Nie posiadam i nie roszczę sobie żadnych praw do filmu Avatar. Nie zarobię na tym ani centa, więc proszę nie ciągać mnie po sądach :)
Oto wytwór nieprzewidywalnego natchnienia…nie wiem gdzie mnie doprowadzi. Jak wszyscy poszerzający dorobek fików z Avatar'a inspirację odczułam siedząc z rozdziawioną paszczą na sali kinowej xD Jako fanka slash'u musiałam również wyplewić het xD Ubolewam strasznie nad tym, że nie ma jeszcze nic po polsku ( bądź nie dotarłam w odpowiednie miejsce ) dlatego też czynię niniejszą grafomanię :P
Będę się raczej trzymała fabuły filmu, odpowiednio modyfikując ją na potrzeby swojej chorej wyobraźni xD
Ciekawa jestem jakie polska publiczność przejawi zainteresowanie tematem ;)
Otwarcie oczu w tym obcym, gigantycznym ciele było niczym doświadczenie powtórnych narodzin. I mimo, że nie mógł pamiętać tych pierwszych, był przekonany, że właśnie tak musiało odczuwać je malusieńkie ciało dziecka. Niczym coś niesamowitego, przerażającego, lecz zarazem wypełniającego serce silnym pragnieniem życia.
Jake zamrugał kilka razy, przyzwyczajając kocie oczy do rażącego blasku medycznych lamp i jednocześnie siebie samego do nowego rodzaju postrzegania. Wszystkie obrazy były ostre i bardzo wyraźne, nawet dla człowieka, który nigdy nie padł ofiarą najmniejszej wady wzroku. Barwy intensywne i mocno nasycone.
Poruszył palcami od stóp i jego serce przepełniło żenujące wręcz wzruszenie. Tak dawno nie doświadczył tego wspaniałego uczucia, jakie zapewniała pełna kontrola nad własnym ciałem. Czucie w nogach oznaczało, że mógł chodzić. Mógł przez kilka chwil nie wracać na ten cholerny, metalowy wózek, będący jawnym symbolem słabości. I mimo, że uzyskanie możliwości samodzielnego poruszania się było głównym motywem wzięcia udziału w projekcie Awatar, dopiero w tej chwili poczuł ile naprawdę to znaczyło. Jakie rozpościerało przed nim perspektywy.
Poderwał się do góry, porażony różnicą wzrostu między ciałem jego awatara, a sylwetkami krzątających się wokół naukowców. Spojrzał na Norna z wyrazem euforii na twarzy i dostrzegł w nim dokładnie te same emocje. Doświadczenie było wspaniałe, nieporównywalne z niczym.
- Powoli…Usiądź...
Kazali mu uważać, ale on nie mógł doczekać się wypróbowania nowych, silnych nóg.
Wstał gwałtownie, potrącając wszystkie przedmioty w pobliżu.
Spoglądanie z wysokości ponad trzech metrów na otoczenie powodowało dość silne zawroty głowy.
- Musisz usiąść…Uspokoić go!
Nie zważał na protesty i podniesione głosy alarmu. Czuł się fenomenalnie, powoli oswajając ze zdolnościami psycho-ruchowymi Na'vi i nie zamierzał grzecznie powrócić na medyczną kozetkę. Zbliżył się do szyby, zza której spoglądała na niego zaniepokojona twarz Max'a.
- Jake posłuchaj mnie, nie przywykłeś jeszcze do swojego Awatara. To niebezpieczne!
- To jest wspaniałe
***
Cóż w tej chwili nie do końca mógł posłużyć się tym określeniem.
Sam pośród spowitych mrokiem lasów Pandory, próbował ujść z życiem stadzie dziwacznie wyglądających, pso-podobnych stworzeń. Ich gigantyczne zęby i toczące ślinę paszcze bynajmniej nie wyglądały „wspaniale" i stanowiły realne zagrożenie, nawet dla tak silnego ciała.
Ogień trzymał je na dystans, ale Jake wiedział, że prędzej czy później bestie wyczują jego słabość. Nie zamierzał stać bezczynnie, czekając na pewną śmierć. Najlepszą obroną był atak, przynajmniej takie kredo wbijano mu do głowy na wojskowych szkoleniach.
Rzucił się na jednego. Udało mu się rozprawić z kolejnymi, ale wkrótce ich przewaga zaczęła stawać się przytłaczająca. Nie miał szans na zwycięstwo i to uczucie odbiło się przeszywającym bólem w klatce piersiowej. Oto jak dobiegała końca jego wielka przygoda. Zaledwie kilka godzin po przemieszczeniu w ciało awatara skończy marnie, jako pożywka dla wściekłych kundli. Miliony dolarów zmarnowane przez żenującego, kalekiego pseudo-żołnierza.
Nie mógł chyba umrzeć w bardziej żałosny sposób.
Oczywiście jak to bywa z wybawieniem, pojawiło się w najmniej oczekiwanym momencie. Gdy nadzieja skruszyła się zupełnie, pozostawiając za sobą czarną otchłań bezsilności.
Kilka strzał i było po wszystkim.
Stanął oko w oko z najprawdziwszą Na'vi. Panienką, która bez trudu rozłożyła na łopatki wszystkie cerberopodobne poczwary. Nie mógł być w tej chwili bardziej zażenowany, lecz jednocześnie bardziej szczęśliwy.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, przy tylu poważnych okazjach do śmierci, wciąż żył. Uratowany przez żeńską dzikuskę, zagubiony w lesie, brudny, głodny i cholernie zmęczony, ale jednak…
***
Mimo, że początkowo odnosiła się wobec niego wrogo, wkrótce – kolejnym zbiegiem okoliczności? – zrozumiała, że w jakiś sposób Jake różni się od innych Chodzących We Śnie, do których odczuwała niechęć
Obklejony niczym lampion, przypominającymi meduzy stworzonkami, dostrzegł w jej wielkich oczach konsternację. To musiało coś znaczyć i owo uczucie udzieliło się także i jemu.
- Czym one są?
- Nasiona Drzewa Sekretów…bardzo czyste duchy.
Cóż to wyjaśnienie, póki co musiało mu wystarczyć. Wszystko na Pandorze było przecież niesamowite, poczynając od zabójczego dla ludzi powietrza, poprzez jej kocich mieszkańców i masę dziwnych stworzeń, na zapierającej dech w piersiach roślinności kończąc.
***
Miejscowa powiodła go do wioski co skwapliwie zaakceptował. Czyż nie tego właśnie chciała Korporacja? Nie tego, oczekiwał pułkownik Quaritch?
Jake miał niepowtarzalną okazję zbliżenia się do Na'vi i poznania ich głównej siedziby, a to niosło za sobą jeszcze jedno ważne udogodnienie. Wizja spędzenia nocy we wrogim otoczeniu, oraz śmierci na skutek kontaktu z kolejnym paskudztwem, stawała się coraz mniej realna.
- Chodź!
- Jak masz na imię…
Nie zdążył użyć uroku osobistego by poznać personalia damy, gdyż w pewnym momencie dosłownie zwalono go z nóg. Zacisnął zęby, wpijając palce w ciepły torf. Doprawdy zaczynał mieć dosyć ciągłego popadania z euforii w przerażenie.
Zwinnie podniósł się z ziemi, stając oko w oko ze strzałami napiętych łuków. Kilku miejscowych, szczerząc kły otoczyło go, sprawiając, iż poczuł się bardzo niekomfortowo. Po chwili to wrażenie spotęgowało pojawienie się trzech wściekłych jeźdźców, wydających odgłosy wyjęte żywcem z westernu.
W oczach jednego z nich malowała się prawdziwa furia, gdy „wybawicielka" z pasją stanęła w obronie Jake'a. Nie żeby marine rozumiał choć słowo z ostrej wymiany zdań, która nastąpiła po chwili. Niemniej był święcie przekonany, że od siły jej perswazji zależy jego życie.
Jak dobrze, iż zawsze był ulubieńcem kobiet. No przynajmniej, do czasu w którym nie wylądował na wózku, a podziw z ich strony przeistoczył się w litość.
Na'vi podszedł do Jake'a, mierząc go uważnie niechętnym spojrzeniem. Przybliżył nos do jego skroni i otrząsnął się z niesmakiem. Awatar mógł wyglądać jak jeden z nich i poruszać się jak oni, ale nie było mowy o pozbyciu się obcego zapachu.
Jake wyobrażał sobie jak kobieta mówi „ Odejdź…mam powód by prowadzić go do wioski…jeśli go tkniesz, będziesz ponosił tego przykre konsekwencje". Przynajmniej tego typu treści sugerował jej podniesiony głos i nieprzystępna postawa. Najwidoczniej musiała być kimś ważnym, gdyż mężczyzna mimo irytacji ustąpił.
***
Powiedli go niczym skazańca do wioski, bezceremonialnie trzymając za włosy. Gdyby nie kilka wcześniejszych upokorzeń, Jake próbowałby walczyć o zachowanie resztek godności osobistej. Jednak w otoczeniu dziesiątek wrogich, kocich ciał, na obcym terytorium wolał nie podejmować tej samobójczej misji.
Stanął przed wodzem czując suchość na języku. Litanie kolejnych, dziwnych słów zabrzęczały mu w uszach, potęgując uczucie bezsilności. Było dobrze? A może źle? Cholernie chciał się tego dowiedzieć.
- Co on mówi?
Zapytał, nie mogąc znieść okropnej niepewności.
- Mój ojciec rozważa czy cię nie zabić.
Och to było bardzo pokrzepiające.
- Ojciec? Miło pana poznać…
Oczywiście głupi zwrot grzecznościowy okazał się gafą, gdyż wszyscy wokół zareagowali jakby zamierzył się na wodza z nożem. Jake zaklął w myślach. Z wszystkich stron otaczali go wściekli miejscowi, dla których był jedynie groźnym, roztaczającym wszędzie smród Człowiekiem Nieba.
Nie wiedział jak Na'vi postępowali z wrogami, ale przez głowę przelatywały mu okropne obrazy rytualnego składania ofiar z intruzów. Może ostatecznie wizja rozszarpania przez stado dzikich bestii nie była taka najgorsza?
Iskierka nadziei rozbłysła, gdy na scenie pojawiła się kolejna, ważna - jak wywnioskował - postać. Kobieta, która okazała się być szamanką wioski. Matką jego „wybawicielki" i przede wszystkim istotą, w której oczach nie malowała się chęć natychmiastowego mordu.
Obeszła go z wszystkich stron, obmacując bynajmniej nie skrępowana, chociaż Jake był pewien, iż zgłaszanie protestów nie przysporzyłoby mu sympatii.
- Jak cię zwą?
- Jake Sully.
Bez ostrzeżenia drasnęła go, powoli smakując kroplę krwi.
- Po co przybyłeś?
Po co przybył? Cóż, przyznanie się do pragnienia biegania na dwóch niebieskich, aczkolwiek sprawnych nogach nie byłoby najmądrzejsze. Nie mógł również wyłożyć na ławę wszystkich, niekoniecznie przyjaznych zamiarów Korporacji. Pozostawało wymyślić coś na poczekaniu. Kłamstwo, które zapewniłoby mu doczekanie starości, względnie kilku kolejnych dni życia.
- Przybyłem by się uczyć.
Nie była zadowolona z tej odpowiedzi i nie przekonało ją nawet zapewnienie o tym, iż „kubek" Jake'a jest pusty. Dr. Augustine z pewnością potwierdziłaby to, gdyby tylko miał szansę powołać ją na świadka.
- Jestem wojownikiem…z Klanu Marine.
Wydukał co ślina przyniosła mu na język, a brzmiało to naprawdę żenująco. Wzburzyło w dodatku agresywnego Na'vi, który chciał zabić go kilkanaście minut wcześniej. Miejscowy wściekł się, wykrzykując coś w lokalnym języku.
Jake zaczął się intensywnie pocić. Każda jego odpowiedź okazywała się zła i podjudzała i tak już wytrącone z równowagi plemię. Jakby tego było mało, rozpoczęli żywy dialog dotyczący jego wątpliwej przyszłości, z którego nie rozumiał ani słowa.
Szamanka podeszła w końcu do mężczyzny, który szczerze go nie lubił i nie znającym sprzeciwu głosem szybko cedziła słowa. Na'vi wściekł się, spoglądając na Jake'a z najczystszą nienawiścią, przemieszaną z obrzydzeniem. Niczym na paskudnego szkodnika, zasługującego na natychmiastową eliminację.
Nie mógł jednak sprzeciwić się jej woli, co odbiło się rezygnacją w jego zwężonych niebezpiecznie oczach. Obdarzając Jake'a spojrzeniem gorszym od wszystkich poprzednich, szybko wycofał się w głąb lasu, uderzając na odchodne pięścią w drzewo.
- Tsu'Tey będzie cię uczyć. Ucz się pilnie Jakesully, a wtedy zobaczymy czy twoje zamiary są szczere.
Słowa szamanki zabrzmiały niczym wyrok skazujący, ale czego mógł się spodziewać po wyrażeniu chęci nauki? Powinien być wdzięczny, że nie postanowili rzucić go pterodaktylom na pożarcie, bądź spijać jego krwi w czasie rytualnej orgii. Niemniej fakt, że miał zostać uczniem TEGO Na'vi miażdżył wszelką ulgę. To zupełnie jak trafić z deszczu pod rynnę.
Nawet jeśli nie zginie w tej chwili, czekało go to z pewnością z ręki przyszłego nauczyciela. Sam na sam, zdany na jego łaskę, nie będzie znał dnia ani godziny. Głośno przełknął ślinę.
***
Gdy tylko wieko wielkiej tuby uniosło się, więżąc go na powrót w kalekim ciele – które nagle okazało się nie aż tak znienawidzone – Jake spojrzał na wyczekujące twarze ekipy.
- Mam totalnie przesrane.
