Spośród licznych znajomych Ecco, Doktor był, być może, najbarwniejszym.
Pojawiał się od czasu do czasu, zupełnie znikąd, by wyzwać matematyka na przyjacielską partię szachów, zazwyczaj przeciągającą się długo w noc. A Ecco nigdy nie odmawiał. Choćby pracował nad najdonioślejszą z zagadek, choćby od rozwiązania miały zależeć losy świata, zawsze miał czas na szachy z jaskrawo odzianym Doktorem.
Na ile się orientuję, każdy z nich wygrywał równie często.
Także tamtego popołudnia, gdy deszcz siekł w okna, dwaj geniusze mrużyli oczy nad planszą zastawioną figurami z rogu i kości, które Doktor przywiózł podobno z Yorku, wygładzonymi i lśniącymi jak jedwab po długich wiekach używania.
Na dywanie obok stolika, otoczone rozsypanymi kolorowymi długopisami, karteczkami i zakreślaczami, siedziały piętnastoletnia Liane i rudowłosa towarzyszka Doktora, Melanie, pochłonięte bez reszty schematem programu, który Liane pisała. Tak, jak i szachiści, dziewczęta porozumiewały się mruknięciami i monosylabami, pokazując sobie nawzajem poszczególne kartki. Melanie przypięła rudy lok nad uchem spinaczem do papieru, a Liane zamiast szpilki wsunęła we włosy nieco przeżuty długopis.
Deszcz bębnił o szyby. Osamotniony, z pewnym zakłopotaniem wydobyłem z dna podokiennej szafki sensacyjną powieść i oddałem się lekturze.
- Ciągle leje? - spytała Liane, wyrywając mnie nagle z afrykańskiej dżungli.
- Na to wygląda – odparłem, prostując się w fotelu. - Już skończyłyście?
- Tak, i chciałybyśmy coś zjeść, a oni – rzuciła okiem na wuja, westchnęła i pokręciła głową – są w swoim własnym świecie.
Rudowłosa Melanie dołączyła do nas przy oknie.
- Nic nowego – zauważyła, wręczając Liane starannie poukładany plik kartek.
- Chyba musimy same coś przygotować.
- Nikt nie zrobił zakupów – wyznała Liane. - Od rana tak leje, że można się utopić.
- Damy radę – powiedziała Melanie z niewzruszoną pewnością – Zanieś schemat do swojego pokoju, a ja się rozejrzę po kuchni.
Dziewczynka kiwnęła głową i wybiegła, a Melanie zmierzyła mnie wzrokiem – Idzie pan?
Zanim Liane weszła do kuchni, zdążyliśmy spenetrować lodówkę, która zawierała tylko opakowanie jaj, kilka marchewek i nieco sfatygowaną cytrynę.
- To chyba wszystko, co mamy – powiedziała Liane, rozkładając ręce, ale Melanie uśmiechnęła się tajemniczo. Przykucnęła, żeby zbadać szafki.
- Możemy zrobić jajecznicę z marchewką – zażartowałem.
Na blacie stanął słoik cukru pudru, drugi, mniejszy i pusty, oraz kuchenna waga. Melanie wspięła się na palce i z szafki nad blatem wyjęła torbę tartej bułki oraz butelkę. Na dnie uchowała się jeszcze resztka brązowego rumu.
- Cudnie! Prawie wszystko, czego trzeba. Mamy maszynkę do mielenia orzechów?
- Tak, ale nie mamy orzechów.
Melanie odrzuciła rude loki – Przyniosę z TARDIS. A wy tymczasem obierzcie marchewkę i utrzyjcie, na średniej tarce.
Pod kierunkiem towarzyszki Doktora ubiłem żółtka z cukrem, a Liane przygotowała pianę z białek. Melanie tymczasem zmieliła w maszynce laskowe orzechy, które przyniosła (do dziś nie wiem, jak to zrobiła, ale zajęło jej to może pięć minut i wróciła tak samo sucha, jak wyszła).
- Teraz mieszamy wszystko, tylko powolutku – zapowiedziała, podwijając rękawy. - Powolutku! Po trochu, Liane. A, i wsyp szczyptę cynamonu. Tamten słoiczek, tak. Marchewka, orzechy, piana.
- I do foremki! - zanuciła Liane.
- I do pieca na pięćdziesiąt minut – zakończyła Melanie z satysfakcją.
- Pięćdziesiąt? - jęknęła dziewczynka.
- Tymczasem posprzątamy. Dostałam ten przepis od takiej staruszeczki w Katowicach…
- więc zostawiliśmy tam ten statek, i postoi jeszcze ładnych parę lat, zanim się wezmą i go zabiorą – dokończyła Melanie. Liane wybuchnęła śmiechem.
- Co tu tak ładnie pachnie? - zapytał Doktor, wtykając głowę przez drzwi.
Dziewczęta, zarumienione i roześmiane, posypywały właśnie nasze dzieło cukrem pudrem, wzbijając tumany słodkiego, kręcącego w nosie pyłu.
- Ciasto – zaszczebiotała Melanie i złożyła usta w dzióbek. - Chcesz?
- Poproszę – Doktor usiadł obok mnie przy nakrytym do podwieczorku stole.
- Czyżbym usłyszał słowo „ciasto"? - zapytał Ecco, wchodząc.
Liane rzuciła Melanie pełne oburzenia spojrzenie, ale ruda podróżniczka położyła palec na ustach.
Ciasto pokrojono, zaparzono herbatę i wszyscy razem chwyciliśmy za widelczyki.
- Mmm… - zamruczał Doktor z pełnymi ustami. - Nie miałem pojęcia, że potrafisz piec ciasta, Mel. Delicje! Aksamit na języku, poezja podniebienia, symfonia smaku!
- Miło, że ci smakuje – uśmiechnęła się Melanie promiennie. - Wiedziałam, że prędzej czy później przekonasz się do marchewki.
Doktor zamrugał. Przełknął. Z cichym szczękiem odłożył widelczyk.
- Marchewki?
- A, tak. Śląskie ciasto marchewkowe. Pamiętasz Katowice?
- Marchewki? MARCHEWKI?
