I.

Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. Po raz pierwszy otworzyłem oczy i natychmiast je zamknąłem – blask śniegu raził mnie, był dla mnie nieznośny. Stopniowo zacząłem odczuwać chłód. Był luty. Wyciągnąłem ręce i łapałem drobne płatki śniegu. Wszystko było wtedy dla mnie czymś nowym i zagadkowym. Wiedziałem tylko, że nazywam się Toris Laurinaitis, i że dzisiaj obchodzę urodziny.

Na początku wcale nie było mi łatwo. Ale w moim nowo powstałym kraju żyli przyjaźni ludzie, więc nie byłem sam. Jak tylko uporaliśmy się z roztopami, spotkaliśmy się w jednej z chat, aby omówić obecną sytuację na Litwie.

Litwa!

To taka piękna nazwa! Tak bardzo się cieszę, że właśnie tak nazwałem mój kraj!

- No, panowie! – Zacząłem posiedzenie – jesteście najbogatszymi obywatelami w państwie. W swoich miasteczkach macie duże wpływy, więc postanowiłem, że będziecie oficjalnie nimi zarządzać. Będziemy się konsultować i dzięki temu łatwiej nam będzie kierować krajem!

To był genialny pomysł, tak przynajmniej myślałem. Ale z czasem moi możnowładcy się wykruszali, aż pozostało ich tylko pięciu. Najgorszy był Mindaugas. Ciągle kłócił się z innymi! Nie dał im dojść do głosu, aż w końcu całkiem odsunął ich od podejmowanych decyzji. Szkoda, że nie jestem zbyt stanowczy. Nie potrafiłem odpowiednio go upomnieć. Zasiadł bezczelnie na tronie i śmiał się, gdy wyrażałem niezadowolenie.

- Ależ kraj potrzebuje aukštaitija, króla, władcy!

Bardzo śmieszne.

Co prawda poszerzył granice państwa o prawosławne terytoria ruskie, ale obecność Iwana w moim domu była nieco krępująca.

- To, kiedy wrócę do domu? – Pytał z niewinnym uśmiechem.

- Ja… niestety nie wiem – odpowiadałem zlany zimnym potem. Nie ufałem temu człowiekowi, unosiła się wokół niego dziwna, wroga aura. Kwiatki więdły, gdy wchodził do pomieszczenia, z ciasta robił się zakalec, herbata była przesłodzona.

Ale Mindaugas nie widział w tym problemu, ruszył dalej, na północny zachód.

- Przyjmij chrzest od Krzyżaków – nalegał.

- Nie chcę – upierałem się.

- Panie, czy chcesz, żeby Litwa była kiedyś silna i potężna?

Mindaugas zatrzymał mnie w swoim zamku i przystawił do muru. Podstępna żmija, zadawał pytania, na które dobrze wiedział jak odpowiem.

- Panie, jako poganie nie mamy najmniejszych szans. Wrogie państwa będą na nas napadać pod maską „chrystianizacji". Zginą niewinni ludzie.

- Ale jeśli się ochrzczę, to także może dojść do tragedii – przygryzłem dolną wargę – świątynie i posągi zostaną spalone, a ludzie będą chłostani, besztani.

Wiele słyszałem o nawracaniu kijem i pręgierzem. Bałem się tego, nie chciałem, by moi ludzie cierpieli. W końcu jednak zgodziłem się.

- Lepiej dostać baty, niż narażać kraj na wojny.

Wiem, że Mindaugas myślał wtedy tylko swojej pozycji króla, ale w jego słowach było ziarno prawdy. Narody wokoło mnie stawały się chrześcijańskie. Iwan, siedzący na kanapie w salonie przyjął chrzest w 988 roku. A mieliśmy już 1253. Nie miałem dużo czasu do namysłu.

Mindaugas potrzebował sojuszu z Krzyżakami, aby otrzymać koronę królewską. Ja potrzebowałem go, aby zapewnić pokój ludowi. Wydawało mi się wtedy, że Gilbert nie będzie moim wrogiem, skoro mnie ochrzci.

Pamiętam moje pierwsze wrażenie, gdy go ujrzałem. Był bardzo wysoki, butny i chmurny. Siedział na tronie obitym czerwonym pluszem. Miał na sobie srebrną zbroję i biały płaszcz z czarnym krzyżem na plecach. Wzbudził mój szacunek.

- Witam – wyszczerzył zęby – jestem Gilbert, Wielki Mistrz Wielkich Mistrzów Krzyżackich, a ty?

- T… Toris – wyjąkałem, choć wcale nie miałem takiego zamiaru – chciałbym, żebyś mnie ochrzcił.

Zaświeciły mu się oczy.

- Pod jednym warunkiem… musisz odpowiedzieć mi na pytanie – Mistrz wyprostował się, – dlaczego wybrałeś właśnie mnie?

- Ponieważ jesteś bardzo potężny. Jesteś wielkim Zakonem, a ja, mała Litwa, potrzebuję kogoś tak silnego i wspaniałego za wzór.

Mindaugas wyraźnie mi zasugerował, żebym nie odpowiadał w stylu, „bo byłeś pierwszy z brzegu".

Gilbert, najwyraźniej usatysfakcjonowany, wziął kubeł zimnej wody i wylał mi ją na głowę.

Tym samym stałem się chrześcijaninem.

I naprawdę myślałem, że to koniec moich problemów.

Niestety, Mindaugas przybiegł do mnie któregoś ranka, gdy pielęgnowałem kwiaty w ogrodzie (Iwan zasadzał słoneczniki, a ja rutę, przez co zbliżyliśmy się do siebie). Miał na głowie zbyt dużą koronę i strasznie się czymś denerwował.

- Panie, mamy problem.

- Jaki problem – zapytałem, wycierając czarne ręce o fartuszek.

- Przy granicy… przy granicy, Polacy!

Iwan klasnął w dłonie z radości. Niestety, zasmucił się, gdy poleciłem mu zostanie w domu. Mam nadzieję, że kiedyś się za to nie odegra.

Kiedy zjawiłem się na granicy dostrzegłem moich wojowników i ludność cywilną walczącą z pokaźną grupą wroga. Trudno było mi określić, kto miał przewagę, ale czym prędzej rzuciłem się w wir walki. Z początku mój miecz skutecznie odparowywał ataki Polaków, lecz nagle znalazłem się zupełnie sam, pośrodku niewielkiego gaju. Oddychałem głośno, ocierałem pot z czoła i z niepokojem rozglądałem się za przeciwnikami. Gdzie się wszyscy podziali?

Wtem ujrzałem przed sobą cień. Odwróciłem się i dostrzegłem jego – złotowłosego mężczyznę o niezwykle jasnych, zielonych oczach. Z wrogim okrzykiem wyskoczył z zarośli i jak szalony machał mieczem. Nasza broń krzyżowała się raz po raz, nie potrafiłem odeprzeć ataku, ciągle czyniłem kroki w tył, aż potknąłem się o jeden z wystających konarów. Chłopak przyłożył mi miecz do gardła, wszystko działo się tak szybko, że nie zdążyłem nawet wspomnieć swojego krótkiego żywota. Nagle Polak wyprostował się, zmarszczył brwi i… znikł. Pobiegł w gęstwinę. Dopiero teraz usłyszałem dźwięk polskiego rogu. Czyli… moi ludzie wygrywają! Polacy albo uciekają, albo skupiają się w jednym, najbardziej zaognionym miejscu!

Starałem się myśleć o walce, cieszyć z przewagi, ale nie potrafiłem. Leżałem przecież na ziemi, upuściłem miecz i tarczę, jak amator. Zacisnąłem pięści i poprzysiągłem sobie, że znajdę tego chłopaka.

I zabiję go.

Tych zielonych oczu nigdy przecież nie zapomnę.