Przez zaśnieżony las biegła wysoka, ciemnowłosa dziewczyna. Jej łuk, który zwykle był postrachem pól bitewnych, spoczywał w kołczanie pełnym strzał, bezużyteczny, zaś w miejscu, gdzie zazwyczaj wisiał wykonany z kości słoniowej róg, była pustka. Zaostrzone na końcach gałęzie szarpały za jej suknię i włosy, ukryte pod śniegiem korzenie sprawiały, że co rusz dziewczyna traciła równowagę, jednak za każdym razem udawało jej się wrócić do biegu. Gdy już myślała, że udało jej się uciec, na jej plecy skoczył ogromnych rozmiarów szary wilk, rozrywając materiał pazurami, ale natychmiast wycofał się. Dziewczyna ścisnęła mocniej bezwładnie zwisającą u boku rękę, odwracając jednocześnie.
Przed nią stała biała jak śnieg kobieta, odziana w grubą suknię z futra niedźwiedziego, jej długie, platynowe włosy podtrzymywane były przez lodową koronę. W dłoni trzymała kryształową różdżkę. Zaśmiała się.
-Myślałaś, że mi uciekniesz?- jej głos był ostry i zimny jak stal. Dziewczyna nie odpowiedziała. Spróbowała wyciągnąć łuk z kołczanu, jednak wilk wgryzł się w jej przegub, powstrzymując. Pomimo tego nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
Zirytowana tym czarownica ciągnęła dalej.
-Dlaczego tak trudno jest cię zabić? Próbowałam wszystkiego, a jednak ty wciąż żyjesz!
-Widocznie nie jesteś tak potężna jak ci się wydaje, wiedźmo- wymamrotała dziewczyna, podnosząc wzrok. W tej samej chwili czarownica chwyciła ją za gardło, unosząc z ziemi niczym szmacianą lalkę. Dziewczyna starała się bezskutecznie złapać oddech.
-Potrafię rzeczy, o których ci się nawet nie śniło. Między innymi mogę sprawić, że ten sam ból poczuje jednocześnie dwóch królów, którzy zapragną cię odnaleźć, wpadając prosto w pułapkę. Nawet Aslan nie będzie im w stanie pomóc. Tobie zresztą też.
Błękitne oczy dziewczyny wpatrywały się w czarne jak węgiel oczy wiedźmy z bólem. Wiedziała, że czarownica nie kłamie, jednak wciąż żywiła nadzieję, że królowie nie pójdą jej śladem. Stopniowo jej oddech zanikał, aż w końcu dziewczyna wysunęła się z rąk czarownicy i upadła na ziemię, martwa.
Zuzanna
Obudziłam się z krzykiem, wciąż czując na szyi zimne dłonie Jadis. Ten sen śnił mi się już od kilku dni, jednak nigdy nie kończył w ten sposób. Ale to przecież niemożliwe. Biała Czarownica nie żyje! Nikt jej nie wskrzesił! To tylko zły sen...
Wiedząc, że już nie zasnę, wstałam z łóżka i podeszłam do biurka, na którym leżał najnowszy list od Łucji. Pisała, że atmosfera w domu wujostwa zmieniła się, odkąd wraz z Eustachym wrócili z Narnii. Razem z Kaspianem i Ryczypiskiem dopłynęli na Koniec Świata, skąd każdy wyruszył w swoją stronę- waleczna mysz do Krainy Aslana, narnijski król na Wyspę Ramandu, a moje rodzeństwo do Cambridge, bez możliwości powrotu do Narnii.
Tak, tęskniłam za czasami, w których byłam mieszkanką tej magicznej krainy, za swoim łukiem, ratującym życie w wielu sytuacjach, za smakiem narnijskiego miodu, za wszystkimi, których tam znałam. Aslan uznał, że nauczyliśmy się w Narnii już wszystkiego, co mogło być nam potrzebne, i że Narnia poradzi sobie bez nas. Dlaczego w takim razie śni mi się Biała Czarownica? Jeśli to oznacza, że w Narnii źle się dzieje, co wtedy? Jak zdołamy im pomóc?
Musiałam wrócić do Anglii, nie było innego wyjścia. Chciałam porozmawiać z siostrą w cztery oczy, a za pomocą kartki papieru nie dało się tego zrobić. W tej sytuacji wyciągnęłam starą, wysłużoną walizkę i zaczęłam się pakować. Nie miałam za wiele rzeczy, mimo iż po przyjeździe do Stanów matka postanowiła wymienić większość mojego niewielkiego dobytku. Po chwili przypomniałam sobie o prezentach - książkach dla Łucji, Edmunda i Eustachego, a także czekoladzie, którą kupowałam dla nich po kryjomu.
Po jakimś czasie wyjrzałam przez okno- Waszyngton powoli budził się do życia. Jeżeli się pospieszyłabym się, zdążyłabym jeszcze dzisiaj załatwić wszystkie formalności związane z odejściem ze szpitala oraz kupić bilet na wieczorny pociąg do Nowego Jorku. Ubrałam się szybko w swoje najprostsze ubrania i wyślizgnęłam się z pokoju w nadziei, że nikt mnie nie zauważy.
Gdy wyszłam z kamienicy, poczułam czyjąś dłoń na ramieniu.
-Witaj śliczna- usłyszałam koło ucha.
-Nie czas na żarty, Richard- odpowiedziałam, przyspieszając kroku. Richard był bardzo żartobliwym amerykańskim oficerem, który przy każdej okazji starał mi się przypodobać, a także jedyną osobą, która rozmawiała ze mną szczerze. Piotr nie był zbyt rozmowny.
-Poczekaj chwilę! Znalazłem w urzędzie coś, co powinno cię zainteresować.
Zatrzymałam się.
-Co takiego?
-Lepiej, żebyś zobaczyła to osobiście- powiedział, łapiąc mnie za rękę.
Poprowadził mnie wciąż cichymi uliczkami aż do Urzędu Stanu Waszyngton, gdzie tuż po przybyciu do Stanów zostawiłam wraz z Piotrem dokumenty. Zastanowiło mnie, co takiego Richard chciał mi pokazać. Tajne wejście do archiwum? Informacje na temat działań wojennych, których nie podawano w gazetach?
Po jakimś czasie doszliśmy do jego jak zawsze zagraconego gabinetu. Na ścianach, oprócz map, wisiały także zdjęcia, wycinki z gazet, suszone kwiaty i listy od przyjaciół, po podłodze walała się sterta pudeł i teczek, co zupełnie nie pasowało do biurka, które było jedyną czystą i bardzo dokładnie porządkowaną rzeczą w pomieszczeniu. Richard usiadł w fotelu, wyciągając z szuflady dziwnie wyglądającą teczkę.
Zamarłam.
-Czy to jest...
-Tak, z tajnej bazy danych amerykańskiego wywiadu. Miałem sprawdzić kolejne osoby podejrzewane o bycie niemieckimi szpiegami, kiedy natknąłem się na...- poszperał trochę w dokumentach- to.
Gdy zobaczyłam dowód i załączony do niego stos papierów omal nie spadłam z krzesła. Widniało na nich moje nazwisko, z tą różnicą, że... nie było moje. Nie byłam Zuzanną Pevensie, lecz Zuzanną Martens, córką niemieckiego oficera i pielęgniarki, adoptowaną przez Helenę Pevensie w dniu narodzin, podejrzewaną o współpracę z niemiecką służbą wywiadowczą.
Przez jakiś czas wpatrywałam się z niedowierzaniem w dokumenty, jednak z czasem zaczęłam rozumieć niektóre rzeczy na przykład to, że pomimo bycia pełnoletnią, nigdy nie widziałam swojego aktu urodzenia, a także mówiłam po niemiecku tak samo dobrze jak po angielsku. I nikt nie powiedział mi prawdy, chociaż bez tej wiedzy mogłam zostać niesłusznie oskarżona.
-Przepraszam cię- powiedział Richard. Wtedy pożegnał się ze mną, a ja widziałam go po raz ostatni.
Wyszłam z gabinetu, zabierając swój dowód i pobiegłam do szpitala, gdzie w kilka minut złożyłam wymówienie, mimo iż dyrekcja próbowała za wszelką cenę mnie zatrzymać, a następnie niczym huragan wpadłam na dworzec i kupiłam bilet do Nowego Jorku. Wkrótce potem szłam już do mieszkania rodzi... państwa Pevensie, skąd bez słowa zabrałam walizkę, zostawiając jedynie krótki liścik w kuchni.
Kiedy godzinę później wsiadałam do pociągu, nie sądziłam, że ktoś wiedział o moich planach. Weszłam do przedziału na końcu pociągu i usiadłam naprzeciwko żołnierza w kapeluszu, czytającego gazetę. Nie próbowałam z nim rozmawiać, on również nie zdradzał mną zainteresowania.
Pociąg ruszył, stopniowo nabierając prędkości. Spróbowałam poczytać biuletyn informacyjny, jednak przez natłok myśli ledwie udało mi się odczytać pierwsze zdanie. Zaprzestałam więc, patrząc w okno. Trasa kolei biegła przez sieć gospodarstw rolnych, dlatego przyglądałam się z oddali, jak rolnicy orali pola, a dzieci zaganiały zwierzęta na pastwiska.
W końcu, kiedy zaczęło się ściemniać, a konduktor oznajmił, że w ciągu piętnastu minut będziemy w Nowym Jorku, młody mężczyzna przemówił. Jego głos poznałabym wszędzie.
-Dlaczego tak szybko wyjechałaś? Coś się stało?
-Nie weźmiesz tego na poważnie- mruknęłam.
-Przecież wiesz, że dopóki się nie dowiem, to nie uwierzę.
Westchnęłam głęboko i streściłam mu w kilku zdaniach moje sny, pomijając niektóre fragmenty. Piotr zamyślił się.
-Wiem, że nie możemy wrócić do Narnii, ale czuję, że dzieje się tam źle. Musimy coś z tym zrobić.
-Wymyślimy coś, na pewno. Daję słowo.
