All That Jazz
czyli
Krukonka na zakręcie
obłąkany sequel „Żony dla Śmierciojada"
Prolog
The best is yet to come,
and baby won't it be fine
You think you've seen the sun,
but you ain't seen it shine
Wait till the warm-up's underway
Wait till our lips have met
Wait till you see that sunshine day
You ain't seen nothin' yet
(The Best Is Yet to Come Michael Bublé)
Był ciepły koniec marca 2000 roku. Samolot miękko osiadł na londyńskiej ziemi. Zgodnie z planem, bez najmniejszych opóźnień, turbulencji czy innych komplikacji. Severus Snape opuścił go na samym końcu i niespiesznie zszedł po dostawionych schodkach. Podobnie spokojnym i miarowym krokiem przemierzał teraz płytę lotniska. Ubrany w czarne spodnie i długi, prosty i elegancki prochowiec tego samego koloru nie zwracał na siebie specjalnie uwagi i właśnie o to mu chodziło. Młode wiosenne słońce, pełne energii po długiej zimie, oślepiało go i irytowało niepomiernie, dlatego osłonił oczy ciemnymi okularami. Porażająco jasne promienie bijące prosto w źrenice sprawiały, że nie był w stanie logicznie myśleć. Nie lubił tego. Przez lata przywykł do przyjaznej ciemności lochów, które stanowiły ulubione miejsce pracy mistrza eliksirów.
I nawet supernowoczesne laboratorium Świętego Munga nie mogło zmienić jego starych upodobań.
Na cały bagaż mężczyzny składał się tylko archaicznie wyglądający kuferek. Nic ponad to, co można by uznać za podręczny bagaż. Nic, co wymagałoby powierzenia mugolskim służbom i mugolskiej biurokracji – nieporównanie bardziej czepliwej i popapranej niż czarodziejska, a to stanowiło spore osiągnięcie. Nic, co mogłoby chociaż poddać komuś niemądry pomysł poszukiwania czegoś do oclenia…
Jednak pomimo podjętych środków zapobiegawczych profesor Snape wkrótce poczuł na sobie ciekawskie spojrzenia pracowników ochrony lotniska. Wreszcie jeden z nich podszedł do niego z poważną miną, zatrzymując wymownym gestem dłoni. Severus nie zamierzał ryzykować, więc zanim mężczyzna zdążył cokolwiek powiedzieć, on również wykonał niemal niewidoczny gest i patrząc mu intensywnie w oczy, szepnął swoim jedwabistym głosem:
– To nie jest kufer, którego szukacie.
Podziałało. Wzrok ochroniarza stał się na moment dziwnie pusty, a na jego twarzy wykwitł miły dla oczu profesora wyraz lekkiego zakłopotania.
– Czy wszystko w porządku, oficerze? – zatroskał się fałszywie najprzebieglejszy ze Ślizgonów.
– Taaak, oczywiście, proszę pana.
Już po chwili mundurowy kłaniał mu się uprzejmie i wskazywał drogę do wyjścia.
Kogoś mógłby zdziwić tak zwyczajny – prostacki wręcz – a przede wszystkim niemagiczny sposób podróżowania w wypadku Severusa Snape'a, emerytowanego fana czystej krwi i pogromcy szlam oraz innowierców. Nie tylko mag, ale wręcz magiczny rasista i – co tu kryć – były zwolennik Lorda Voldemorta korzystający z usług British Airlines? Mistrz eliksirów miałby jednak głęboko i daleko zdanie postronnych. Osiągnął już ten wiek, że powoli bardziej od mrocznego imidżu zaczynał cenić własną wygodę. Po latach przymusowej i nagłej teleportacji tu i tam na życzenie jednego czy drugiego zwariowanego starucha, któremu miał nieszczęście się wysługiwać, nabawił się urazu do czarodziejskiej transportacji. Zresztą, nie znosił przeskokowej teleportacji na długich dystansach Anglia-Niemcy i z powrotem. Nie tylko było to o wiele mniej komfortowe niż klasa VIP, ale do tego odbierało całą przyjemność z podróży. Pomijając już fakt, że profesor Snape darzył latanie w ogóle, a mugolskie samoloty w szczególe, osobliwą i głęboko skrywaną sympatią.
Sprawnie i bezproblemowo przebył wszelkie kontrole, irytująco wzmożone z powodu jakiejś tam działalności terrorystycznej (za którą tym razem nie odpowiadał i nikt nie mógłby go znowu oskarżyć, nawet nie było go wtedy w kraju, dzięki niech będą Salazarowi!), prawdopodobnie ze strony IRA, ale kto by się tam połapał w tych mugolskich nonsensach?
Wreszcie zaliczył terminal i wydostał się na gwarne ulice Londynu.
Znowu.
Wrócił do domu.
§§§
Gdy zegar na kominku wybił godzinę pierwszą po południu, Yen uniosła się z półleżącej pozycji, zaznaczyła w książce miejsce, na którym skończyła, pachnącą lawendą zakładką z długą fioletową wstążką i ruszyła na obchód swojego idealnego domku marzeń.
Najpierw dotarła do kuchni, gdzie z ciekawością zaczęła unosić pokrywki stojących na kuchence garnków. Hm, wielkie palenisko jakoś nie pasowało do słodkiego domku na leniwych przedmieściach Londynu, więc postawiła na nowoczesność. Zresztą, w innym wypadku sąsiedzi na pewno zaczęliby gadać… Piękna Yenlla zaczerpnęła srebrną łyżeczką nieco bliżej niezidentyfikowanej mazi w jednym z kociołków – no dobra, mugolskich kociołków – i spróbowała ostrożnie. Skrzywiła się i dosypała szczyptę soli. Odstawiła pokrywkę na miejsce i przykucnęła przy piekarniku, gdzie idealnie równe muffiny rozkwitały jak zachwycające wiosenne kwiaty. Nakłuła jeden z nich wykałaczką, a potem przyjrzała jej się uważnie i z wielkim znawstwem. Niestety, nie miała bladego pojęcia, co właściwie powinna na niej zobaczyć... Yen do tej pory nie udało się skumać, na czym polega trik z wykałaczką, ale też niespecjalnie ją to interesowało. Wystarczyło, że z boku wyglądało to bardzo fachowo, domowo i… gospodyniowo, a właśnie do takiego efektu dążyła.
Nietrudno się domyślić, że kobieta nie uczestniczyła w przygotowaniu ani jednej z potraw, które teraz tak gorliwie kontrolowała. Yenlla nie potrafiła gotować. Nigdy nawet nie próbowała się nauczyć. Miała od tego skrzaty. W jej różowym wszechświecie nie było to jednak ważne. Wykonując te obłędne i totalnie niezrozumiałe czynności, czuła się prawie tak, jakby wszystko wyszło spod jej czułej ręki. To jej w zupełności wystarczało.
Uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją i kontynuowała krucjatę perfekcyjnej pani domu. Następny w kolejce był salon. Uzbrojona w miotełkę z dziecięcą radością walczyła z nieistniejącym kurzem na meblach, którego tego samego dnia rano pozbyła się już Błyskotka. Yen poprawiała niezliczone bibeloty stojące na półkach, półeczkach, stolikach i sekretarzykach w zagraconym pokoju dziennym, a przez rok nagromadziła tego sporo. Znajdowały się tam pamiątki, nagrody i rozmaite dowody miłości nadsyłane przez fanów z całego świata. Niczego nie wyrzucała. Za długo czekała na swoją szansę, aby teraz pogardzać choćby najmniejszym dowodem sympatii. Teraz, gdy wreszcie robiła karierę, zamierzała wycisnąć z tej sytuacji wszelkie przywileje i przyjemności.
Zatrzymała się na dłużej przy ślubnym zdjęciu. Wzięła skromną ramkę do ręki i z rozkrzewieniem przyglądała się fotografii. No kto by pomyślał… Jednak wszystko dobrze się skończyło. Jakoś.
A teraz jej mąż wreszcie wracał do domu.
Ta myśl przywołała ją do porządku. Nie miała czasu na wzruszenia. Musiała się przygotować.
Opuściła salon i na dłuższy czas zamknęła się w garderobie. Trochę trwało, zanim wreszcie zdecydowała się na bladozieloną sukienkę upstrzoną tu i tam wstawkami z koronki. Prostą i skromną. Kolor materiału pięknie podkreślał jej ogniste włosy. Och, jej cudowne rude włosy! Usiadła przed lustrem i z lubością przeczesała kilkoma ruchami puszyste sploty, które teraz sięgały jej zaledwie nieco poniżej ramion. Zmiana była korzystna i interesująca. Yen wyglądała ślicznie i bardzo ją to cieszyło. Dzisiaj właśnie tak chciała wyglądać. Specjalnie na jego powrót.
Na koniec zawiesiła na szyi małe emaliowane serduszko, które kupił jej kiedyś dla żartu na kiczowatym folkowym jarmarku w małym mugolskim miasteczku i które Yenlla paradoksalnie bardzo polubiła. Było to jeszcze, zanim zdecydował się oświadczyć, a dzięki temu miało dla niej o wiele większą wartość.
Rzuciwszy sobie w lustrze ostatnie zadowolone spojrzenie, wstała od toaletki. Wróciła do salonu i rozejrzała się po nim z westchnieniem satysfakcji.
Po zbyt wielu latach prób i błędów, niepowodzeń, zawirowań życiowych i dziejowych Yen dostała wreszcie swój mały domek marzeń: z puszystymi dywanami (zdobionymi samoczeszącymi się frędzlami) na podłogach i każdym pokojem urządzonym w innym pastelowym kolorze. W wielkich oknach wisiały czyściutkie białe firany z najdelikatniejszej koronki i wzorzyste kotary. W całym domu, w każdym wolnym kącie stały dzbanki i kryształowe wazony ze świeżymi kwiatami wszelkich typów i rodzajów, a w ogrodzie kwitły róże i pachnący groszek oraz cudowne japońskie drzewka wiśniowe. Podwieszona wysoko pod sufitem klatka ćwierkała delikatnymi głosikami słowików, a dumny różowy pers snuł się wszędzie krok w krok za panią domu, ucząc trudnej sztuki pokornego łaszenia, odkąd odkrył, że w pojedynku na wybujałe ego na pewno z nią nie wygra i arogancko wyprężony ogon może mu co najwyżej zaszkodzić.
Yen znowu zerknęła na zegar i zanuciła wesoło pod nosem. Jeszcze moment, jeszcze chwilka… Zbliżyła się do stołu i poprawiła sztućce, które już dawno temu idealnie rozłożyła Błyskotka, ale liczyły się dobre chęci… To znaczy, pozory. Zupełnie niepotrzebnie wymieniła wodę w wazonie i umieściła wielki bukiet na środku blatu. To znaczy, jeszcze bardziej na środku. Postukała nerwowo paznokciem w drewno, a potem pobawiła się serwetką. Przestąpiła z nogi na nogę. Pogłaskała persa, który zamruczał uszczęśliwiony rzadkim zaszczytem, bo zwykle nie zwracała nie niego uwagi.
Szczęknął mechanizm starego zegara.
Yen odwróciła się i uśmiechnęła, widząc delikatne poruszenie klamki.
Idealnie.
Jak zawsze.
Zerwała się i podbiegła do drzwi, aby powitać go na progu. Najpierw ujrzała olbrzymi pęk żonkili, a dopiero potem swojego męża. Rzuciła mu się na szyję z radosnym piskiem. Mężczyzna uniósł ją lekko, zupełnie jakby nic nie ważyła, i zawirował z nią w deszczu padających wszędzie żółtych kwiatów.
Wrócił do domu.
