Drugi "odcinek" sezonu "zero" serialu "Doktor House".
Postaci i miejsca pożyczone, należą do swoich prawowitych właścicieli. To opowiadanie powstało z chęci niesienia darmowej rozrywki. Nie zarabiam na tym w żaden sposób.
But who cares if I'm writing disclaimer in Polish?
Może trochę inny klimat od 0x01. 17 części; dwa lata po wydarzeniach opisywanych przeze mnie wcześniej. Oficjalnie przyjazny Hilson jeszcze nie istnieje. Jest to moja teoria na temat narodzin tej przyjaźni.
Pisane w 2008 roku (przed i podczas 5 sezonu. W sumie niezły timing, jeśli przypomnieć sobie, co się wtedy działo między chłopakami).
Alter-ego ponownie zgodziło się na publikację tego tutaj ;)
Nazwiska większości OC powstały po zmiksowaniu imion i nazwisk członków ekipy tworzącej "CSI: Miami" (reżyserzy, scenarzyści i tego typu osobistości). Nie pytajcie mnie, dlaczego akurat tego serialu, skoro go nawet nie oglądam.
Mam nadzieję, że będzie się podobało.
Dzień pierwszy
Siedział przy swoim biurku z głową opartą w dłoniach, palcami zanurzonymi we włosach. Czuł się parszywie. Wielokrotnie sobie powtarzał, że nie powinien, że zrobił wszystko, co mógł, że nie pozostało mu nic innego, jak oddać tę pacjentkę komuś bardziej doświadczonemu... Co za ironia. Ordynator powinien być najbardziej doświadczonym lekarzem na oddziale, a kartę pacjenta przejął jeden z jego podwładnych.
„Może nie jesteś najbardziej doświadczony, ale i tak najlepszy" – tak Lisa tłumaczyła, dlaczego to on był ordynatorem onkologii, a nie nowy lekarz prowadzący Anny Mitchell, dobijający pięćdziesiątki Scott Gaviola.
Był to dobry lekarz, choć nieco zatwardziały w swoich metodach leczenia. Wyniki miał nieco gorsze od Wilsona, ale pacjenci i współpracownicy nie narzekali na niego. Jednak fakt, że pracował pod lekarzem młodszym od niego o prawie dwadzieścia lat, rodził pewne napięcie między nim a Wilsonem. Obaj mieli przyjazną i ciepłą osobowość, ale Jim wiedział, że Gaviola z dużym prawdopodobieństwem wykorzysta fakt przejęcia pacjenta do ułatwienia sobie objęcia stanowiska ordynatora onkologii.
Mimo to Jim przekazał mu kartę Anny, bo Gaviola był bardziej doświadczony.
Podczas rozmowy Wilson przekonał się, że jego obawy co do możliwości degradacji były słuszne.
Zdenerwowany złym stanem pacjentki i zagrożeniem utraty stanowiska – i szacunku – poszedł do Lisy po przyjacielską poradę. Nie uzyskał jej, Lisa zostawiła całą sprawę do dogadania między nim a Gaviolą. Na to Jim w chwili obecnej nie miał ochoty. Więc siedział przy swoim biurku i myślał.
Gdyby to był zwykły nowotwór szpiku, nie byłby to żaden problem dla praktykującego od siedmiu lat onkologa, który skończył studia z pierwszym wynikiem na roku. Ale to nie był zwykły nowotwór szpiku. Nic w Annie Mitchell nie było zwykłe. Obaj z Housem się o tym przekonali.
House. Greg House. Anna najpierw wylądowała na oddziale diagnostycznym. House szybko przekonał się, że organizm tej kobiety działa według zupełnie niezrozumiałych dla niego zasad. Głównie chodziło o reakcje na leki – podanie nawet fizjologicznego roztworu soli kończyło się u niej nagłym skurczem oskrzeli. House jednak w końcu zdołał się dowiedzieć, że Anna cierpi na rzadki nowotwór atakujący szpik. Ponieważ nowotwory to działka Jima Wilsona, pani Mitchell szybko zmieniła „opiekuna".
Wilson o niezwykłości pacjentki przekonał się również w dość ekstremalny sposób, zupełnie niechcący wywołując u Anny anemię hemolityczną* po podaniu leku, który przez kilka lat stosowania na całym świecie nigdy czegoś takiego nie spowodował.
Wilson próbował poznać powody takiej reakcji na nieco bezpieczniejszym gruncie – mianowicie na próbkach z biopsji, w laboratorium – nic z tego jednak nie wynikło. Podany lek był lekiem z wyboru** w chorobie Anny, który miał szansę ją zupełnie wyleczyć. Inne mogły tylko zmniejszyć objawy i wydłużyć jej życie o kilka tygodni.
Jim potarł dłońmi twarz i odchylił się na swoim fotelu.
- Nieważne. To już nie moja sprawa – rzekł do siebie, patrząc się tępo w przestrzeń przed sobą.
Nieprawda. Wiedział to. Ale był bezradny. Anna była teraz pacjentką Scotta. Mógł teraz tylko czekać na oświadczenie mu przez smutną Lisę, że to jednak Gaviola powinien być ordynatorem.
W biurze na drugim końcu tarasu zauważył ruch. Czyjaś ręka z mankietem niebieskiej koszuli i w rękawie czarnej marynarki wzięła z szafki jakąś książkę. Mignęło mu oparcie czarnego krzesła i zgarbione, znajome plecy.
„W sumie to nic dziwnego, że nie mogłem sobie z nią poradzić, skoro nawet House'a przez jej sprawę kilkakrotnie niemal trafił szlag" – pomyślał Jim, myśląc o dziesięciu latach różnicy wieku i doświadczenia między nim a obserwowanym z daleka diagnostą.
Tak bardzo chciał się wyładować, wylać na kogoś swoje troski, odebrać pełne zrozumienia spojrzenie, klepnięcie w plecy i zapewnienie, że nie będzie tak łatwo usunąć go ze stanowiska...
Przemyślenia przerwał mu sygnał pagera. Zerknął na mały, ciekłokrystaliczny ekranik, rozpoznał numer House'a. Odczytał wiadomość:
„Przestań myśleć, mam czkawkę".
- To nie jest dobry pomysł – rzekł do siebie nagle, wciąż patrząc na małe literki. Od nadawcy na pewno nie uzyska nic, co było mu potrzebne. Nie było co liczyć na pocieszające spojrzenie tych niebieskich, dużych oczu w cynicznej, nieco komicznej twarzy, mógł tylko pomarzyć o klepnięciu w plecy czy jakichkolwiek zapewnieniach. Przeraźliwie trudnym zadaniem byłoby wykrzesanie choć źdźbła powagi w znajomej, pociągłej, czterdziestodwuletniej twarzy mężczyzny, będącego wzorem chamstwa, uosobieniem sarkazmu i przerostu ego. O ile oczywiście powodem poważnienia było coś innego, niż obecnie leczony pacjent.
Ale to właśnie Greg House był mu w tej chwili potrzebny jako cel dla jego potoku żalu.
Jim Wilson wstał ze swojego fotela i wyszedł z biura, kierując się do szklanego pomieszczenia za ścianą.
Zastał House'a na pobieżnym przeglądaniu kart pacjentów. Diagnosta zerknął na niego krótko, po czym odłożył trzymaną teczkę na powoli walącą się kupkę na biurku.
- Miło, że ktoś o mnie myśli, ale to naprawdę przeszkadza w robocie – odezwał się House, biorąc kolejną kartę.
- Co robisz? – spytał Wilson, nieco zbyt starannie zamykając za sobą szklane drzwi biura Grega.
- Szukam dla swoich stażystów jakiegoś ciekawego przypadku.
- Zapomniałem zapytać, od kiedy bierzesz stażystów?
- Sami chcieli. – Wzruszył ramionami House, biorąc do rąk kolejną kartę pacjenta. – Ze studentów na praktykach nie mogę korzystać, bo wykładowcy zaczęli się burzyć, że rośnie pokolenie buntowników. Wszystko zawsze moja wina – zakończył z miną skrzywdzonego dziecka.
- Nie możesz sobie zatrudnić kogoś na stałe? – dopytywał Wilson, wciąż niezdecydowany, czy obecnością tutaj nie popełnia poważnego błędu.
- Pocieszająca jest myśl, że te dzieciaki są zmuszone, by tu być. Nie uciekną przy pierwszej okazji. Gdybym kogoś zatrudnił, nie miałbym komfortu pewności posiadania pomocników każdego dnia.
- Ale stażyści sami chcieli, mówiłeś. Myślisz, że twoja promienna osobowość jest jakimś sekretem?
- Myślę, że przyszedłeś tu z jakiegoś powodu i że ten powód mi się nie spodoba – odparł House, odłożył kolejną odrzuconą kartę, chwycił swój czerwony kubek pachnący kawą i odchylił się na krześle. Patrzył na kręcącego się pod drzwiami kolegę czujnym spojrzeniem, znanym z wyławiania sekretów, będącym jednym z narzędzi pracy diagnosty. House potrafił dostrzec to, czego nie widzieli inni. Między innymi dlatego był tak dobry w swojej pracy.
Wilson w końcu się zdecydował. Podszedł do biurka House'a i usiadł naprzeciwko niego.
- O, rany – westchnął House, zanim Wilson w ogóle zdołał się odezwać.
- Co jest? – spytał zaskoczony Wilson.
- Teraz już wiem, jakie przerażenie czujesz, ilekroć widzisz mnie z takim wyrazem twarzy.
- Jakim?
- „Mamusia daleko, niech mnie ktoś przytuli". – House wykrzywił twarz.
- Mam sobie pójść? – spytał poirytowany już Wilson.
- Po coś tu przyszedłeś. – Wzruszył ramionami House, pobieżnie rozglądając się dookoła. – Najwyraźniej dużo cię to kosztowało, więc miej to już za sobą.
- Nie wiem, dlaczego mi się wydaje, że będę tego żałował – mruknął Wilson.
- Siedem lat doświadczeń, oto dlaczego. – House ponownie wzruszył ramionami, z typowym dla siebie uśmiechem, łączącym ironię z radością małego chłopca po spłataniu jakiegoś figla.
- Możesz to potraktować poważnie? – spytał Wilson. Wesołość zaczęła powoli znikać z twarzy mężczyzny przed nim.
- Zastanowię się – odparł House.
Wilson postanowił zaryzykować. Opowiedział skrótowo o swoich problemach z Anną Mitchell. House słuchał, o dziwo nie przerywając, kiwając tylko głową lub czasem kierując zamyślone spojrzenie gdzieś obok. Przez większość czasu jednak patrzył swoimi chłodnymi, czujnymi, jasnymi oczami w ciepłe, zmartwione, brązowe oczy rozmówcy.
- I co chcesz, żebym z tym zrobił? – spytał, kiedy opowieść dobiegła końca.
- Szczerze? Nic. Nic z tym nie rób. Musiałem się po prostu wygadać. Przysłałeś mi wiadomość na pager i padło na ciebie.
- Tak chyba tego nie zostawisz! – zdziwił się House. – Kobieta nie może leżeć na oddziale, czekając, aż jej się samej poprawi!
- Oddałem ją – przyznał się cicho Wilson.
- Komu? – House zmarszczył brwi.
- Gavioli.
House przewrócił oczami.
- No bomba – rozłożył ręce z dezaprobatą. – Gaviola może i nie jest konowałem, ale na pewno wykorzysta to przeciwko tobie! Ledwo trzydziechę skończyłeś i już się wybierasz na emeryturę?
Wilson tylko wbił spojrzenie w zabałaganione biurko House'a.
- Czemu nie przyszedłeś z tym do mnie? – spytał nieco spokojniej House. – Czy raczej, czemu nie powiedziałeś mi o tym przed oddaniem pacjentki?
- Co niby miałbyś poradzić? Nie jesteś onkologiem.
- Owszem, nie jestem. Nie jestem też internistą, immunologiem, neurologiem, tylko nefrologiem i specjalistą chorób zakaźnych. A jakoś zajmuję się przypadkami z różnych dziedzin medycyny. Wilson, ona tobie zrobiła dokładnie ten sam numer, co mnie. Może nie znam się na lekach stosowanych w onkologii, ale obaj pewnie coś byśmy wymyślili!
House przerwał, wyraźnie zły.
Wilson wpatrywał się tępo w jego biurko, skruszony.
House przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, w końcu zebrał razem karty pacjentów i wstał, kierując się do wyjścia.
- Gdzie idziesz? – spytał podejrzliwie Wilson.
- Do przychodni, poszukać przypadku. – House wzruszył ramionami. – Skoro oddałeś pacjentkę Gavioli, niech on teraz się z tym męczy. Sam mówiłeś, żebym nic z tym nie robił, więc muszę sobie znaleźć jakieś zajęcie.
Wyszedł, zostawiając Wilsona w swoim biurze. Młody onkolog nagle poczuł ogromny zawód, nie wiedział, dlaczego.
Lisa Cuddy w żaden sposób nie skomentowała jego pojawienia się w przychodni. Od kiedy kilka tygodni po zatrudnieniu go w szpitalu wyznaczyła mu godziny pracy w klinice, jej problemy z jego subordynacją znacząco się wypiętrzyły. House wymigiwał się, jak mógł, byle tylko nie mieć styczności ze stadem czołowych hipochondryków Princeton. Nawet z jego kiepską pamięcią do twarzy zaczynał rozpoznawać osoby, które żądały uwagi średnio co drugi dzień – szczęśliwie jego wspomniana przez Wilsona „promienna osobowość" sprawiała, że natręci woleli ograniczyć kontakt z nim do jednego razu (wracali tylko ci, którzy naprawdę musieli). Jak już lądował w przychodni, jego praca prędzej czy później przeradzała się w zabawę w chowanego z szefową i jej szpiegami w osobach pielęgniarek.
Tym razem jednak House musiał znaleźć sobie przypadek do brutalnej, szybkiej i zdecydowanej diagnozy na oddziale trzy piętra wyżej – siłą rzeczy wymagane było widzenie się z pacjentami.
Cuddy zatem pojawienie się House'a w przychodni potraktowała jako przejaw posiadania przez diagnostę resztek poczucia obowiązku. Fakt, że półtorej godziny później nadal przechodził z gabinetu do gabinetu, z rosnącą irytacją przepisując paracetamol kolejnym pacjentom, uznała już za podejrzany. Zachowała to jednak dla siebie.
Pielęgniarka podała mu kolejną kartę pacjenta: House otworzył bordową teczkę, rzucił okiem na imię, nazwisko (pierwsze wyglądało na damskie, drugie było przeraźliwie długie) i krótką informację o dolegliwościach („Chryste" – mruknął na widok kolejnego rozpoznania o treści „przeziębienie"), obdarował pielęgniarkę jadowitym uśmiechem zaciśniętych warg i wszedł do gabinetu.
Na leżance siedziała dwudziestokilkuletnia, czarnooka blondynka w okularach. Uśmiechała się miło, wymachiwała nogami.
- Dzień dobry – rzekł odruchowo House, zamykając za sobą drzwi i szybko łykając tabletkę Vicodinu. – Jestem doktor House.
- Zemsta rejestratorki. – Znów uśmiechnęła się pacjentka.
- Słucham? – spytał nieco tępo.
- Powiedziano mi, że jak się już rejestratorka zdenerwuje, że nie była w stanie przepisać mojego nazwiska z paszportu, przyśle do mnie lekarza, którego nie lubi, żeby sam się zdenerwował, że nie może się ze mną dogadać. – Pacjentka wzruszyła ramionami.
House stał przy drzwiach i przyglądał się jej bacznie. Zdecydowanie angielski był dla niej językiem obcym. Mówiła dość szybko i wyraźnie, ale używała prostego słownictwa, a o akcencie (czy raczej jego podobieństwie do jakiegokolwiek akcentu ze znanych mu krajów anglojęzycznych) praktycznie nie było mowy. Swoje długie zdanie wypowiedziała jednak poprawnie gramatycznie. „Kraje słowiańskie" – pomyślał.
- Mam zawiadomić urząd imigracyjny? – spytał House, podchodząc bliżej.
- Jestem tu legalnie. – Przewróciła oczami. – Póki co... – dodała ciszej.
- Wiza turystyczna?
Skinęła głową.
- Objazdówka po Stanach przed stażem. Byłam w Nowym Jorku, teraz jadę do Miami, potem Las Vegas, Los Angeles...
- W porządku, panno... – Spojrzał do karty. Szybko przekonał się, jak bardzo pielęgniarka Brenda z przychodni go nie lubiła.
- Proszę mi mówić Alice. – Uśmiechnęła się pacjentka.
- Proszę mi powiedzieć, dlaczego łapie pani przeziębienie w tak nieznośnie gorące dni? – spytał, przysuwając sobie stołek za pomocą laski i siadając.
- Przyjechałam tu już z takim katarem. Dziesięć dni temu. Myślałam, że samo przejdzie, ale ostatnio czuję się gorzej. Nie lubię brać tych wszystkich leków maskujących objawy, myślałam, że pan coś poradzi. Doktorze.
- Aspiryna jest panaceum, czemu pani nie spróbuje? – spytał z uniesionymi brwiami.
- Bo pan sam nie wierzy w to, co mówi – skrzywiła się, patrząc mu bezpośrednio w oczy.
House przy wypisywaniu zaleceń na recepcie kątem oka zauważył, że mimowolnie podrapała się po przedramieniu. Przerwał pisanie, kiedy na podrapanej skórze, zamiast zwykłego zaczerwienienia, pojawiły się pełnowymiarowe siniaki.
- Hej. Od dawna pani tak ma? – spytał, wskazując na rękę Alice.
- Co? – Spojrzała na przedramię. – Chryste, nie.
- Niech mi pani nie pochlebia – odparł, przyglądając się ręce pacjentki.
Alice nagle kichnęła, wzięła mechanicznie podaną jej przez House'a chusteczkę i wydmuchała nos.
- Tak też się nie robiło. – Pokazała mu wydmuchaną z nosa krew.
House zmarszczył brwi i mocno ścisnął jej ramię. Alice odruchowo próbowała się wyrwać. Kiedy po kilku sekundach została puszczona, w uściśniętym miejscu pokazał się kolejny siniak.
- Gratuluję. Właśnie wygrała pani kilkudniowy pobyt w naszym pięknym ośrodku – rzekł House, patrząc z zaintrygowaniem w przestraszone, czarne oczy Alice.
Przypisy:
* anemia hemolityczna – anemia wynikająca z rozpadu czerwonych krwinek.
** lek z wyboru – czyli w przypadku danej choroby jedyny, jaki powinien zostać zastosowany. Jak się mówi „lek z wyboru", to znaczy, że nie ma innego do wyboru.
keyrousse kocha opinie!
