Draco Malfoy nie mógł zasnąć tej nocy.

Całkowicie obezwładniające szepty ogarniały każdy zakamarek jego umysłu. Czuł, jak pomiędzy jednym a drugim uderzeniem wskazówek zegara, czas uciekał mu przez palce. Doskonale wiedział, że miał go coraz mniej. Musi wykonać swoje zadanie, jak przystało na każdego wzorowego sługusa Czarnego Pana. Nie miał wyboru. Perspektywa rodu Malfoy'ów, popadającego w jeszcze większą niełaskę Sami-Wiecie-Kogo, przeszywała jego ciało niczym najgorsze zaklęcie torturujące. Los jego rodziny całkowicie spoczywał na jego wątłych, ostatnio odrobinę wychudzonych barkach.

Czy się bał?
Właściwie ciężko nazwać to strachem. Raczej obawą, połyskującą przelotnie w jego głowie, gdy tylko za oknem zapadał zmrok. Sam Draco zdecydowanie wolał trzymać się takiej wersji – nigdy nie nazwałby tego w podobny sposób.

Wzdychając głośno podniósł się z łóżka, zrzucając przy tym całą zawartość swojego nocnego stolika na podłogę.
– Niech to szlag – wyjąkał cicho pod nosem, ignorując jednak porozrzucane po dywaniku rzeczy. Przekroczył je pospiesznie, by po chwili przysiąść pod oknem i utkwić smętny wzrok w błyszczącym na rozgwieżdżonym niebie księżycu.

Nie zniesie tego dłużej.

Niespodziewanie zapragnął znaleźć się na błoniach Hogwartu. Chociaż to mizerne miejsce było dla niego jedynie żałosną imitacją szkoły, nagle zatęsknił za każdym jej zakamarkiem, za każdym korytarzem, który niegdyś tak beztrosko przemierzał. Nawet głupoty, mamrotane bez większego celu przez Crabbe'a i Goyle'a nabrały swego rodzaju magii. Ha! To dopiero niesłychane.

Było jeszcze coś. Ktoś.

Ktoś, kogo w tym momencie widział bardzo wyraźnie.

Kruczoczarna czupryna połyskiwała wesoło, idealnie kontrastując z zielonymi oczami, o tak intensywnej barwie, że zdawały się wręcz przenikać duszę Dracona. Znał ten uśmiech doskonale. Skrycie zakodował go sobie w pamięci.
– Potter? – Kąciki ust Bliznowatego uniosły się jeszcze wyżej. Wyciągnął przed siebie dłoń, jakby doskonale wiedział, że Malfoy bez zastanowienia ją chwyci.
– Co taki zdziwiony? Widzisz mnie pierwszy raz w życiu? – zaśmiał się Harry, zajmując miejsce obok swojego blond towarzysza. Ten nawet nie odpowiedział. Zresztą i tak nie był w stanie znaleźć odpowiednich słów. Oparł się wygodnie o jego bark, usiłując uchwycić każdą kolejną sekundę tego jakże niespodziewanego spotkania. Obserwował jak w oczach Pottera odbija się pełnia księżyca. Jakoś nie był w stanie wyobrazić sobie piękniejszego widoku.
– Wiem, że nie jesteś prawdziwy – rzucił po chwili, wciąż jednak nie zwiększając dystansu między nimi. Uśmiech Harry'ego nie znikał z twarzy. – Myślisz, że byłbym zdolny do tak… – kontynuował, jednak na te słowa Potter pokręcił głową, tym samym przerywając mu w środku zdania.

Po chwili zrozumiał.

Mijały kolejne minuty, w końcu godziny. Oni jednak pozostawali niewzruszeni, w stanie absolutnej ciszy rozkoszując się każdą wspólną sekundą. Aż do momentu, w którym to ból na lewym przedramieniu Dracona stał się na tyle nieznośny, że ten ocknął się wczesnym rankiem, wpatrzony w znajomy kawałek sufitu nad łóżkiem.
Jak się tu znalazł? A może wcale stąd nie wychodził?

Zdezorientowany podparł się na łokciach, wbijając wzrok w tamto pamiętne miejsce pod oknem, jakby jeszcze liczył, że GO tam zastanie. Bezskutecznie.

Nie wiedział jednak co przerażało go bardziej. Sam fakt, iż jego chora mózgownica wytworzyła sobie w snach obraz Pottera czy może jednak świadomość, że na widok jego roześmianych oczu, nareszcie odzyskał spokój?