AN na wstęp: fik ten jest napisany głównie na podstawie fabuły z mangi. Z tego też powodu zawiera trochę spoilerów. Jeśli jesteście spoilerooporni – nie czytajcie.
Rating „T" przyznany za scenę Royai w tym rozdziale. To jedyna tego typu w cały fanfiku.

Bal

Marcie Buch, Ani G., Martusi, Paci, Marynie i Oli
- za wspólne przygotowania do studniówki

Rozdział I - Ludzie listy piszą

Pat Merstons był listonoszem w Resembool od wielu lat. Pamiętał czasy, kiedy Edward Elric nie był jeszcze słynnym Stalowym Alchemikiem. O nie, Pat pamiętał, jak Trisha i Hohenheim Elricowie dostali 20 różnych listów, każdy z gratulacjami z powodu narodzin synka. Sam im wtedy gratulował. Pamiętał, jak dwaj mali chłopcy, obaj o złotych włosach, wybiegali na jego spotkanie i wypytywali, czy nie ma do nich jakichś listów. To było w czasach, kiedy ich matka była bardzo chora. Biedne dzieci, musiały mieć nadzieję, że ojciec jednak do nich wróci, a przynajmniej napisze.
Kto jak kto, ale Pat zawsze wiedział wszystko o listach, które dostarczał. Nie tylko, kto je dostaje (co wyraźnie widniało na kopercie) i kto je pisze (co zazwyczaj również na niej widniało, tyle że z drugiej strony). Stary Merstons nie byłby sobą, gdyby nie dowiedział się jeszcze, o czym te listy mówią. Zwykle wystarczyło wypytać odbiorcę. Ale nie zawsze. Na te okazje Pat miał już swój wypróbowany sposób. Czajnik i gorąca para. W końcu, skąd odbiorca ma wiedzieć, że dostał list dzień później niż powinien?
Teraz jednak Pat miał poważne wątpliwości. Koperta, którą trzymał właśnie w ręku, nie należała bowiem do zwyczajnych. Była zielona i podłużna. Rogi ozdabiał złoty wzorek, na środku zaś widniał żółty heksagram z wpisanym w niego herbem führera - godłem Amestris. Czyjaś ręka starannie wypisała na niej czarnym atramentem nazwisko i adres Winry Rockbell. Nadawcy nie było.
Tak, ta koperta budziła respekt. Pat miał wrażenie, że jeśli ją otworzy, to nie uda mu się tego ukryć. Ciekawość była jednak… To musiało być jakieś ważne zawiadomienie, jakiś urzędowy list. Ale czego może chcieć rząd Amestris od zwykłej mechaniczki z małego miasteczka?
Czajnik właśnie się zagotował, o czym oznajmił przeciągły, głośny gwizd. Nie wypuszczając listu z rąk Pat zdjął z czajnika gwizdek. Skoro już ma list w ręku, no to co zaszkodzi…? Wsunął go w strumień pary i przytrzymał tam przez chwilę. Klej na szczęście był taki, jak na każdej innej kopercie, więc rozkleiła się bez większych problemów. Listonosz z bijącym sercem wyciągnął ze środka kartkę. A raczej elegancką, złożoną na pół zieloną kartę ze złotym napisem Zaproszenie. Bez wahania ją otworzył. Na lewej połowie znajdował się jeszcze jeden heksagram z herbem, na prawej natomiast ta sama ręka co na kopercie wypisała:

Central City, 18.12.1918

Jego Wysokość Führer Amestris Roy Mustang
ma zaszczyt zaprosić szanowną panią Winry Rockbell
wraz z osobą towarzyszącą na noworoczny bal na cześć
Jego Wysokości Cesarza Xing Linga.
Bal odbędzie się 1 stycznia w Sali Głównej Ratusza w Central City.

Pat jeszcze raz przeczytał tekst zaproszenia, nie do końca go rozumiejąc. Czyżby to oznaczało, że mała Rockbellów otrzymała, a właściwie jutro otrzyma, zaproszenie na bal? I to w dodatku z największymi szychami z kraju i nie tylko? Nie, to wręcz niemożliwe. Swego czasu podróżowała sporo, mogła znać wielu ludzi, ale bez przesady. A może po prostu ktoś stroił z niej sobie głupie żarty? Z niej, albo, co gorsza, z niego? Ktoś, kto odkrył jego zwyczaj kontrolowania korespondencji i chce się zemścić? O nie, stary Pat nie da tak wyrolować biednej, naiwnej dziewczyny, ani tym bardziej siebie! Energicznie zgniótł list w kulkę i wrzucił go do pieca, na którym wciąż wrzała woda w czajniku.

Roy Mustang leniwie przeciągnął się w swoim wygodnym fotelu za olbrzymim biurkiem.
- Nienawidzę papierkowej roboty - mruknął sam do siebie.
Mruknięcie, jak każde mruknięcie, było wyjątkowo ciche. Nie miał go usłyszeć nikt, poza samym mruczącym. Niestety (dla Mustanga) słuch Rizy Hawkeye, która właśnie weszła do jego gabinetu, był równie dobry jak wzrok.
- Czy pan nigdy nie zacznie się odnosić do swojej pracy bardziej poważnie? - spytała, podchodząc do jego biurka i kładąc na nim kolejny stos dokumentów do podpisu.
- Nie - odparł alchemik ze swoim charakterystycznym uśmieszkiem na ustach. - Zresztą odnoszę się do niej bardzo poważnie. Wykonuję ją cierpliwie. Przeglądam te papiery. Podpisuję je. Czytam nawet większość. Rzadko robię sobie przerwy.
- Z moich obserwacji wynika, że robi je pan co chwilę - westchnęła Hawkeye.
- Bo robię je zazwyczaj, kiedy jesteś w pobliżu - w uśmiechu Mustanga pojawiła się perwersyjna nutka. Riza stała dwa kroki od jego fotela, więc wystarczyło, że wyciągnął ręce i już jednym, mocnym pociągnięciem posadził ją sobie na kolanach. - Naprawdę masz coś przeciwko?
- Wiesz, że nie powinieneś… - zaczęła, ale położył jej palec na ustach.
- Wiem. I dlatego się powstrzymuję. Nawet odszedłem od pomysłu wprowadzenia mini. Chociaż chciałbym móc oglądać twoje nogi cały czas, nie tylko w łóżku.
Riza po prostu przewróciła oczami.
- Czasami naprawdę zastanawiam się, jakim cudem wybrali cię na führera - westchnęła.
- To w końcu ja rozpracowałem Bradleya, prawda? - spytał. - I ja go zniszczyłem. Sugerujesz, że nie nadaję się do tej roli?
- Naprawdę powinieneś wracać do pracy - powiedziała Hawkeye, całując go delikatnie w policzek. - Odpoczniesz sobie, gdy przyjedzie Ling. Będziesz mógł wtedy dobrze się bawić i jednocześnie wypełniać swoje obowiązki.
- No tak. Co nie zmienia faktu, że wolę się bawić z tobą - westchnął Roy. - A swoją drogą, co z tym balem?
- Organizacja zlecona, zaproszenia rozesłane. Praktycznie wszyscy już potwierdzili swoje przybycie, z małym wyjątkiem.
- Jakim? - zainteresował się alchemik.
- Winry Rockbell nie dała odpowiedzi. Tak się zastanawiam… Może po prostu przyjdzie jako osoba towarzysząca z Edem?
- Niemożliwe. Ostatnio nieźle się pokłócili - pokręcił głową Mustang, wsuwając rękę pod spódnicę Rizy.
- A o co? - spytała Hawkeye.
- O jakąś kompletną głupotę, chyba coś z oliwieniem jego stalowych protez. Nie pamiętam, szczerze mówiąc - ręka Roya napotkała kaburę na udzie pani pułkownik. - Dzieciaki.
Druga ręka wsunęła się pod kurtkę od munduru, pod bluzkę, a potem powędrowała w górę.
- Powiedział - żachnęła się Riza. – I nie próbuj nawet ruszać mojej broni.
- Której? - spytał Mustang, dotykając równocześnie kabury na udzie i tej na szelkach pod kurtką.
- Wszystkich - Hawkeye z westchnieniem zarzuciła mu ręce na szyję. - Przydałoby się dopilnować, czy Winry trafi w końcu na ten bal. To by było dla niej niezapomniane przeżycie.
- Jak chcesz - mruknął alchemik, teraz bardziej zainteresowany zamkiem od spódnicy pani pułkownik, niż jej słowami.
- To po prostu bardzo miła dziewczyna, mam dla niej dużo sympatii - wyjaśniła Riza. - Przypomina mi trochę mnie samą jakieś dziesięć lat temu.
Roy, uporawszy się wreszcie z zamkiem, spojrzał jej w oczy. Rozumiał to uczucie doskonale. Był ktoś, kto nieodmiennie przypominał führerowi o jego pierwszych latach w armii, tak dziesięć lat temu.
- Chcesz im jakoś pomóc? - spytał.
- Chcę, żeby byli szczęśliwi - odparła. - I żeby nie stracili tylu lat, co my.
- Myślisz o czymś konkretnym? - na twarzy Roya pojawił się wyraz zainteresowania.
- Sama jeszcze nie wiem - mruknęła. - Mam wstępny pomysł… Tylko nie jestem pewna, co z tego wyjdzie.
- Masz w tej sprawie moje całkowite pełnomocnictwo - powiedział Mustang i zamknął Rizie usta pocałunkiem.

Pat Merstons nie lubił listów z zagranicy z bardzo prostego powodu. Ich nadawcy używali innego papieru, tuszu, znaczków i, co najważniejsze, klejów. To oznaczało, że albo Pat tych listów otworzyć nie mógł, albo taka próba kończyła się całkowitym zniszczeniem papieru. Jego szczęście, że takie listy przychodziły rzadko. Praktycznie nigdy. Chociaż był jeden wyjątek. Winry Rockbell średnio raz w miesiącu otrzymywała list z Xing. Kopert, w których przychodziły, nie mógł otworzyć nad parą, bo używano do nich jakiegoś dziwnego kleju, nadawca natomiast nie raczył zostawić na nich swojego autografu. Z pierwszego listu, który "zgubił się" (Pat musiał go w końcu otworzyć nożem, ze względu na ten cholerny klej) dowiedział się tyle, że pisze je dziewczyna imieniem Ran Fan, której Winry swego czasu zamontowała mechaniczne ramię.
Dzisiaj właśnie był ten dzień, gdy gryziony ukrytą ciekawością listonosz dostarczał młodej Rockbellównie zagraniczny list. Tym razem, o dziwo, nie zniknęła z nim w głębi domu, ale na ganku rozerwała kopertę i zaczęła czytać.
- Wspaniale - mruknęła pod nosem z niezadowoleniem. - Jak raz wreszcie Ling i Ran Fan będą w Centrali, to ja nie mam jak tam jechać. Jak tylko dorwę Eda, to mu tak przykręcę śruby, że nie będzie miał jak ręką ruszać…
Pat stał z nią przez chwilę na ganku. Skoro nadarza się okazja, trzeba się dowiedzieć jak najwięcej.
- Coś złego się stało? - spytał.
Winry rzuciła mu nieobecne spojrzenie.
- A nie, nic… tylko nie mam się jak spotkać ze znajomymi, bo nie mam się gdzie w Centrali zatrzymać… - mruknęła pod nosem. - Dziękuję za pocztę - dodała z wymuszonym uśmiechem i zniknęła w drzwiach domu.
Pat westchnął pod nosem. Ta dzisiejsza młodzież… nie mają w sobie za grosz uprzejmości. W przeciwieństwie do wnuczki Pinako zawsze z nim miło rozmawiała, opowiadając, co u niej słychać i o czym do niej piszą znajomi. Winry natomiast nie robiła tego nigdy. W gruncie rzeczy jednak nie żałował tego, bo dziewczyna dostawała bardzo ciekawe listy. Prócz tych od niejakiej Ran Fan była jeszcze korespondencja od Eda Elrica, Stalowego Alchemika (kiedyś bardzo nadęta, obecnie po prostu ciekawa, bo chłopak często opisywał swoje misje), Grace Hughes (ostatnio przeprowadziła się ze swoją kilkuletnią córeczką gdzieś na wieś), Sheski (typowe, dziewczęce listy) i Rizy Hawkeye (musiała pracować gdzieś w wojsku, na samym szczycie, bo często wspominała ważne bieżące wydarzenia i różne grube ryby).
Zszedł z ganku i ruszył ścieżką do głównej drogi. Zostało mu jeszcze kilka listów z dnia wczorajszego, a potem wróci do domu, zaparzy sobie herbatki i przystąpi do czytania korespondencji, którą miał rozdać dzisiaj (a z wiadomego powodu rozda jutro).
- Przepraszam bardzo - zaczepiła go kobieta nadchodząca od strony stacji kolejowej. - Czy wie pan może, gdzie mieszkają Rockbellowie? - spytała.
Była wysoka i ładna. Długie włosy opadały jej swobodnie na ramiona. Czerwony szalik ładnie się z nimi komponował. Szary płaszcz, z postawionym kołnierzem, sięgał jej do kolan. Na lewym ramieniu miała skórzaną, brązową torebkę, a w prawej ręce malutką walizkę.
- To ten dom, zaraz na wzgórzu - obrócił się i pokazał palcem. - Nigdy pani u nich nie była?
- Powiedzmy, że dawno u nich nie byłam - uśmiechnęła się i ruszyła przed siebie, nim listonosz zdążył ją jeszcze o coś zapytać.

AN na koniec rozdziału: Chciałabym w tym miejscu dokonać pewnego wyjaśnienia. Po namyśle (i małej konsultacji) doszłam do wniosku, żeby zrobić dwa odstępstwa od polskiego tłumaczenia i zamiast „generała armii" (brrr…. wstrętny amerykanizm) użyć pojęcia „führer"(popularne w anglojęzycznych tłumaczeniach), a zamiast „automatycznej zbroi" wstawić „automatyczną protezę" (nazwa pomysłu własnego, używana w dalszych rozdziałach). W dodatku zdecydowałam się pisać führera z małej litery, tak jak się na co dzień pisze „prezydent Kwaśniewski" czy „królowa Elżbieta". W zaproszeniach jest to natomiast z wielkiej litery, bo to dokumenty oficjalne (patrz: „Prezydent RP"). Co do innych nieścisłości, to wykorzystałam zasadę przeczytaną w jednym z fanfików Killa Pata: „Shut up, I'm the author here!".
Stokrotne dzięki Marynce za cierpliwość i poczucie humoru przy robieniu korekty :)
Czytajcie i zostawiajcie recenzje :mrgreen: