Sherlock Holmes doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że musi zniknąć. Połowę sukcesu już udało mu się osiągnąć: oficjalnie był martwy. Miał jednak poważne problemy z ukryciem ciała. Ciało to bowiem należało do internetowego fenomenu, jedynego w historii detektywa doradczego, wielkiego oszusta, a jakby tego wszystkiego było mało – było zaskakująco żywe, jak na trupa. I tu się zaczynały schody… Zdołał ułożyć wiele scenariuszy, w których ukrywa zwłoki lub jakiegoś przeciętnego człowieka, zbyt późno dotarło jednak do niego, że może nadejść taki dzień, w którym to on sam będzie potrzebował kryjówki.
Nie. Kryjówka to zdecydowanie za mało. Potrzebował nowej skóry, nowej tożsamości, kogoś, kim mógłby się stać na najbliższe kilka miesięcy (tak konkretnie od 8 do 76, według jego kalkulacji)…
W tym momencie powinno paść „Nie był jednak głupi i jakiś plan już miał". Mowa tu jednak o Sherlocku, dlatego lepiej napisać „Był jednak geniuszem, i to geniuszem jakich mało, a tacy geniusze zawsze posiadają plan. Dla nich nawet brak planu był planem doskonałym, zazwyczaj jednak plan mają. A plan byłego genialnego detektywa z Baker Street 221b, był tak banalny, że rzeczywiście wyglądało jakby nie miał go w ogóle".
Po pierwsze: media. Według nich był martwy, a ludzie byli niestety zbyt głupi, by kierować się własnymi wnioskami. Świat był tak zachwycony jego klęską i tragiczną śmiercią, że nawet gdyby zaczął biegać po Londynie z transparentem: „To ja, Sherlock, i mam się świetnie", wszyscy wzięliby go za sobowtóra, który znalazł sobie sposób na życie.
Po drugie: John Watson i pani Hudson. Chociaż oboje nie byli tego świadomi, wiele osób wciąż miało ich na oku. Mowa tu, oczywiście, o tych nieco mądrzejszych osobach, które nie dały się zwieść punktem pierwszym. Osoby te wychodziły z założenia, że jeśli przeżył, to będzie próbował się skontaktować albo z swoim najlepszym przyjacielem, albo z kobietą, która zastępowała mu matkę. A gdyby to zrobił od razu byłoby widać, że jednak żyje. Sherlock rozwiązał ten problem nieco inaczej, albo raczej dokładnie tak jak zwykle. Wielokrotnie wytłumaczył już Johnowi, w jaki sposób udało mu się przeżyć i jak upozorował swoją śmierć, a wcześniej nawet napisał do niego smsa o treści chyba nawet całkiem osobistej („Głowa do góry, drogi Johnie! Wrócę, SH"). Sms w prawdzie nigdy nie został wysłany, a owe rozmowy rozbrzmiewały jedynie w głowie Sherlocka, to jednak w zupełności wystarczyło, by uciszyć jego wyrzuty sumienia, a brak wyrzutów sumienia był jego gwarancją na pozostanie „oficjalnie martwym". Dlatego właśnie, z punktu drugiego można by było wyodrębnić punkt trzeci:
Po trzecie: Sherlock Holmes. Ostatnimi czasy działo się z nim coś dziwnego i dotyczyło to właśnie doktora. Bał się, że zdradzi go sentyment, a to byłoby równoznaczne nie tylko z porażką, ale i z przyznaniem, że nie jest takim socjopatą, za jakiego się uważał.
Punkty 1-3 były jego planem podstawowym, na którym powoli zaczynał budować plan zasadniczy.
Plan zasadniczy opierał się w głównej mierze na sieci bezdomnych. Albo raczej na tym, który stał na drugim jej końcu. Sherlock doskonale wiedział, że z sieci korzysta ktoś jeszcze. Chociaż „korzystanie" to nie było dobre słowo. Sieć bowiem nie należała do detektywa, aczkolwiek właściciela miała. To właśnie ów „właściciel" stał po drugiej stronie, to on pociągał za sznurki, to on bardzo powoli otworzył przed Sherlockiem drzwi do swego informacyjnego królestwa i pozwolił mu się rozgościć. I to jego Sherlock poprosił o pomoc.
Szczerze mówiąc, nie spodziewał się, że dostanie ją tak szybko. Po dwóch tygodniach spędzonych u bezdomnych dotarła do niego walizka. Dobra walizka, ani za duża, ani za mała - w sam raz na tygodniową podróż w interesach. Była droga i wyglądała na porządną, jednak mimo wszelkich starań właściciela, nie dało się ukryć iż nadgryzł ją już nieco ząb czasu - kupiona kilka lat temu za ciężko zapracowane i jeszcze ciężej zaoszczędzone pieniądze. - Właściciel nie był bogaty, ale wiedział jak obchodzić się z pieniędzmi. W walizce znajdowało się kilka koszul, marynarka, bielizna, notebook, dwie pary spodni - konferencja, gościnne wykłady lub zwykła inspekcja. To była właśnie owa „skóra".
„Skóra" rozczarowała nieco Sherlocka, nie skomentował jej jednak, a przywdział z wdzięcznością. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Tym bardziej, że planu, jak już wspomniano, tak naprawdę nie miał. Wszystko postawił na jedną kartę, a dokładnej na jedno zdanie zapisane na zabrudzonym skrawku papieru, podsuniętym mu kilka lat temu przez bezdomnego.
„Wystarczy poprosić, Sherlock."
Nic więcej. Jedno zdanie. A może raczej dużo więcej? Przez te kilka lat nie tylko używał sieci, ale i ją badał, mając zarazem świadomość, iż druga strona z wyraźnie wyczuwalną rozkoszą śledzi jego poczynania. Przez krótką chwilę zastanawiał się nawet, czy „człowiek po drugiej stronie" to aby na pewno nie Moriarty, opcję tę szybko jednak wykluczył. Twórca sieci był dużo bardziej delikatny i na swój sposób intelektualnie zmysłowy. Ekscentryczny i wyrafinowany, nieprzewidywalny i honorowy, nieosiągalny i zarazem kojąco bliski. Chociaż było wiele zasadniczych różnic, Sherlock był świadomy, że gdzieś na świecie miał bratnią duszę.
Owa bratnia dusza włożyła w wewnętrzną kieszeń marynarki komórkę, która zaczęła dzwonić, gdy tylko detektyw skończył się ubierać. Napis „numer prywatny" wywołał grymas niezadowolenia na jego twarzy. Czy jego tymczasowy sojusznik doszedł do wniosku, że Holmes nie zdoła dowiedzieć się kim jest? A może po prostu, po raz kolejny, dyskretnie zapraszał go na próbę sił? „To drugie. Zdecydowanie to drugie" – pomyślał Sherlock i odebrał telefon.
- Bilet zarezerwowany na twoje nazwisko, lot Londyn-Madryt o 18.45 lub Londyn-Budapeszt o 19.15. Nie, w grę wchodzi tylko Londyn-Budapeszt. Stamtąd do Moskwy, gdzie wezmą mnie pod skrzydła twoi ludzie i wywiozą na Kamczatkę.
- Do Władywostoku – poprawił go ze śmiechem „człowiek po drugiej stronie", tym razem nie tylko sieci, ale i słuchawki. Nazwę miejscowości wymówił po rosyjsku, ze śladową ilością obcego akcentu. – Chcę cię mieć jak najbliżej, Sherlock – dodał, tym razem po angielsku.
- Aż tak mnie lubisz, Orihara-san?
- Ależ skąd! – roześmiał się ponownie jego rozmówca. – Ja cię uwielbiam. Zwłaszcza wtedy, gdy mam pewność, że z nudów nie zaczniesz patrzeć mi na ręce.
