, żeby podejmować takie ryzyko.

Oczywiście Sherlock wziął pod uwagę również gwałt. Kiedy się zorientowali, że nie reaguje na tortury jak normalny człowiek, byli zobligowani do odkrycia innych metod. Historycznie, gwałt był wypróbowaną i prawdziwą formą upokorzenia, dominacji i udręki. Sherlockowi nie były obce tematy związane z seksem. Nie był zdolny do osiągnięcia tej zaćmiewającej umysł przyjemności z aktu seksualnego, ponieważ jego umysł po prostu nie mógł być bezczynny. Seks nie czynił go nieśmiałym czy zażenowanym. Po prostu go nie interesował. Nigdy nie zabrakło mu tchu, bicie serca nie przyśpieszyło, jego myśli nie zaczęły się gubić z powodu zauroczenia. Tak więc po krótkich, klinicznych badaniach wykonanych na sobie i innych odłożył ten temat na bok. Co nie znaczyło, że nie zauważał zapędów innych. Mechanizmu samego aktu i emocji, które za nim stały.

Wściekłość, w tym przypadku. Nienawiść, złość, chęć zadania bólu. Chęć dominacji. W gwałcie rzadko chodziło o seks. Statystycznie chodziło o kontrolę i złość. Oczywiście pożądanie również było jakimś czynnikiem, ale to nie dotyczyło Sherlocka. Był w stanie skatalogować każdą z tych rzeczy i je zsumować. W swoim życiu przeczytał wiele raportów na temat statystyk wykorzystywania seksualnego i psychologii, która szła w parze z powrotem do zdrowia. Dla zwykłego umysłu, dojście do siebie było kwestią czasu, wsparcia i zrozumienia, że wina nie leżała po stronie ofiary. Sherlock pod żadnym względem nie miał „przeciętnego umysłu". Wiedział, że wszystko co mu robili nie było jego winą. Logika nie pozwalała mu widzieć tego w inny sposób. Ból można było zbyć. Poniżenie nie było dla niego niczym nowym. Był przezywany „dziwolągiem" tak wiele razy, że w pewnym sensie zaczął być z tego dumny.

Wszystko to powinno było go przygotować. Powinni łatwo pozwolić mu zignorować ataki. I kiedy napastnicy zauważyliby, że to nie miało na niego żadnego wpływu zaczęliby się nudzić i wymyśliliby coś innego. Może tortury prądem. Chłosta. Podtopienie.

Ale nic, żadna ilość przygotowań, żadna chłodna kalkulacja, żadne jasne i racjonalne myślenie, nie mogły go do tego przygotować.

Od razu był w stanie stwierdzić kiedy to się zbliżało. Mężczyzna zapowiedział swoje intencje sposobem chodzenia, zaciśniętymi szczękami, błyskiem w oku. I oczywiście charakterystyczne odpinanie pasa. Nakazał dwóm strażnikom by zdjęli go z miejsca, w którym był zawieszony pod sufitem. Jednak ulga jaka go ogarnęła, kiedy jego ramiona zostały zwolnione trwała tylko chwilę, bo zaraz został pochylony na brudnej ławie, a jego ramiona znowu napięte. Wziął parę głębokich wdechów przez złamany nos i zacisnął szczęki wiedząc, że najlepszym sposobem by zniechęcić drania było pozostanie spokojnym i nie ukazywanie żadnych oznak cierpienia. Kiedy zdarto niego spodnie zamknął oczy i wycofał się między mury swego pałacu pamięci. Słowa tego człowieka stały się odległe, a wkrótce znikły całkowicie. Już nie czuł bólu z rozcięcia na policzku, który był przyciskany do szorstkiej powierzchni drewnianej ławy. Już nie czuł zimna i twardej podłogi pod kolanami. Swobodnie przeszedł pod ulubione drzwi w pałacu, które prowadziły go do jego ulubionego pokoju. Wspomnienia o jego ulubionej rzeczy. Pokój Johna. Zaczął ostrożnie oglądać każdą rzecz uwielbiając każdą z nich.

Wtargnięcie pozbawiło go tchu i tak zaskoczyło, że nie miał nawet czasu by się przygotować. Czuł jakby kula z dźwigu burzącego przedarła się przez jego umysł. To nie było coś, co mogło być spowodowane bólem czy upokorzeniem. To była napaść. Profanacja. Jego umysł zaczął szaleć, kiedy ciało zmagało się z przetwarzaniem każdego nowego bólu. Desperacko przylgnął do wspomnień związanych z Johnem, ale natychmiast odrzucił je z obrzydzeniem, nie chcąc plugawić tych cennych wspomnień ohydą, która właśnie miała miejsce. Zamiast tego starał się opanować swoje szalejące myśli. Gdyby tylko mógł się uczepić jakiejś myśli, jakiejś formy oceny, analizy i dedukcji. Ale nie mógł złapać nawet strzępka w zamęcie swojego umysłu.

To był ból i ciemność i upodlenie i pogwałcenie. Ta napaść była zarówno psychiczna jak i fizyczna. Dlaczego Sherlock nigdy nie wiedział jak bardzo intymny mógł być akt seksualny? Może, może gdyby był świadom jasnej strony tego uczucia, mógłby się przygotować również na jego ciemna stronę. To nie była tylko jakaś czynność, ale coś było mu odbierane. Brutalnie kradzione. Sekret, osobiste partie zostały obnażone i plądrowane. Części jego jestestwa, których nigdy z nikim nie dzielił były bezdusznie maltretowane.

Jego oczy, dotychczas mocno zaciśnięte, otworzyły się nagle. Zorientował się, że, bez wątpienia, każdy mijający właśnie moment wypali się na zawsze w jego umyśle. Ohydne plamy na podłodze, woda ściekająca po ścianach, palące wejście i rozdzierający ból, nie będą zachowane w ładnych pudełkach wewnątrz jego pałacu pamięci. Będą wyryte na ścianach. Wydrapane na podłogach. I nawet jeśli zburzy cały ten cholerny budynek i postawi inny, one wstaną z popiołów i znowu odcisną swoje piętno na nowych ścianach. To było nie do uniknięcia. Wbrew jego woli, pojedyncza łza spłynęła mu z oka po policzku, przez nos i spadła na ławkę. Nie mógł złapać oddechu, czuł jakby zaraz miał się udusić. W desperacji starał się wyliczyć ile sekund bez tlenu wytrzyma zanim zemdleje. Jak długo ludzkie ciało mogło wytrzymać bez powietrza?

Jego wirujący umysł podrzucił mu liczbę i zaczął analizować. Jego odliczanie podjęło obrzydliwy rytm pchnięć wykonywanych przez mężczyznę za nim. W czasie kiedy wyliczał, inne myśli zaczęły do niego docierać z ciemności. Przeciętna długość czasu jakiego facet w średnim wieku potrzebował do ejakulacji. Statystyczne szanse zarażenia się STD(1) z tego zdarzenia. Ile by się ten procent pomnożył jeśli inni by go wykorzystali w ten sposób?

Przez chwilę jego umysł zapadł się w ciemność ogarnięty totalnym chaosem na myśl, że inni też mogą go wziąć. Starał się ją odgonić. Starał się zachować odrobinę kontroli.

Jego myśli zaczęły migotać, wzrok zaczął gasnąć. To sprowadziło na niego znowu nieco spokoju. Osiągał już punkt, w którym mógł odpłynąć. Kiedy podjął na nowo odliczanie miał jedynie nadzieję, że jeśli nadal będzie pozbawiony powietrza, to zabicie go nie powinno już trwać zbyt długo. Myśl o przetrwaniu z uszkodzeniem mózgu prawdziwie go przerażała. W głowie znowu powtarzał liczby czekając na ciemność. Ile jeszcze sekund upłynie zanim jego serce się nie zatrzyma, kiedy w końcu zemdleje. O ile wzrastają szanse na uszkodzenie mózgu z każdą mijającą chwilą.

Kiedy ciemność zaczęła go już ogarniać, poczuł, że ogromny ciężar na jego plecach się podnosi. Jego płuca automatycznie się rozszerzyły łykając ogromne hausty wilgotnego powietrza. Kiedy starał się zdiagnozować wszystko to, co go bolało, nie dało się zignorować obelg rzucanych pod jego adresem. Ohydnych słów. Logicznie wiedział, że były bardziej odzwierciedleniem napastnika, niż jego samego. Więc dlaczego czuł się taki zbrukany? Dlaczego wstyd malował się na jego policzkach? Nie zrobił niczego złego. Jednakże nie potrafił tego powstrzymać.

Szybko szarpnięto nim w górę i z powrotem podwieszono na łańcuchu pod sufitem. Wydał cichy jęk bólu. Wyszarpane rany na jego plecach znowu się otwarły, mięśnie krzyczały w agonii, gdyż były za mocno wykręcone. Ból po gwałcie był niezmierny, palące cierpienie pożerało go od środka. Jednakże, gorsze niż to wszystko, była chłodna stróżka krwi wymieszana ze spermą cieknąca wzdłuż jego ud.

Sherlock nie stracił rachuby ile razy został wykorzystany. Wykorzystany, wzięty, maltretowany, w pewnym sensie słowo gwałt było dla niego zbyt przykre. Haniebne. Jakim cudem jego życie tak radykalnie się zmieniło? – Nie, nie stracił rachuby. Nie stopiły się razem. Każdy raz był wypalony w jego umyśle. Każde pchnięcie, każdy jęk, każdy uchwyt brudnych palców na jego biodrach. Jakoś te sińce były dla niego najobrzydliwsze. Okrągłe czarne smugi w kształcie palców wbijających się w niego. Były odrażające i plugawe. Zbledną, Sherlock to wiedział. Mógł wskazać ilość dni, ilość godzin póki nie znikną. Więc dlaczego przejmowały go bardziej niż blizny, które mogą nigdy nie zniknąć z jego pleców?

Z upływem czasu, Sherlock nieustannie przypominał sobie dlaczego do tego dopuścił. Dlaczego pozwolił by go złapano. To było jedyne wyjście. Nie mógł wrócić, póki wszyscy jego wrogowie nie zostali wyeliminowani, nie mógł w ten sposób ryzykować życiem Johna. Chciał wrócić do swojego życia, do mieszkania nr 221B, do swojej pracy i swojego jedynego prawdziwego przyjaciela. To było jedyne wyjście. Więc mógł sobie z tym poradzić. Musiał.

Koniec końców zajęło to mniej czasu niż pierwotnie zakładał. Ogółem siedem tygodni, dwa dni, pięć godzin i osiem minut, zanim nadarzyła się okazja. Już dawno zdążył zapamiętać twarze bandytów, hierarchię wewnątrz ich grupy. Wiedział który z nich trzyma klucze, który ma broń. Wiedział, że ten z karabinem utykał nieco na lewą nogę, najwyraźniej z powodu osłabionej rzepki w kolanie. Wiedział, że człowiek z kluczem do jego kajdanek miał mały pęcherz i chodził sobie ulżyć średnio raz na dwie przecinek siedem godzin. I wiedział, że mężczyzna, którego musiał zabić by wrócić do domu, wrócić do Johna – chronić Johna – był w pokoju osiem metrów w dół korytarza, a potem dwa metry na prawo. Strażnik przy drzwiach, miał broń, brak szczegółowego treningu.

Kiedy nadszedł czas, ruszał się bardzo szybko. Nie kierowała nim chęć zemsty czy rewanżu. To by tylko przeszkadzało, mogłoby przyćmić jego myśli. Zmusił się do chłodu, by się zdystansować. Odebrać klucz strażnikowi pełniącego wartę. Otworzyć kajdanki, uciszyć i unieszkodliwić wspomnianego strażnika. Dwa strzały, zabić dwóch zbirów po obu stronach drzwi do celi. Jeszcze jeden strzał w stronę mężczyzny na końcu korytarza. Uderzenie piętą w kolano gościa od karabinu. Zimna krew podpowiedziała mu by oszczędzać naboje. Zdjąć strażnika z bronią ręczną, który wybiegł zza rogu. Jeszcze pięć kroków w kierunku celu jego poszukiwań. W pistolecie nie został już ani jeden nabój. Pozbył się go. Zainicjowana krótka walka wręcz. Uderzenie w splot słoneczny, drugie w skroń. Zwykły krok za człowieka, dół dłoni przyciśnięty do szczęki i tyłu głowy. Szybki skręt. Głośny trzask.

I było już po wszystkim. Ostatni z nich został zdjęty. Był wolny. Mógł wrócić do domu. Dom. John. Adrenalina, która zaprowadziła go aż do tego momentu zaczęła się kończyć. Spodziewał się tego, przygotował się na to. Ból był niczym płonące ostrze pod skórą, obejmując go jak stary przyjaciel. Wykorzystał go w ostatnim akcie wysiłku. Złamał zamek w biurku, wydobył telefon komórkowy. Trzęsącymi się palcami wykręcił numer.

-Zrobione. Odbierzcie mnie.- Wtedy odleciał.


(1) STD - ang.: sexually transmitted diseases – choroby przenoszone drogą płciową