Autor: Batsutousai
Tytuł oryginału: Xerosis
Link do oryginału: s/6985795/1/Xerosis
Zgoda: jest
Tłumaczenie: sea-kingdom
Beta: Adelcia /u/5365507/
/ 24/12/2014 - Wstawiam poprawioną wersję pierwszego rozdziału - akurat na Święta! Mam nadzieję, że o wiele płynniej się będzie czytało. Drugi rozdział byłby już zrobiony, lecz przygotowania do Świąt są strasznie czasochłonne.
.
Wyprowadziłam się z Polski już ponad pięć lat temu, wiec mój zasób słów jest mniejszy niż kiedyś był. Beta byłby bardzo mile widziany.
Xerosis to jeden z moich ulubionych fics na tej stronie - i nie ma jeszcze polskiego tłumaczenia!
Rozdziały są dosyć długie, więc trochę mi zajmie je przetłumaczyć w całości – mogłabym je podzielić na kilka krótszych, lecz wolę zostawić je jak najbliżej oryginału jak mogę. Postaram się więc wstawiać nowe rozdziały co tydzień lub dwa. Zapraszam do czytania.
Gdybyśmy Tylko Mogli Cofnąć Czas
Od kiedy pokonał Voldemorta, Harry czuł się, jakby czegoś mu brakowało w życiu. Dawno zrzucił winę na horkruksa, który był częścią jego duszy przez niemal całe życie, więc lekceważył to uczucie. Został odznaczonym aurorem, poślubił dziewczynę swoich marzeń i miał troje ukochanych dzieci.
A jednak, pięćdziesiąt lat później, otoczony swoją rodziną podczas pogrzebu Ginny, ta pustka pozostała. Wszyscy płakali – z wyjątkiem jego. Oczywiście kochał swoją żonę, lecz nie udało się jej nigdy wypełnić tej pustki, która pojawiła się zaraz po wojnie. Jej śmierć tylko ją pogłębiła, a Harry wypłakał się już lata wcześniej.
— Dlaczego to Ginny musiała umrzeć? — szepnął Ron, gdy tłum żałobników wreszcie opuścił dom, za pomocą sieci Fiuu lub punktu teleportacyjnego w tylnym ogródku.
— Czemu nie mógł to być Malfoy... - Zazwyczaj Ron powstrzymywał się od obmawiania Malfoyów w okolicy Albusa, lecz nie był akurat w najlepszym nastroju. Albus i syn Dracona Malfoya, Scorpius, byli przyjaciółmi od pierwszego roku w Hogwarcie, kiedy to oboje trafili do Slytherinu.
— Dlaczego ktokolwiek musiał umrzeć? — mruknął Albus, stając obok Harry'ego. — Jakim prawem mugole mogli...?
- Nawet nie zaczynaj, Al. — przerwał mu suchym głosem James. Jego dziewczyna, Jessie, była mugolką.
Albus skrzywił się na brata, a następnie zerknął na Harry'ego, z troską w swoich zielonych oczach.
— Wszystko w porządku, tato?
Harry bezwiednie zwrócił wzrok na młodszego syna,
— Tak — wymamrotał.
Hermiona pośpiesznie podeszła do Harry'ego i delikatnie wzięła go za łokieć.
— Chodź, wezmę cię do łóżka. — zaoferowała.
Harry spojrzał znowu na trumnę Ginny i pozwolił swojej przyjaciółce zaprowadzić się na drugie piętro, do sypialni, którą dzielił ze swoją żoną. Zawahał się przez chwilę przy wejściu, lecz Hermiona delikatnie popchnęła go do przodu. Wszystkie inne pokoje były zajęte przez rodzinę, która przyjechała na pogrzeb, więc jego sypialnia była jedynym miejscem w którym mógł spać. No, albo jego sypialnia albo kanapa, lecz wiedział, że Hermiona nigdy, by mu nie pozwoliła na niej spać.
Zdołała nakłoniła go do zdjęcia szaty i wejścia do dużego, zimnego łóżka. Kiedy zaczęła poprawiać jego kołdrę, mruknął Harry. — Mam prawie siedemdziesiąt lat, Hermiono. Poradzę sobie z pościelą.
Hermiona prychnęła tylko i rzuciła mu niewzruszone spojrzenie.
— Nosisz ten oszołomiony wyraz twarzy od czasu ataku. Nie jestem pewna czy wierzę, że się sobą porządnie zajmiesz.
— Hmm... — było jedyną odpowiedzią Harry'ego.
Hermiona westchnęła i usiadła na skraju łóżka, pociągając za lok swoich włosów.
— Wszyscy się o ciebie martwimy.
Harry wzruszył ramionami i zamknął oczy.
— Moja żona została zamordowana przez psychotycznego mugola, zostały nam z dwa miesiące zanim wybuchnie całkowita, mugolsko-czarodziejska wojna. Powinnaś się martwić o rzeczy ważniejsze ode mnie.
Hermiona znowu westchnęła i pochyliła się, by pocałować czoło Harry'ego, który tylko smutno się uśmiechnął.
— Zawsze znajdę czas, by się o ciebie martwić, ty poświęcający się idioto — wstała i wyszła z pokoju, gasząc za sobą światło.
Harry trzymał swoje oczy zamknięte w ciemności, próbując wyobrazić sobie, że Ginny leży tuż obok niego. Wmawiał sobie, że jego świat nie stanął na głowie tydzień temu, kiedy to mugolski rząd ogłosił istnienie magicznego świata, a nie-magiczni obywatele Wielkiej Brytanii zaczęli atakować wszystkich, którzy wydawali się magiczni.
Jednak Ginny nie leżała obok niego, a mugolski premier był kompletnym wariatem. Wiele ludzi zginie w tych nowoczesnych polowaniach na czarownice i Harry nie mógł tego powstrzymać. Co mógł zrobić bohater przeciw przerażonej osobie z pistoletem?
Rok później, byli zaangażowani w kolejną wojnę, tym razem jednak bez określonego wroga. Nie było Czarnego Pana do pokonania, nie było sługusów, których można by pojmać lub wysłać z powrotem jako szpiegów. Byli tylko mugole i czarodzieje, oboje ze swoją bronią masowego rażenia, zdeterminowani, by wygrać. Młodzi mugole byli uwięzieni pomiędzy dwoma stronami, mordowani przez zarówno sąsiadów, jak i nieznajomych, zanim ktokolwiek mógłby wezwać pomoc.
Magiczny świat nie był w ogóle przygotowany do walki z mugolami. Owszem, mieli po swojej stronie magię, lecz nawet najlepsza tarcza nie mogła nic zdziałać przeciwko bombie jądrowej, zrzuconej na środek Ulicy Pokątnej. Wszyscy zwrócili się po pomoc do aurorów, lecz nawet oni nie mogli nic zrobić, przyzwyczajeni do walki z magią, lecz nie z fizycznymi pociskami.
Harry uważał, że Voldemort i jego Śmierciożercy śmiali się zza grobu.
Sam Harry, był kimś, do kogo zwróciła się ludność czarodziejska. Pokonał przecież Voldemorta, gdy wszystko wydawało się stracone, pomógł odbudować magiczny świat, bez ukończenia szkoły, był ojcem trzech błyskotliwych dzieci; jeśli ktokolwiek mógł naprawić sytuację, był to Harry Potter.
Po raz kolejny westchną nad błagającą sową, zastanawiając się, kiedy czarodzieje zaczną w końcu walczyć za siebie i przestaną zrzucać wszystkie swoje nadzieje na barki 'bohaterów'. Jego własna żona była jedną z pierwszych ofiar; czy nie przyszło im do głowy, że już by dawno coś zrobił, gdyby tylko mógł?
Pięć lat od chwili wybuchu krwawej wojny pomiędzy czarodziejami, czarownicami i mugolami, Harry spojrzał na deszcz spadający z czarnych chmur, które nieustannie wisiały na niebie. Dookoła, ludzie poruszali się w cichych grupach, przechadzając przez rzędy grobów, by móc oddać hołd zmarłym. Przyziemni - tak się sami nazywali mugole – zdołali wycelować swoją broń w stronę Hogwartu i Hogsmeade. Co kiedyś było wspaniałym zamkiem, teraz było zaledwie stosem ruin – tak jak kiedyś wyglądał dla mijających go mugoli.
Bratanice Ginny i syn Teddiego, zmarły w bombardowaniu razem z Teddy'im, Lily, Rose, Nevillem, i ich rodzinami. Teraz jedynie Albus i Harry pozostali z rodziny Potter – Weasley - Lupin.
— Tato? — szepnął Albus, ściskając ręce z ostatnim z pozostałych Malfoy'ów. Kiedy Draco zmarł, Scorpius zamieszkał z nimi. Dwaj czarodzieje szybko wskoczyli razem do łóżka, podczas gdy Harry taktownie udawał, że tego nie zauważa.
— Wracajmy do domu. — mruknął, rzucając ostatnie spojrzenie w kierunku rzędu grobów. Przyziemni zgodzili się na zawieszenie broni na dwa dni, by dać czarodziejom czas na odkopanie swoich zmarłych z gruzów, czas ten był już bliski końca. Wojna nie długo się rozpocznie od nowa i jedynym sposobem na przetrwanie, było podzielenie się na mniejsze grupy – oczywiście, jeżeli nie było się częścią zespołu atakującego.
Harry wybierał się na napad, wieczorem, tego samego dnia. Nie było gwarancji, że wróci żywy.
Nigdy nie było.
Harry przeklął swój los, kiedy pochował ostatniego członka rodziny, za swoim zawalonym domem. Cztery lata po zniszczeniu Hogwartu, przetrwała zaledwie garstka czarodziejów na całym świecie. Harry był na kolejnym bezużytecznym napadzie, gdy grupa przyziemnych znalazła jego dom, zablokowała wyjścia i go podpaliła. Scorpius i Albus byli bez szans.
Delikatnie przyklepał świeżą ziemię, przykrywającą szczątki, które udało mu się znaleźć. Jego ostatni synowie byli zakopani razem, dzieląc grób, tak jak by chcieli.
Harry spojrzał na ciemne niebo, gdzie wznowiły się kwaśne deszcze, plamiąc jego twarz i wyduszając kaszel z jego piersi. Nie potrzebował niczyjego słowa, by wiedzieć, że umierał – martwe lasy, w których się kiedyś chronił były wystarczającym dowodem. Niszczyli świat swoją wojną, a wraz ze światem, niszczyli również siebie.
Chciał żyć wystarczająco długo, aby zobaczyć tych przyziemnych draniów, którzy doprowadzą się do własnej śmierci, konsekwencjami swoich czynów.
Zaczął biec zanim dotarły do niego krzyki i strzały. Wykryli jego zaklęcie alarmowe, w tym samym momencie kiedy ono wykryło ich, lecz Harry był przyzwyczajony do szybkich ucieczek i nigdy spokojnie nie odpoczywał. Utrzymywało go to przy życiu, lecz ciągłe napięcie nadwyrężało jego ciało, które słabło z każdym dniem.
Biegł jak najszybciej potrafił, nawet nie myśląc o wysyłaniu klątw w stronę ścigających go przyziemnych; nie miał już swojej różdżki od ponad roku, a każdy oddech potrzebował na kontynuowanie sprintu.
— Nie masz gdzie się ukryć, magiczny! — Jeden z przyziemnych zawołał, a reszta parsknęła śmiechem.
— Jest równie bezradny, jak królik ścigany przez lisa! — dodał inny.
Harry gorzko się uśmiechnął. Króliki i lisy były w tych czasach równie rzadkie, jak czarodzieje i czarownice. Zastanawiał się, czy ci przyziemni zdawali sobie sprawę, że otruli wszystkie źródła żywności swoimi bombami?
Drzewo spadło mu na drogę i Harry wiedział, że jeśli spróbuje go ominąć, zostanie złapany przez ścigających go przyziemnych. Przyspieszył więc i przeskoczył przez pień drzewa, szczerząc zęby z sukcesu. Niestety, gdy wylądował po drugiej stronie, zahaczył o swoje podarte spodnie, o jedną z gałęzi, skręcając kostkę.
Wylądował boleśnie na boku, trzymając obolałą nogę nad ziemią. To był koniec. W końcu udało im się go złapać.
Głowy wychyliły się zza kłody, wyszczerzając zęby w uśmiechu.
— No, no, patrzcie tu chłopcy — jeden z nich zaśpiewał, przeciągając wyrazy w amerykańskim akcencie. — Złapaliśmy sobie magika.
Wszyscy zarechotali, nie spiesząc się ze skończeniem zabawy; w końcu już go przecież złapali, a on nie mógł uciec ze skręconą kostką, leżąc na ziemi, mając kilkanaście pistoletów wycelowanych prosto w swoje serce.
— Jakieś ostatnie słowa, magiczny? — zapytał ich przywódca.
— Tak — odpowiedział Harry — do zobaczenia w piekle.
Harry jęknął, gdy dotarł do jego świadomości odgłos pociągu. Gdzie do cholery był? Czy zdołał się deportować do bezpiecznego miejsca?
— W końcu się obudziłeś, chłopcze? — spytał zirytowany głos.
— Co...? — Harry otworzył oczy, mrużąc je z powodu jaskrawych świateł, dawno zniszczonego peronu 9 i 3/4. — Gdzie ja...?
— Śmiertelnicy tacy jak ty, nazwaliby to Czyśćcem — zaoferował zirytowany głos. Harry spojrzał na zakapturzoną postać, z kosą w ręku. — I żeby nie było później pytań, ja jestem Śmiercią.
— Śmierć? — Harry pokręcił głową i usiadł na środku podłogi.
— Dlaczego...? — znowu potrząsnął głową i skupił się na zjawie, która usiadła tuż obok na ławce.
— Dlaczego jestem w Czyśćcu? Czy nie powinienem był trafić prosto do piekła, albo coś w tym stylu?
Śmierć sapnęła.
— Tak, no jasne, piekło. Czeka tam na ciebie ładny schowek pod schodami z twoim imieniem, tuż obok twojego starego przyjaciela Tomcia. — Harry miał przeczucie, że Śmierć wzniosła oczy do nieba. — Nie do końca, dzieciaku. Zmarłeś jako pan Insygni Śmierci, czyż nie?
— Ee... pewnie? — Harry wzruszył ramionami. Choć czy nie został rozbrojony raz, czy dwa razy w swoim życiu.
— Może być. — zadecydowała Śmierć, przerzucając kosę z ręki do ręki. — Słuchaj, ty jesteś Panem, więc dostajesz tu kilka opcji...
— Opcji?
— Hej! Nie przerywaj! — warknęła Śmierć.
Harry podskoczył do tyłu.
— Przepraszam. Twoja historia. Mów dalej.
— Cholerna racja, to moja historia. Głupi śmiertelnicy. — Śmierć prychnęła i przestawiła uścisk na kosie, która skróciła się. Zaczęła kręcić nią jedną ręką, jak szczególnie zabójczą pałkę.
— Ty jesteś Panem Śmierci, więc dostajesz tu kilka opcji. Możesz wrócić z powrotem do swojego nędznego życia i cieszyć się końcówką swojej bardzo krótkiej egzystencji, jako ostatni żyjący czarodziej. Możesz iść do piekła, do swojego pięknego schowka pełnego tortur, o którym wcześniej wspomniałam. Lub! Możesz wziąć opcję number trzy i wrócić do swojego dzieciństwa, by wszystko naprawić.
Harry mrugnął.
— Ee... no dobrze. Wolałbym nie wracać do piekła na ziemi, dziękuję bardzo.
— Nie proponowałabym tej opcji, owszem. — zgodziła się Śmierć. — Życie jest takie nudne.
Harry zerknął na Śmierć kątem oka.
— No oczywiście, Ty byś coś takiego powiedziała.
Śmierć zachichotała.
— Rozbawiłeś mnie. No tak. Zostają ci dwie opcje: piekło czy zrobienie wszystkiego od nowa?
Harry przetarł oczy.
— Cholera. Ee... Ty pewnie chciałabyś żebym przeprowadził się do piekła, lecz ja wolę tą drugą opcję - zrobienie wszystkiego od nowa.
— Nawet jakbyś wiedział, że i tak i tak pójdziesz do piekła, kiedy ponownie umrzesz, bez względu na to co zrobisz w swoim drugim życiu? — zapytała Śmierć.
— Och, nieźle. Wieczne tortury teraz, czy wieczne tortury później? Jak ja się kiedykolwiek zdecyduję?
Śmiech Śmierci przypominał Harry'emu coś pomiędzy oddechem dementora i kaszlem umierającego człowieka.
— Ty mnie tak bardzo rozbawiasz, Panie Śmierci.
— Żyję, by służyć. — Harry mruknął pod nosem.
— Och! Czekaj, tak, podoba mi się to! — Śmierć odłożyła swoją kosę i przychyliła się do Harry'ego. — Ty, wracając w czasie. Co zrobisz z przyziemnymi? Czy ich zabijesz?
— Ee... — Harry bezwiednie przetarł miejsce, w które trafiła go kula. Rana zagoiła się w Czyśćcu, lecz Harry uważał, że nigdy nie zapomni rozdzierającego bólu spowodowanego przez pocisk, który trafił go tuż obok serca oraz uczucia wolnego wykrwawiania się na śmierć.
— Nie wiem. Może — skrzywił się i przyznał. — Prawdopodobnie.
Zniszczyli oni wszystko. Wybili wszystkich czarodziejów i czarownice, jak zwierzęta. Zrujnowali całą planetę swoim strachem i nienawiścią. Jeśli Harry cofnął by się w czasie, musiałby powstrzymać przyziemnych, przed dowiedzeniem się o świecie magii, a jeśli to znaczyło by ich śmierć...
— Dobrze, dobrze. — Śmierć zatarła ręce, jak szaleniec ze swoją ostatnią ofiarą. — Zobaczmy, w tym życiu zabiłeś... — Śmierć przerwała i numery jak na zegarku cyfrowym pojawiły się mu nad głową Harry'ego, odliczając do góry.
— Tak, to brzmi poprawnie. — Śmierć oznajmiła kiedy liczba się zatrzymała.
— Cztery tysiące? — zdołał zapytać.
— Trzy tysiące, dziewięćset pięćdziesiąt siedem. — poprawiła go Śmierć. — I to nie licząc Toma Riddle'a, tak przy okazji, skoro to był fuks. Dam ci częściową odpowiedzialność, za zniszczenie jego dziennika, ale to wszystko. — Śmierć wyprostowała się, podczas gdy Harry przetarł bezradnie oczy. — Pozwól nam zawrzeć porozumienie, śmiertelniku.
Harry pokręcił głową, oszołomiony numerem, wiszącym mu nad głową. Była to jednak wojna, a on użył najbardziej niszczycielskich zaklęć w historii, by zabić jak najwięcej przyziemnych.
— Porozumienie? Jakie porozumienie?
Śmierć kiwnęła na number nad głową Harry'ego. — Obiecaj przekroczyć ten number, a podaruję ci specjalny dar.
Harry spojrzał znowu na number.
— Liczą się tylko przyziemni? — spytał.
Śmierć wzruszyła ramionami. — Przyziemni, magiczni. Nie robi różnicy. Jeśli są martwi, jestem zadowolona.
Harry kiwnął głową.
— To... wracanie do przeszłości, by wszystko naprawić... czy zatrzymam całą moją wiedzę?
— Nie miało by to sensu, gdybyś jej nie zatrzymał. — Śmierć się zgodziła. — Jak mogę oczekiwać zmiany, jeśli nie będziesz pamiętał co zrobiłeś źle? Będziesz mieć całą swoją wiedzę, swoje umiejętności i nawet swój kompletnie rozwinięty rdzeń magiczny.
— Och. No... dobrze. Ee... jaki rodzaj specjalnego daru? — zapytał Harry.
Śmierć podniosła znowu swoją kosę i zaczęła nią kręcić.
— Umiejętność, której nie miałeś w swoim poprzednim życiu. Może... nie wiem: zostanie metamorfogiem! Albo kontrola nad jednym z elementów. Albo...! — Śmierć nagle zacichła i uśmiechnęła się niepokojąco do Harry'ego. — Mogę ci dać zdolności dementora.
— Zdolności dementora? — powtórzył Harry, bojąc się rozważyć znaczenia słów Śmierci.
Śmierć kiwnęła głową i Harry miał przeczucie, że była bardzo podekscytowana.
— Tak! Trochę empatii, zdolność wywołania najgorszych wspomnień, z umysłu twojej ofiary i zdolność wyssania duszy. — Śmierć przyłożyła palec na usta lub raczej miejsce, gdzie znajdowały się usta na normalnej, ludzkiej twarzy. — Przypuszczam, że dostaniesz trochę wyżywienia z duszy, które zgromadzisz, mimo że dusze trafią prosto do mnie. Każda będzie się liczyć do twojej sumy ofiar, oczywiście...
Harry wykrzywił się. Nienawidził dementorów. Aczkolwiek. Możliwość zabicia przyziemnych, bez zostawiania dowodów lub zastraszenie swoich wrogów...
— Czy potrafiłbym zdecydować na kogo ta... moc, będzie wpływać?
Śmierć parsknęła.
— Jakbym dała ci niesamowite zdolności, których nie potrafisz kontrolować. Będziesz mógł zdecydować, na kogo wpływasz, jak mocny ten wpływ będzie, cokolwiek. Musisz się najpierw przyzwyczaić, więc na początku może być trudniej, lecz powinieneś dosyć szybko się nauczyć. — Śmierć przerwała. — Jeśli zdecydujesz tą moc użyć.
— Powiedziałaś „trochę empatii" — przypomniał sobie Harry. — Jak by ta empatia działała?
— Powiedziałam 'empatia', ale chodziło mi o coś innego, — odpowiedziała Śmierć. — Ludzie nie mają nic takiego, lecz empatia to najbliższe temu określenie. Empatia pozwala ci określić, jak się czują osoby dookoła. Moja wersja pozwala ci... wyczuć ile jest radości lub smutku w drugiej osobie. Dementorowi, ta zdolność pozwala decydować, czy powoli spożyć ich szczęśliwe wspomnienia, czy po prostu wyssać im duszę. Ty nie potrzebował byś spożywać tych szczęśliwych wspomnień, tak jak dementor, ale ta zdolność poinformowałaby cię, jak bardzo twoja ofiara będzie cierpieć.
Śmierć po raz kolejny przerwała. — Jeśli zdecydujesz się zaakceptować mój dar.
— Jaki rodzaj pożywienia dostałbym za wyssanie duszy? — zainteresował się. Nie udawał zainteresowania; Harry już zdecydował zaakceptować dar zdolności dementora, i naprawdę chciał poznać szczegóły. Chciał wiedzieć jak te zdolności działały, skoro miał z nimi żyć.
Śmierć chrząknęła i przywróciła kosę do normalnego rozmiaru.
— Wiedzę — zdecydowała. — Jeśli wyssiesz duszę kogoś, kto potrafi rozwiązać pierwiastek kwadratowy jakiegoś numeru, też będziesz to potrafił. Jeśli wyssiesz duszę kogoś, kto wie jak zbudować bombę, też będziesz to wiedział. Jeśli wyssiesz duszę kogoś, kto właśnie się nauczył alfabetu, również będziesz ten alfabet znał.
— Języki? Zaklęcia? — zapytał Harry.
— Na nauczenie się języka, potrzebował byś więcej niż wyssanie tylko jednej duszy, ale mógłbyś się go w ten sposób nauczyć. — Śmierć zaczęła przerzucać kosę z ręki do ręki, tak jak na początku, kiedy Harry się dopiero obudził.
— Zaklęcia, jasne... Hmm... jeśli wyssiesz dusze od ponad dziesięciu ludzi z magicznym darem; na przykład, przyspieszonym zdrowieniem, ty również rozwiniesz w sobie ten talent.
— Nie ma aż tyle magicznych ludzi, których chciałbym zabić. — wyznał Harry.
— Znajdź sabat wampirów. — odparowała Śmierć. — Nienawidzę tych gnojków. Za każde pięć wampirów, które wyssiesz, dam ci kolejne z ich zdolności: przyspieszone zdrowienie, szybkość, zmysły, siła. Niektóre z nich mają wampiryczne dary, jak zdolność chodzenia przez cienie, to jest warte z dziesięć wampirów. Wszystko oprócz nieśmiertelności, oczywiście.
Harry kiwnął głową. Nie słyszał do tej pory ani jednej wady. Z wyjątkiem...
— Jeszcze dwie rzeczy: patronusy i prawdziwe dementory.
Śmierć westchnęła.
— Wy śmiertelnicy... Słuchaj, jesteś ciągle normalnym człowiekiem, tylko z kilkoma dodatkowymi zdolnościami. Patronusy nie wpłyną na ciebie więcej niż poprzednio, a prawdziwe dementory mogą cię zaatakować, tak samo jak zawsze. Te rzeczy się nie zmienią. Więc, chcesz mój dar czy nie?
— Tak, wezmę go. Dementor Harry Potter! Ładnie to brzmi. — odrzekł Harry.
Śmierć zaśmiała się.
— Doskonale. — Pociąg podjechał na peron i Śmierć wskazała na otwarte drzwi. — Wskakuj do pociągu, śmiertelniku. Idź i przyślij mi martwe dusze.
Harry kiwnął w zgodzie głową i uniósł się na nogi.
— Dobra. Ee... kiedy przybędę na miejsce? Możesz mi powiedzieć?
Śmierć ponownie westchnęła. — W momencie, kiedy zostałeś właścicielem jednego z Insygni.
— Och. — wzruszył ramionami, lecz zanim wstąpił do pociągu, Śmierć za nim zawołała
— Och, śmiertelniku! — Harry odwrócił się z uniesioną brwią. — Śmiertelnicy dostają jedną formę animaga na jedno życie, a to będzie twoje drugie. Uznaj to jako prezent za rozbawienie mnie. — wtedy Śmierć machnęła ręką i Harry został szturchnięty do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nim.
Kiedy pociąg ruszył, Harry znalazł sobie wygodne siedzenie w pustym przedziale. Kolejna forma animaga? Był już czarnym niedźwiedziem, czym jeszcze mógł być? Miał nadzieje, że to nie będzie nic tak wielkiego i łatwego do rozpoznania jak poprzednio.
Pociąg wjechał do ciemnego tunelu i Harry'emu zaczęły kleić się oczy. Nie mógł się doczekać zobaczyć ponownie twarze swojej rodziny; Rona, Hermiony, Ginny... dobrze byłoby być w domu.
Długa Droga
Harry obudził się w czyichś ramionach. Ktokolwiek go niósł, wbiegł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi, mrucząc pod nosem zaklęcia. Został postawiony z powrotem na nogi. Zmusił się do otworzenia oczu. Czyż nie został właścicielem jednego z Insygń, kiedy dostał pelerynę-niewidkę od Dumbledore'a, na pierwszym roku, na Gwiazdkę?
Kobieta z długimi, czerwonymi włosami i przerażonymi zielonymi oczami spojrzała mu w oczy.
— Wszystko będzie dobrze, kochanie — szepnęła.
— Nie pozwolę mu cię zranić. Musisz dorosnąć i uratować świat — próbowała się do niego uśmiechnąć, lecz wyszedł jej jedynie grymas.
Oddech Harry'ego utknął mu w płucach, wyciągnął tłuste rączki w kierunku kobiety. Lily Potter, jego matka. Ona...
— Kocham cię, Harry. Nigdy tego nie zapomnij. — I z tymi słowami odwróciła się w stronę drzwi, które właśnie zostały wysadzone z ramy.
Mówiła swoje ostatnie pożegnania.
— Nie, nie Harry, tylko nie Harry!
— Odsuń się głupia dziewczyno... odsuń się, już...
— Nie Harry, proszę nie, zabij mnie zamiast niego...
— To moje ostatnie ostrzeżenie...
— Nie Harry! Proszę... miej litość... miej litość... tylko nie Harry! Proszę... zrobię wszystko!
Voldemort zaśmiał się chłodno i wyszeptał — Avada Kedavra — i ciało Lily Potter osunęło się na ziemię.
Harry pomyślał o tym, że nie mógł już nawet płakać nad tą kobietą, która dla niego wszystko zaryzykowała, poświęcając nawet własne życie, lecz w tym momencie, Voldemort pochylił się nad łóżeczkiem i Harry znalazł się zawieszony pomiędzy nienawiścią i dziwnym uczuciem potrzeby. To był mężczyzna, z którym walczył przez pierwsze kilkanaście lat swojego życia i był to również moment, kiedy Harry dostał kawałek jego duszy, którego brakowało mu przez prawie pięćdziesiąt lat.
Mężczyzna z przerażającymi, czerwonymi oczami, wycelował różdżkę pomiędzy oczy Harry'ego. Jednoroczne niemowlę spojrzało prosto na niego, z osobliwie zrozumiałym uśmiechem. Jakby czekało na zaklęcie, znając swój los. — Avada Kedavra — powtórzył i uśmiech niemowlęcia się rozszerzył, patrząc jak klątwa odbiła się od tarczy dookoła niego, trafiając w Czarnego Pana.
Obydwaj wrzasnęli z bólu, kiedy odbita klątwa trafiła w swój nowy cel. Ciało Voldemorta rozpadło się, podczas gdy kawałek jego duszy wstąpił do świeżej blizny, w kształcie błyskawicy na czole Harry'ego. I jedyna rzecz, której Harry był świadomy to ból, ból, ból, spowodowany bitwą pomiędzy kawałkiem duszy i barierą jego matki.
Kiedy dwa kawałki magii zakończyły w końcu swoją bitwę, ciało Harry'ego było tak wyczerpane , że od razu padło nieprzytomne.
Obudził się w pokoju, w którym był tyle razy podczas swojego dzieciństwa, że nie mógłby go nigdy zapomnieć. Białe ściany i wysokie okna, z rzędami łóżek i zapachem leczniczych eliksirów – był w Skrzydle Szpitalnym.
Harry niedaleko usłyszał głosy:
— Czy jesteś pewna, że nic nie można zrobić?
Westchnienie.
— Naprawdę, Albusie. Magia chłopca przyzwyczaiła się już do czarnej magii w tej bliźnie. Jakiekolwiek próby jej usunięcia, mogą go zabić! Gdybym dotarła do niego tuż po tym, jak trafiła go klątwa, to może dało, by się coś zrobić, ale teraz? Już za późno.
— No dobrze. Dziękuję Ci, Poppy. — Kroki się oddaliły i drzwi od Skrzydła Szpitalnego otworzyły się i zamknęły.
Kolejne kroki przybliżyły się do łóżeczka i Harry znalazł się pod zmartwionym wzrokiem szkolnej pielęgniarki.
— Och, obudziłeś się! — udało jej się krzywo uśmiechnąć. — Zobaczmy czy uda ci się coś zjeść, hm?
Udało mu się przełknąć kilka eliksirów i jakąś papkę przyniesioną przesz skrzata domowego, lecz odwrócił głowę, gdy tylko jego mały żołądek zaprotestował.
Pomfrey westchnęła i odłożyła jedzenie i łyżeczkę na bok.
— No dobrze. Może czas na drzemkę? — zdecydowała i machnęła różdżką nad głową Harry'ego.
Harry wykrzywił się, kiedy zaczął przysypiać. Pielęgniarka oszukiwała.
Harry ponownie się ocknął, kiedy donośny głos zaczął nad nim szlochać.
— Hagridzie, jeśli nie możesz się wziąć w garść ...
Hagrid głośno wydmuchał nos w chusteczke wielkości obrusa.
— Przepraszam, pani Pomfrey. To wszystko jest po prostu takie przygnębiające!
— Jest to straszliwa tragedia. — zgodziła się pani Pomfrey. Harry wyczuł nutę prawdziwego żalu w jej głosie — Lecz to nie znaczy, że musisz się głośno rozklejać i budzić Harry'ego.
Harry szybko zamknął oczy, kiedy Hagrid i pani Pomfrey podeszli do jego łóżeczka. Nie chciał być trafiony kolejnym usypiającym zaklęciem!
— Patrz na tego małego urwisa. Taki słodki i cichy. Nie wie, że ludzie w całym kraju organizują imprezy na jego cześć. Chłopiec Który Przeżył, tak go nazywają.
— Tak, tak, wiem. Hagridzie, spóźnisz się jeśli teraz nie wyruszysz.
— Och, no tak. Ee... pora iść. Muszę go zabrać do jego nowego domu.
Och. Cholera jasna. Harry będzie musiał mieszkać z Dursleyami.
Chociaż... może to nie był najgorszy pomysł. Zemsta najlepiej smakuje na zimno, czyż nie? A Harry umiał teraz sprawić, że jego ciotce i wujkowi będzie bardzo, bardzo zimno. Tak. Pasowało mu to – pierwsi przyziemni, na których wypróbuje swoje nowe zdolności, będą tymi samymi ludźmi, którzy zmienili jego dzieciństwo w piekło.
Harry zamierzał się tym cieszyć.
Pierwsze dwa lata były testem cierpliwości dla Harry'ego. Wolałby się nauczyć samodzielnie poruszać i rozmawiać przed rozpoczęciem dręczenia swoich krewnych – i wypróbowania swoich nowych zdolności. No i nic mu jeszcze okropnego nie zrobili, pozwalając mu spać w starym łóżeczku Dudleya, poprawnie go ubierając i karmiąc.
Harry był cichym dzieckiem, co bardzo pasowało Vernonowi i Petuni. Dudley krzyczał i ryczał bez przerwy, lecz Harry cicho leżał w łóżeczku, jadł to co mu dali i nie robił zamieszania. Pierwszy nauczył się korzystać z nocnika, co osłupiło Petunię. Nie mogła się zdecydować pomiędzy gniewem, iż Harry nauczył się coś przed jej 'perfekcyjnym' synem, a radością, że nie będzie musiała sprzątać już jego brudne pieluchy. W końcu zdecydowała się cieszyć, że nie musiała się o niego martwić.
Niedługo po trzecich urodzinach Harry'ego, Vernon nakazał mu przeprowadzić się do schowka pod schodami, ponieważ Dudley 'był rosnącym chłopcem i potrzebował miejsca'. Harry nie spierał się z tą decyzją, woląc spać w swoim schowku, niż słuchać chrapania Dudleya lub być świadkiem okazjonalnych wypadków, kiedy Dudleyowi zdarzyło się zmoczyć łóżko. Nie pozwoliłby się trzymać w schowku na zawsze, na razie jednak postanowił cieszyć się ciszą i spokojem, no i oczywiście szybkim przejściem do kuchni, skoro Petunia dawała mu coraz mniej jedzenia.
Wysokość zawsze była problemem dla Harry'ego. Był najniższą osobą w swojej rodzinie; wszystkie jego dzieci przerosły go we wczesnych latach młodzieńczych. Brak poprawnego żywienia w dzieciństwie było oczywistą przyczyną i Harry nie miał zamiaru pozwolić swoim krewnym spowolnić swój rozwój. Jeśli to oznaczało, że musiał użyć magii, by otworzyć schowek i ukraść trochę jedzenia z lodówki, nie wahał się tego robić.
Kiedy Harry miał cztery latka, Vernon zaczął dawać mu listy obowiązków. Zaczęło się prosto: poskładaj pranie, pozbieraj zabawki w salonie, pomóż Petunii powyrywać chwasty. Nie przeszkadzało mu to za bardzo, więc godził się je robić.
Jednak w dniu kiedy Vernon kazał mu ugotować śniadanie, Harry się zaparł.
— Nie — powiedział Harry.
Vernon spojrzał z góry na swojego siostrzeńca, z fioletowymi plamami na policzkach.
— Coś ty powiedział?
— Powiedziałem nie. Nie mam zamiaru robić ci śniadania. — Harry odparł spokojnie.
— Twoja ciotka ma grypę i nie może zrobić śniadania, chłopcze! To twoja robota!
— To nie jest moja robota. — odparł Harry, patrząc na swojego wujka spod łba. — To Ty jesteś dorosłym w tym domu. Jeśli chcesz jedzenie, sam je sobie zrób.
— Ty mały... — Vernon chwycił Harry'ego za kołnierz koszulki i zamachnął się, by uderzyć go, gdy nagle stał się lodowaty i przerażony. Puścił Harry'ego i potknął się, robiąc krok do tyłu, przez chwilę zmagając się z równowagą, próbując zostać na nogach.
Harry podszedł bliżej, a jego zielone oczy prawie świeciły ze złośliwości.
— Co ty robisz? Natychmiast to przestań! — zażądał Vernon, osuwając się na kolana.
— Słuchaj mnie, przyziemny, — syknął Harry, a jego głos był pełen nienawiści. — Nie jestem żadnym służącym, którego możesz wrzucić do schowka i wyciągnąć kiedy coś potrzebujesz. Ja jestem chłopcem, ludzkim chłopcem i tak mnie masz traktować. Zrozumiano?
Vernon wpatrywał się na dziecko, na tego diabła, który był uśpiony w jego cichym siostrzeńcu i szybko pokiwał głową.
— No tak. Zrozumiano.
Harry wyszczerzył zęby w uśmieszku.
— W sobotę, zabierzesz mnie na zakupy po nowe ubrania — rozkazał. — I nowe okulary. A kiedy będę chciał się przenieść do drugiej sypialni Dudleya za kilka lat, zrobisz to bez żadnego zażalenia. Zrozumiano?
— Tak. — sapnął Vernon. — Tak, zrozumiano!
Lodowate zimno zniknęło i uśmiech Harry'ego znowu wyglądał dziecinnie, a skrywający się w nim diabeł się wycofał. — Fantastycznie. Co na śniadanie?
Vernon chwiejnie podciągnął się na nogi i pospieszył bez słowa do kuchni. Lekki śmiech Harry'ego, dzwonił mu w uszach.
Harry zabił swoją pierwszą ofiarę, gdy miał sześć lat. Dziwny mężczyzna kręcił się w okolicy jego podstawówki, oferując dzieciom słodycze i czekoladki. Harry nie był na tyle głupi, by uwierzyć w jego zachęty, lecz niektóre dzieci tak. Zazwyczaj były zatrzymywane przez starsze rodzeństwo lub sąsiada, zanim mężczyzna mógł z nimi odjechać, lecz jedno dziecko miało pecha. Jego ciało zostało znalezione dwa tygodnie później, w małej rzeczce na skraju miasta.
Dzień po tym, jak informacja o śmierci dziecka trafiła do wiadomości, Harry podszedł do mężczyzny siedzącego w swoim samochodzie, udając niewinne dziecko, szukające oferowanych słodyczy.
— Cześć, mały! Jak się nazywasz? — mężczyzna się do niego uśmiechnął.
Harry wyłupił oczy, gapiąc się na czekoladkę, którą dostał od pana w samochodzie.
— Jestem Hałi — odpowiedział, sepleniąc z czekoladką w buzi. U Dursleyów trudno mu było zdobyć słodyczne – chyba, że miało się na imię Dudley – więc Harry nie musiał udawać zadowolenia ze smaku czekolady. Była jednym z niewielu słodyczy, które smakowały mu kiedy był dorosły.
— Ja się nazywam Jack. — odpowiedział pan z uśmiechem. — Chciałbyś więcej czekolady? Mam pełno na tylnym siedzeniu, lecz niestety nie mogę tam teraz dosięgnąć. Jeśli chcesz, drzwi są otwarte.
Harry ledwo powstrzymał śmiech. Dzieci się na to nabierały? Naprawdę? Jednak wszedł grzecznie do samochodu i wydał oczekiwany krzyk zaskoczenia, kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły.
— Co się dzieje? — zapytał, rozszerzając oczy ze strachu. — Gdzie jest czekolada?
— Jest u mnie w domu. — Jack spokojnie odpowiedział, odpalając silnik. — Musiałbym cię tam zabrać.
Naprawdę? Harry przygryzł dolną wargę i skinął głową.
— Ale muszę wrócić do domu przed piątą, albo ciocia Petunia wyśle mnie do łóżka bez kolacji. — wymamrotał.
— Wrócisz do domu dużo wcześniej, nie musisz się o niczym martwić. — Jack zerknął na niego w lusterku z głodem w oczach.
Harry miał zamiar wrócić do domu przed ustalonym czasem, nie było w tym żadnych wątpliwości, lecz dopiero po tym, jak ten facet nie będzie już mógł polować na dzieci.
Gdy dojechali do jego domu, Harry posłusznie wysiadł z auta, bezustannie udając naiwne dziecko, czekające na słodycze. Jack zaprosił go do środka, zamykając za nimi drzwi.
— Trzymam czekoladę w piwnicy. Zostaw tu swoją torbę, dobrze?
Harry zrzucił torbę na podłogę i skierował się w stronę piwnicy. Zbiegł na dół po schodach i czekał grzecznie na mężczyznę, ignorując seksualne narzędzia rozstawione po pokoju.
— Nie widzę żadnej czekolady! — zawołał, pozwalając sobie na mały uśmieszek. Wybrał wspaniałą osobę, jako swoją pierwszą ofiarę.
Jack zszedł pospiesznie po schodach, ze swoim własnym uśmieszkiem na ustach. Nagle stanął bez ruchu, zobaczywszy Harry'ego.
— Co...? — zaczął, lecz nagle poczuł straszliwe zimno. Strach zacisnął jego gardło i opadł na kolana.
— O Boże... — wyszeptał.
— Boże? — powtórzył Harry, robiąc krok do przodu. Jego oczy lśniły mocą, a jego uśmieszek stał się przeraźliwy w przyciemnionej piwnicy.
— Bóg nie słucha winowajców, Jack. — zamruczał, głaskając delikatnie jego policzek, patrząc jak dygota ze strachu. — Zostawia ich demonicznym sługą piekła... takim jak ja.
Jack skamlał jak szczeniak. Mokra plama pojawiła się na jeansach, przy jego kroczu; popuścił ze strachu.
— Proszę... błagam, miej litość...
— Litość? — powtórzył Harry chłodno.
— Czy to, co robisz tym dzieciom w piwnicy, to litość? Hm... myślę, że nie. Więc okaże ci taką samą litość, jaką ty okazałeś im — otworzył szeroko usta i zaczął ssać.
Jack wrzasnął, kiedy jego dusza odłączyła się od jego ciała i zsunęła się przez gardło Harry'ego. Jego ciało opadło na ziemię martwe.
— Hm. Smakuje jak kurczak. — zdecydował Harry, liżąc usta. Zerknął na zwłoki i przeszukał kieszenie. Znalazł portfel z kartą kredytową i czterdziestoma funtami. Wsunął je do swojej własnej kieszeni i wszedł po schodach, by przeszukać resztę mieszkania, w celu znalezienia wartościowych rzeczy.
Jeśli chciał skierować magiczny świat na krucjatę, przeciw przyziemnym, potrzebował pieniędzy – nie tylko tych, co miał w rodzinnej krypcie, w głębiach Gringotta. Przyziemni, których mordował mięli więcej do zaoferowania, niż tylko ich wiedza matematyki i historii.
Po sytuacji z Jackiem, Harry okazjonalnie wybierał się do miasta w weekendy, by sprzedać rzeczy znalezione w jego mieszkaniu. Jego 'empatia' pozwalała wybierać najgorszych przyziemnych, podczas jego wizyt w mieście. Coraz częściej był skłonny śledzić ich do domów lub przez jakąś ciemną alejkę, by wyssać ich dusze i zebrać cokolwiek wartościowego, znalezionego przy ich zwłokach.
Bez spostrzeżenia, dowiedział się tyle o matematyce, historii, naukach ścisłych i angielskim, że mógłby zdać maturę od ręki. Jego proste klasy w podstawówce, stały się nagle okropnie nudne i zazwyczaj spędzał całą lekcję śniąc na jawie lub formułując swoje plany na przyszłość. Ponieważ oddawał bezbłędne testy, nauczyciele zostawiali go w spokoju i pozwalali nie brać udziału w lekcji.
A co z Dudleyem? Po ich małej... rozmowie, Vernon rozkazał swojemu synowi trzymać się z daleka od swojego młodszego kuzyna. Przez większość czasu, Dudley robił co mu kazano, lecz czasami się zapominał i próbował napaść na Harry'ego. Za trzecim razem, wystarczyło jedno złowrogie spojrzenie w jego kierunku, by chłopiec zmienił zdanie.
Kiedy jednak zaprzyjaźnił się z Piersem i innymi łobuzami z sąsiedztwa, piorunujące spojrzenie już nie wystarczało. Dudley zaskoczył dopiero za piątym razem, że jeśli zaczyna się czuć przerażony w towarzystwie Harry'ego, to znaczyło, że nie powinien się do niego zbliżać.
Marge Dursley była kolejnym ciekawym zajęciem dla Harry'ego. Gdy przyjechała na odwiedziny po raz pierwszy, po tym jak zagroził Vernonowi, Harry ponownie wziął swojego wujka na bok. Wytłumaczył mu spokojnie, że jedno słowo od Marge, o jego rodzicach i cała ich rodzina zostanie bezdusznymi zwłokami. Więc, jeśli Vernon nie chciałby, by jego siostra została warzywkiem, powstrzyma ją od napastowania Harry'ego. Podczas jej odwiedzin była tylko jedna sytuacja, lecz po tym jak jej najgroźniejszy buldog przybiegł schować się pod jej spódnicę, jego 'ciotka' postanowiła wziąć przykład z Dursleyów i udawała, że nie istnieje.
Tak naprawdę, Harry'emu bardzo podobał się autorytet nad swoimi krewnymi. Na swoje siódme urodziny, dostał drugą sypialnię Dudleya, który nawet nie próbował protestować. Przez resztę czasu, Harry jadł to co chciał i robił tylko te obowiązki, które mu odpowiadały – pomagał trochę z praniem i sprzątaniem oraz zaadaptował cały, tylny ogródek dla siebie. Co roku, na Święta i na Wielkanoc, Petunia zabierała go na zakupy, po nowe ubrania. Sam musiał się zająć swoimi okularami, lecz 'znalazł' już tyle przyziemnych pieniędzy, że mógł zapłacić za kolejną wizytę u okulisty, a także nowe okulary, które były o wiele ładniejsze od tych starych. Sekretarka przy kasie uważała, że był najsłodszym chłopcem na świecie i obniżyła dla niego cenę. Nie był pewny, czy powinien nienawidzić jej pobłażliwe uśmiechy, czy cieszyć się z powodu obniżki.
Latem, po swoich ósmych urodzinach, Harry wybrał się po raz pierwszy na Ulicę Pokątną. Cały czas był wnerwiająco niski jak na swój wiek, lecz wyższy niż w swoim poprzednim życiu, więc nie mógł za dużo narzekać.
Po wejściu przez Dziurawy Kocioł, – Tom musiał dla niego otworzyć barierę – Harry poszedł prosto do Gringotta. Przyniósł ze sobą większość swoich przyziemnych pieniędzy, chcąc je schować do jednej ze skrytek. Miał ich już o wiele za dużo, by bezpiecznie przechowywać je pod luźnym panelem, w swojej sypialni, a w swoim wieku nie mógł otworzyć przyziemnego konta bankowego.
Wszedł więc do banku czarodziejów, podszedł do jednego z wolnych goblinów i zażądał.
— Potrzebuję wymienić te pieniądze na ich magiczny odpowiednik oraz wpłacić je do mojej krypty. Chciałbym również specjalny woreczek pieniężny, podzielony na magiczne i przy-mugolskie pieniądze. Jeśli to możliwe, woreczek ten, powinien być chroniony zaklęciami, stosującymi magie krwi. Koszt można pokryć z mojej krypty. I nie, nie mam swojego klucza, lecz uważam, że ma go Albus Dumbledore.
Goblin wykrzywił na niego twarz,
— Twoje imię?
— Harry Potter. — odpowiedział Harry, podtrzymując swoją grzywkę, by pokazać swoją bliznę. Kilka sekund później jego włosy opadły, ponownie zasłaniając błyskawicę. Harry nie miał zamiaru być natychmiast identyfikowany przez nieznajomych.
Goblin rozszerzył lekko oczy, wziął pieniądze Harry, postawił na blacie i je przeliczył.
— Chwileczkę — wymamrotał i odszedł, by je wymienić.
Harry rozejrzał się dookoła wielkiej sali. Rozpoznał niektóre rodziny w innych kolejkach, walcząc z nimi w poprzednim życiu lub aresztując je jako auror. Rozpoznał również nie-ludzkie stworzenia, dzięki swoimi zmysłami dementora. Kobieta niedaleko była willą, a mężczyzna kłócący się o przyziemnie pieniądze, był wilkołakiem. I... och... Harry zmrużył oczy na przystojnego mężczyznę, z uśmiechem kryjącym zęby. Wampir.
— Panie Potter — zaczął goblin, wracając z woreczkiem i małym nożem. — Jeśli mógłby pan dać siedem kropli krwi na powierzchnie woreczka?
Harry wziął nóż bez zmartwienia i przeciął końcówkę jednego ze swoich palców. Kiedy siedem kropel spadło na woreczek, włożył palec do buzi i bezsłownie rzucił zaklęcie leczące. Bez różdżki, zaklęcie pochłaniało dwa razy więcej czasu, więc w razie czego miał ze sobą plastry w tylnej kieszeni.
Po wyleczeniu swojego palca, Harry wziął woreczek, wrzucił do niego czterdzieści galeonów i kazał goblinowi dać resztę do jego krypty. Dostał również kopię klucza do swojej skrytki, którą mógł schować w specjalnej kieszonce, w swoim woreczku.
— Przyjemność robić z Tobą interesy. — zaoferował Harry, po czym ruszył w stronę wyjścia.
— Hej, ślicznotko. — Wyrafinowany głos szepnął mu do ucha. — Wyglądasz na zestresowanego. Mógłbym ci pomóc się... zrelaksować. — Wampir, którego wcześniej zauważył, podszedł do niego z kuszącym uśmiechem.
Harry przygryzł wargę, by nie wybuchnąć śmiechem. Urok wampira spłynął z niego, jak woda po kaczce, dzięki oklumencji.
— Zależy jak masz mnie zamiar zrelaksować. — Odpowiedział, opuszczając powieki jakby mu ciążyły pod wpływem uroku. Nie bał się wampirów, a obietnica Śmierci, że dostanie ich zdolności, była bardzo kusząca.
— To będzie najlepsze wspomnienie twojego życia, ślicznotko. — obiecał wampir, powoli cofając się w stronę wyjścia.
Harry uśmiechnął się do siebie i pozwolił wampirowi pokierować się na Ulicę Przekątną.
Wampir zaprowadził ich do jednej z bocznych alejek i przytrzymał Harry'ego przy ścianie, pokazując w końcu swoje zęby w uśmiechu.
— Zawsze podobały mi się śliczne rzeczy — zamruczał.
— Jaki zbieg okoliczności — odpowiedział Harry i wampir odskoczył od niego, kiedy powietrze dookoła zamarzło.
— Zawsze podobały mi się dusze. Dasz mi spróbować twoją, prawda? — Usta wampira otworzyły się w niemym krzyku, kiedy Harry wyssał jego starożytną duszę.
— Hm. Wołowina. Lekko krwista. — Harry zaśmiał się pod nosem i sprawdził wszystkie kieszenie w szatach wampira, które leżały teraz bez właściciela – bez swojej duszy, jego ciało się rozpadło. Zabrał pieniądze, wkładając je do swojego nowego woreczka na pieniądze i zarzucił pelerynę wampira na swoje ramiona. Była na niego trochę za duża, lecz chodzenie po Przekątnej w przyziemnym ubraniu było proszeniem się o kłopoty.
Dzięki informacji zdobytej przez duszę wampira, Harry wiedział teraz o barze, w głębi ulicy Przekątnej, który obsługiwał nieumarłych. Kierując się w tamtą stronę, Harry nie mógł się doczekać masy nowej informacji... nie obchodziły go nawet wampiryczne zdolności, sam zakres ich wiedzy... Harry wziął głęboki oddech. Przyziemni i ich wiedza z książek były niczym, w porównaniu z tymi, którzy przeżyli te dni. Starożytne języki i prawdziwa historia. Znani ludzie i budynki, które dawno już popadły w ruinę lub zostały kompletnie zniszczone. Harry chciał wiedzieć więcej.
Nie.
Harry musiał wiedzieć więcej.
Pierwszy raz, kiedy Harry zabił czarodzieja był całkowitym przypadkiem. Cieszył się akurat swoimi dziesiątymi urodzinami w wesołym miasteczku, które przyjechało niedawno do miasta. Wejście bez dorosłego nie było łatwe, lecz Harry wyssał już wystarczająco wampirzych dusz, by mógł użyć uroku, na przyziemnych przy kasie. Przejechał się już na kilku kolejkach i jadł właśnie watę cukrową, w opustoszonej części parku, kiedy pijany mężczyzna opadł na jego ławkę.
— Masz jakieś -hic- pieniądze przy sobie -hic- dzieciaku?
Harry skrzywił się na dorosłego.
— Byś mógł więcej wypić? Wątpię.
Mężczyzna rzucił mu rozwścieczone spojrzenie.
— Jak śmiesz -hic- mówić do mnie w taki -hic- sposób! Czy masz jakiekolwiek pojęcie – hic- kim ja -hic- jestem?
Harry wstał, patrząc z góry na pijanego faceta.
— Czy wyglądam jakby mnie obchodziło, kim jesteś, ty obłąkany pijaku?
Mężczyzna zerwał się z ławki i złapał boleśnie za ramię Harry'ego, potrząsając nim.
— Słuchaj, ty -hic- mały...
— Radziłbym panu zabrać swoje ręce z mojej osoby. — nakazał Harry, używając na nim swoich mocy.
Mężczyzna ponownie czknął i obejrzał się, lekko zaniepokojony, ale był za bardzo pijany, by zrozumieć nagłe ochłodzenie otoczenia.
— Masz mi oddać wszystkie swoje -hic- pieniądze i -hic- ten słodycz też...
Harry otworzył szeroko usta i wyssał jego duszę, nie chcąc dłużej tego słuchać. Był zadowolony, że się go tak łatwo pozbył, lecz wtedy wsiąknęła nowo zdobyta wiedza.
— Czarodziej, upity na przyziemnych alkoholu? Och, a co my tu mamy? Pracujesz w Departamencie Tajemnic. Fantastycznie. — Pogrzebał po jego kieszeniach, zabierając różdżkę, woreczek z pieniędzmi i identyfikator do ministerstwa. Nie wiedział, czy na niego identyfikator by zadziałał, ale przynajmniej już jeden miał.
Harry porzucił martwe ciało za kontenerem na śmieci, skończył swoją watę cukrową,i wrócił do wesołego miasteczka. Były to, najprawdopodobniej, najlepsze urodziny jego życia – lub raczej, jego dwóch żyć.
Harry w końcu zdecydował nie marnować czasu na infiltrowanie Departamentu Tajemnic i trzymał po prostu oko na więcej bezużytecznych czarodziejów i czarownic, którzy trafili mu na drogę. Wyssał kolejne cztery magiczne dusze, zanim dotarł do Hogwartu: jeden auror, jeden członek Wizengamotu, i dwóch pracowników z Ministerstwa. Dowiedział się od nich wiele różnych rzeczy. O tym jak pracował rząd, jak i również niektóre zaklęcia zapomniane przez większość czarodziejów.
W dniu, kiedy Petunia wybierała się z Dudleyem, by kupić jego mundurek do Smeltinga, spojrzała nerwowo na Harry'ego i zapytała.
— Czy mam ci kupić twój mundurek do Stonewall? Czy sobie poradzisz? — Harry dawno już wypełnił swoją szafę ciemnymi kolorami, w czarnych lub ciemno szarych tonach. Było tam kilka koszulek, które były zielone lub ciemno czerwone, miał również jedną parę przetartych niebieskich jeansów. Wszystko inne było w odpowiednim odcieniu, by zlać się z tłem z cieniem, co ułatwiało mu chodzenie przez nie – jedna z jego zdolności zdobytych od wampirów.
— Ja nie idę do Stonewall. — odpowiedział Harry zza swojej książki, która była na poziomie studenckim. Jeden z przyziemnych którego wyssał w zeszłym tygodniu, był dobrze poinformowany w tym temacie, jednak jego dusza nie przekazywała wszystkiego Harry'emu, więc często doszukiwał reszty informacji samemu.
Petunia mrugnęła z progu drzwi.
— Planujesz po prostu zdać egzaminy i pójść na jakiś uniwersytet, mimo twojego młodego wieku? — warknęła.
Harry spojrzał na nią zza książki i uniósł kpiąco brew.
— Mam zamiar iść do Hogwartu, o czym ty dobrze wiesz. Czekam teraz na mój list, bym wiedział co muszę kupić. — Wrócił do swojej książki, ignorując fakt, że jego ciotka stała się blada jak ściana.
Podczas obiadu, tego samego dnia, Vernon zwrócił się do swojego siostrzeńca, który cicho jadł z zeszytem obok talerza. Od czasu do czasu zapisał tam coś w obcym języku, jego krewni nie byli jednak na tyle odważni, by spytać się co robi.
— Chłopcze — powiedział Vernon, przerywając ciszę, która ogarniała stół, kiedykolwiek Harry raczył z nimi jeść.
Harry zerknął na swojego wujka spod grzywki.
— Tak, Vernonie?
Vernon obruszył się trochę, kiedy Harry tak bezczelnie użył jego imienia, lecz już dawno poddał się Harry'emu w tej kwestii.
— Idziesz do Stonewall. Nie mam zamiaru płacić czesne za jakąś wariacką szkołę...
— Nie musisz za nic płacić. — Harry spokojnie oświadczył. Mimo to temperatura w pokoju się lekko obniżyła.
Dudley i Petunia odskoczyli od Harry'ego, lecz Vernon pochylił się bliżej.
— Masz zamiar im grozić, by cię wpuścili za darmo, co? Uważasz, że ci wariaci się...
— Jeśli nie przestaniesz nazywać moich ludzi 'wariatami', radośnie wyssam ci duszę, przyziemny. — Harry chłodno odpowiedział, zamrażając powoli powietrze dookoła swojego wujka, ocieplając trochę swojego kuzyna i ciotkę.
— Nie jesteś potrzebny zaklęciom chroniącym mnie w tym domu i nawet nie łudź się, że czuje do ciebie jakąkolwiek sympatię. Jesteś żywy jedynie dla tego, że mam z ciebie użytek; na razie, jest to jedynie zarabianie pieniędzy, by utrzymać ten dom. — Harry wstał, zabierając ze sobą zeszyt i długopis.
— To jest ostatni raz kiedy będziemy mieli taką dyskusję, przyziemny: Ja wybieram się do Hogwartu. Ty podwieziesz mnie na peron pierwszego września i odbierzesz mnie na koniec roku. Przez całą resztę roku nie będziemy mieć ze sobą wiele do czynienia. Zrozumiano?
Vernon i Petunia wyszeptali razem słowo 'tak', podczas gdy Dudley zaskomlał i schował się pod stół, by schować się przed swoim kuzynem.
Harry uśmiechnął się z zadowolenia i wyszedł z kuchni, zabierając ze sobą chłód. Był pewny, że musiałby przypomnieć Vernonowi co najmniej jeszcze raz, by się zachowywał, lecz mogło to poczekać do następnego lata.
Kiedy otrzymał w końcu list z Hogwartu, Harry nakazał Petunii napisać potwierdzenie, że Harry trafi do szkoły i że sama zabierze go na Ulicę Pokątną. Tak naprawdę, Harry miał zamiar wybrać się na zakupy sam – tęsknił za przyjaciółmi, lecz gdyby poszedł na Pokątną z Hagridem, skupili by na sobie uwagę wszystkich ciekawskich czarodziejów. Gdy był sam, łatwo znikał w tłumie.
Dzień po dostaniu swojego listu, Harry wyszedł na ulicę i machnął ręką na Błędnego Rycerza. Musiał zostawić swoją kolekcję różdżek na Privet Drive, nie chcąc ryzykować tego, by Ollivander się o nich dowiedział. Można jednak było zawołać Błędnego Rycerza bez różdżki – wystarczyło skupić się na swojej magii, gdy wystawiało się rękę.
Droga do Londynu była jak zwykle szalona i Harry'emu ulżyło kiedy wysiadł. Machnął do Stana i wstąpił do magicznego baru. Po raz kolejny poprosił Toma, by otworzył mu przejście i ruszył w stronę Ollivandera. Policzył swoje pieniądze dzień wcześniej i zdecydował, że starczy mu na szkolne zakupy bez potrzeby odwiedzania banku Gringotta. Postanowił jednak ponownie podliczyć pieniądze przed wejściem do księgarni. Oczywiście, ponieważ chciał kupić sobie droższy kufer, było prawdopodobne, że zabraknie mu pieniędzy już przed księgarnią, a tak bardzo chciał kupić sobie dużo książek...
Gdy Harry wstąpił do sklepu z różdżkami, zadzwonił nad nim dzwonek. ogłaszający nowego klienta. Jego zmysły dementora poinformowały go, że Ollivander był akurat za półkami, po lewej stronie sklepu, więc obrócił się w tamtą stronę i zaczekał na pojawienie się starego sprzedawcy.
Wyszedł on w końcu zza półek, oglądając ciekawie Harry'ego.
— Pan Potter — wyszeptał, — Tak, tak, wiedziałem, że Cię niedługo tu zobaczę.
Jego niezwykłe srebrzyste oczy patrzyły jakby przez Harry'ego, gdy nagle się rozszerzyły.
— Och. Mój Boże. — Ollivander cofnął się trochę. — Zostałeś Panem Śmierci i dostałeś dosyć niespotykane dary... Ale jak te dary masz zamiar użyć, oto jest pytanie.
Harry obserwowałam mężczyznę zmrużonymi oczami.
— Użyję je w ten sposób, który uważam za najlepszy. Czy inni się ze mną zgodzą czy nie, to ich problem. Nie mam zamiaru patrzeć jak moi ludzie znowu zostają wyniszczeni.
— Będziesz miał niewinną krew na rękach. — zauważył Ollivander, jego niezwykłe oczy błyskały z rozbawienia.
— Jeśli to oznacza, że niewinni nie będą musieli brudzić swoich rąk, jestem gotowy się w tej krwi wykąpać. Powiedz mi, Ollivander, czy widziałeś kiedyś czyjąś głowę rozwaloną na szczątki przyziemnym pistoletem? Jest to dosyć makabryczny widok, a do tego masz świadomość, że nie możesz nic zrobić – jedynie patrzeć.
Ollivander nie patrzył na niego.
— Widziałeś wiele straszliwych rzeczy i niektóre z nich były zrobione tobie i twoim bliskich. Czy naprawdę uważasz, że zdołasz uratować świat magii? — spojrzał znowu w oczy Harry'ego, rzucając mu wyzwanie.
Harry spojrzał na podłogę, kiedy usłyszał pytanie, które sam sobie zadawał przez ostatnie dziesięć lat.
— Nie wiem. — przyznał, po raz pierwszy brzmiąc jak dziesięciolatek, na którego wyglądał. Wtedy jednak uniósł ponownie wzrok, a jego zielone oczy były pełne lodu.
— Nie wiem, czy to co mam zamiar zrobić, zdoła nas uratować, lecz nie pozwolę im ponownie zejść na drogę, która prowadzi do kompletnej destrukcji. Może mnie za to znienawidzą, lecz już wcześniej mnie nienawidzili, więc sobie z tym poradzę, jeśli to będzie znaczyło, że Hogwart pozostanie niezniszczony, a magiczny świat przetrwa. Jestem gotowy zrobić wszystko.
Ollivander uśmiechnął się i pochylił głowę, wydawał się jednak trochę przygaszony.
— W takim razie, życzę ci szczęścia, Harry Potterze. — wyciągnął rękę, do której przyleciało jedno z pudełek z różdżkami. — Ostrokrzew i pióro feniksa, jedenaście cali.
Harry wziął swoją różdzkę, z radością trzymając ją ponownie w rękach, czegoś mu jednak brakowało. Zwrócił się do Ollivandera z uniesioną brwią.
— Jesteś teraz jednym ze stworzeń Śmierci. — Ollivander cicho przyznał. — Jedynie różdżką Śmierci będziesz mógł dosięgnąć swój pełny potencjał. Ta różdżka jest jednak cały czas twoja i zawsze będzie, pomoże ci jak najlepiej potrafi. Będzie za to siedem galeonów.
Harry zapłacił i wyszedł ze sklepu, marszcząc brwi. Było to lekko niepokojące spotkanie i nie był pewny jak się czuć, wiedząc, że Ollivander wie kim i czym on był. Jednak w tej chwili, nie można było nic w tej sprawie zrobić. Był pewny, że producent różdżek nie ujawni nikomu jego sekretów.
Decydując zapomnieć to dziwne spotkanie, Harry kupił sobie nowy kufer z kilkoma osobnymi komorami i imponującymi zabezpieczającymi zaklęciami. Miał zamiar dodać kilka własnych zaklęć po powrocie do domu, lecz na razie wystarczyły mu te wbudowane w kufer. Dostał też darmowy dodatek do użycia bez różdżki – wystarczyło stuknąć kufer i powiedzieć 'mały', by go zmniejszyć, i 'duży', by przywrócić go do normalnego rozmiaru.
Następnie poszedł po swój mundurek, kupując również kilka codziennych szat, nie mając zamiaru ubierać przyziemnych ubrań w Hogwarcie. Wolał mieć na sobie spodnie niż szaty, lecz nie chciał wyglądać jakby był wychowany przez przyziemnych. Czarodzieje czystej krwi byliby jego najważniejszymi poplecznikami i bardziej, by go słuchali gdyby nie obnosił się swoimi przyziemnymi spodniami i koszulkami.
Po wybraniu swojej nowej garderoby, Harry kupił swój kociołek, fiolki do eliksirów i wagę. Wybrał również trochę droższych składników, których Snape nie trzymał w zapasach dla uczniów, oraz złoty kociołek na bardziej skomplikowane eliksiry. Był pewny, że z łatwością znajdzie jakąś pustą klasę w lochach, w której będzie mógł warzyć eliksiry. Mógłby oczywiście użyć do tego Komnaty Tajemnic, lecz nie chciał ryzykować – był tam przecież wielki bazyliszek, który mógłby coś przewrócić.
Księgarnie zostawił na koniec. Szybkie zerknięcie do swojego woreczka pieniężnego, upewniło go, że potrzebował wybrać się do banku. Miał przy sobie wystarczająco przyziemnych pieniędzy, by nie musieć przynajmniej zjeżdżać do swojej skrytki.
Po szybkiej wyprawie do Gringotta, Harry wszedł do księgarni, szczerząc się od ucha do ucha. Podczas jego poprzednich wizyt na Ulicę Pokątną, powstrzymywał się od wchodzenia do sklepu, wiedząc, że trudno byłoby schować stosy magicznych książek, w domu jego wujostwa. Jednak teraz mógł kupić wszystkie książki, które zapragnął. Komora w jego nowym kufrze, była przecież powiększona magicznie. Lecz zanim mógł poszukać ciekawych książek, musiał wybrać te, obowiązkowe do szkoły. Eh.
Dwie godziny później, Harry przyciągnął swój koszyk do kasy i postawił go z głośnym grzmotnięciem.
— Chyba zepsułem zaklęcia w koszyku — przyznał sprzedawcy, zakłopotany. Koszyk już dawno przestał być lekki jak piórko, nie powstrzymało to jednak Harry'ego, od dodania dwóch kolejnych pozycji, przed podejściem do kasy.
Sprzedawca popatrzył na wypełniony koszyk, jak wygłodzony lew i szybko zaczął podliczać cenę.
— Ravenclaw? — zapytał.
— Pierwszy rok. — przyznał Harry, wykrzywiając się na zaskoczony wzrok sprzedawcy
— Zostałem wychowany przez przy... mugoli. — zawahał się na słowie określającym nie-magicznych ludzi. — Chcę wiedzieć jak najwięcej. Ale tak, prawdopodobnie Ravenclaw.
Zastanawiał się już wcześniej nad swoim domem. Była to dla niego jedna z najważniejszych decyzji w ostatnich kilku latach. Uwielbiał Gryffindor w swoim poprzednim życiu, lecz wiedział, że już do niego nie należy – nie po tym wszystkim co widział i przeżył. Najlepiej pasowałby w Slytherinie i wiedział, że tiara przydziału znowu mu o tym przypomni. Jednak nie chciał być podejrzewany przez wszystkich dookoła tylko dla tego, że trafił do 'złego' domu. Sama myśl o byciu w Hufflepuffie, była za to taka niedorzeczna, że prawie zaczął się śmiać; był lojalny jedynie wobec siebie,a mimo, że potrafił ciężko pracować, zazwyczaj tego nie robił.
Lecz Ravenclaw... pięć lat ssania ludzkich dusz i cieszenia się z nowej wiedzy, nauczyło go radości z uczenia się nowych rzeczy. I Ravenclaw, tak jak i Hufflepuff, był 'neutralnym' domem, co bardzo mu pasowało. Musiał jedynie namówić do tego tiarę przydziału.
Zapłacił za swoje książki, wsunął je do swojego kufra, który zmniejszył i wsadził do kieszeni. Następnie wyruszył w stronę Ulicy Przekątnej, z uśmieszkiem na twarzy – zawsze kręciła się tam masa wampirów, a do tego smakowały naprawdę wyśmienicie.
Za miesiąc przybędzie do Hogwartu. W końcu bedzie mógł zacząć swoje plany.
