Disclaimer: I don't own any characters and I don't make profits from my writing.

Jedyna rzecz, której nigdy nie rozumiał.

Trochę zmieniona scena świąteczna z „A Scandal In Belgravia". Irene Adler nie było i nie będzie (nie żebym jej nie lubiła; po prostu psuje mi pairing)!

Narracja pierwszoosobowa (sama się zastanawiam dlaczego -.-, tak wyszło) - na początku trochę oczami Johna, potem chwilę Sherlocka (mam nadzieję, że to widać gdzie, czy może mam napisać gdzie?), i znowu John. W dalszych rozdziałach staram się nie robić takich "kanapek". W ogóle ten rozdział pociachany strasznie.

- Zawsze mówisz takie okropne rzeczy. Ciągle.

Jej palce ściskające nóżkę kieliszka zadrżały. Uśmiech zniknął ze starannie pomalowanych warg.

Skłamałbym gdybym powiedział, że Sherlock Holmes nie miał wad. Miał – i jedną z nich była jego szczerość. Nie miał pojęcia kiedy ranił ludzi, a nawet kiedy ich ranił nie czuł się winny, nie było mu wstyd, a jeżeli przepraszał to jedynie wtedy gdy był zmuszony i bynajmniej nie było to szczere. Inni ludzie go nie obchodzili więc na co by mu była ich sympatia? Na nic - on był dumny ze swojej elokwencji, ze swojego zmysłu obserwacji – dla niego to był kolejny tryumf. Genialny Sherlock Holmes znów wie o kimś zdecydowanie więcej niż powinien wiedzieć.

Przełknął ślinę.

Tym razem było inaczej. Tym razem się pomylił, tym razem dotarło do niego jak bardzo niszczący potrafi być jego zmysł obserwacji. Jak bardzo skupiony jest na sekretach i spiskach, że ogranicza to jego postrzeganie świata.

Jego głos zazwyczaj był niski i dźwięczny, bez emocji innych od euforycznej radości lub depresyjnego, niebezpiecznego otępienia. Nigdy wcześniej nie okazywał uczuć, nie sądziłem, że jest zdolny. A już ostatnie czego mogłem się spodziewać to skrucha.

Jeżeli okazywał emocje to okazywał je w sposób niezwykle skryty. Dodatkowe mrugnięcie oka, lekkie skinienie głową, krótki nerwowy ruch – jedynie ktoś kto bardzo dobrze go znal mógł to wiedzieć. A dobrze, mam wrażenie, znałem go jedynie ja.

- Wesołych świąt, Molly Hooper.

Utkwiła wzrok w jego twarzy zbliżającej się, aby złożyć krótki pocałunek na jej policzku

Małe ziarenko nadziei. Gest, choć niewielki, dla Sherlocka był ogromnym wysiłkiem. Molly zastygła, a Sherlock, no cóż, pozostaje Sherlockiem – dużym dzieckiem, które ucieka kiedy sytuacja robi się niezręczna.

Korzystając ze spadku koncentracji zgromadzonych, w mgnieniu oka zniknął z salonu. Zanim zdążyłem zareagować słyszeliśmy jak zbiega ze schodów i trzaska drzwiami klatki schodowej domu numer 221B.


W pośpiechu zejście po siedemnastu schodach zajęło mi mgnienie oka.

Oparłem się o framugę drzwi próbując się uspokoić. Nigdy wcześniej tak się nie czułem. To, co tak ceniłem, moja zdolność do trzeźwego myślenia została mi odebrana. Wcześniej już podejrzewałem, że coś się zmieniało, i że nie mogę tego powstrzymać. To było otępiające, wszystko o czym mogłem myśleć to jego zraniona twarz, to rozczarowanie, gdy znowu nie powstrzymałem się przy Molly. I do tego ta cała Jeanette. Nie mogłem znieść jej widoku.

Obfitość obcych mi uczuć zamgliła mój umysł. Zazdrość? Gorzkie uczucie znane mi jedynie z opisu sprawiało realistyczny ból.

- Sherlock?

Lestrade. Co on tu robi? Ach, no tak święta.

- Hej, właśnie wychodzę – starałem się brzmieć zupełnie normalnie. Ot, po prostu go informuję, że wychodzę i tyle. Ustąpiłem mu miejsca w drzwiach.

- Wychodzisz? – w ręce trzymał siatkę wydającą charakterystyczny brzęk, najprawdopodobniej piwo, sądząc po kształcie siatki byłem w 90% pewien, że Carlsberg, oraz kilka prezentów. Zwykli ludzie i ich obsesyjna celebracja świąt. Niekoniecznie potrzebne prezenty, wymuszone uprzejmości i głupie swetry.

-Tak, właściwie to się spieszę… yyy. Wesołych świąt – tylko to zdołałem powiedzieć. Głos załamywał mi się, a przed oczyma widziałem jedynie Johna w swoim najgłupszym swetrze – tym świątecznym.

Zostawiłem Lestrade'a na progu drzwi, a sam ruszyłem dziwnie pustą Baker Street. Ciepłe światło świątecznych lampek tworzyło kontrast do zimnej aury grudniowego wieczoru. Światła paliły się w prawie wszystkich oknach, z domów dochodziły dźwięki rozmów, śmiech, śpiew…

Mocniej opatuliłem się płaszczem i strząsnąłem z rękawów topniejące płatki śniegu.

Zawsze byłem sam, nie pozwalałem nikomu się zbliżyć. Nikt mnie nie rozumiał, wszyscy uważali, że jestem aroganckim świrem, a mnie to nie obchodziło. Po raz pierwszy pozwoliłem komuś mnie poznać. I to chyba nie było dobre posunięcie. Nie mogłem powstrzymać moich myśli od tego, co teraz robi John, czy właśnie wita się z Lestrade'em, pociesza Molly, żartuje z panią Hudson, a może siedzi na kanapie z Jaenette na kolanach.

Dziwne pieczenie w oczach. Tak dawno tego nie czułem. Przejechałem palcem po policzku. Wilgoć.

Sherlock Holmes i emocje? To niedorzeczne. Sherlock Holmes i… miłość? – niemożliwie absurdalne.

W głowie szumiały mi wspomnienia tego wieczora, tego i innych. Chwil z Johnem. Zaufanie, wspólne przygody, spokój, przyjaźń. On dał mi to jako jedyny, a ja egoistycznie chciałem więcej.

Właśnie zdobyłem ostateczny dowód na to, że miłość to groźna wada.


- Wesołych świąt wszystkim! - Greg Lestrade wszedł do salonu i przywitał się po kolei z panią Hudson i Jeanette oraz Molly która siedziała prawie nieruchomo w fotelu i sączyła kolejny kieliszek wina.

- Przyniosłem piwo.

- Dzięki – wziąłem od niego siatkę.

- Fajny sweter – powiedział sarkastycznie. Nie zareagowałem – Holmes się nie oszczędza, co nie? Na tropie nawet w święta.

- Nie wiem o co teraz mu chodzi. Czasem tak ma. Wychodzi bez słowa.

- Spotkałem go na dole. Był jakiś rozkojarzony. Nawet mnie nie obraził ani razu – Greg zaśmiał się.

- Powiedział może gdzie idzie? – spytałem niby od niechcenia.

- Nie. Tylko, że się spieszy.

Grega najwyraźniej nie przejmowała nieobecność Sherlocka. Mnie teoretycznie też nie powinno to było przejmować. Nie pierwszy raz nagle znikał.


Około północy w salonie zostaliśmy jedynie ja i Jeanette. Lestrade następnego dnia spotykał się z rodziną i nie mógł zostać dłużej, pani Hudson poszła do siebie, a Molly, choć bardzo chciała zaczekać aż wróci Sherlock, w pewnym momencie zaczęła przysypiać więc zamówiłem jej taksówkę i dopilnowałem by odwiozła ją do domu.

Stałem przy oknie i patrzyłem na opustoszałą Baker Street. Po raz setny w przeciągu ostatnich dwóch godzin spojrzałem na zegarek.

- Siedem minut po północy – powiedziałem do siebie mechanicznie.

- Sherlock Holmes to szczęściarz.

Odwróciłem się. Jeanette stała w płaszczu przy drzwiach. Nie byłem w stanie powiedzieć kiedy się ubrała.

Niezręczną cisze przerwał ostry dźwięk komórki dobiegający z pokoju Sherlocka.

- Proszę, odbierz. Może to coś ważnego – powiedziała z przekąsem.

Chwilę się wahałem, ale poszedłem do sypialni Sherlocka. Jego telefon leżał ekranem do dołu na łóżku. Nigdy nie zostawia telefonu w domu, pomyślałem.

Podniosłem komórkę – Dzwoni Mycroft.

- Halo? Mycroft?

- John. Sherlock zostawił telefon? – Mycroft brzmiał dziwnie. Prawie jak gdyby… rzeczywiście się martwił.

- Tak. Coś się stało?

- Nie, nic. Po prostu chciałem mu złożyć życzenia.

Rozłączył się.

Mycroft wiedział, że Sherlocka nie ma w domu. Z tego co wiedziałem, całkiem możliwe było, że nas śledził. Raczej nie dzwonił po to, żeby złożyć życzenia. O tej porze? Ogółem wątpiłem w to, żeby Mycroft składał bratu życzenia.

- I co? – Jeanette wyrwała mnie z zamyślenia.

- Nie wiem. Dziwna sprawa.

- Strasznie się nim przejmujesz. To dorosły facet. Zrobiłbyś dla niego wszystko, a on nawet nie potrafi rozróżnić twoich dziewczyn – spojrzała na mnie urażona.

- Jeanette, proszę cię. Dla ciebie też bym zrobił wszystko. Cokolwiek zechcesz, tylko powiedz co – nie brzmiało to zbyt przekonująco.

Pokręciła głową z powątpiewaniem.

- Nie każ mi z nim rywalizować. Nie widzisz, że on cię po prostu wykorzystuje? On się bawi i tobą i wszystkimi innymi. Wiecznie wszystkim coś wytyka i obraża…

- My się przyjaźnimy – przerwałem jej. Jeanette uniosła brew tak jakby sądziła, że żartuję – Jesteś zmęczona. Odprowadzę cię do domu, wyprowadzę twojego psa…

- Ja nie mam psa! – zaczęła kierować się w stronę drzwi wyjściowych.

- Ach, no tak… Zadzwonię! – krzyknąłem za nią.

- Nie – rzuciła mi ostatnie spojrzenie i wyszła zatrzaskując głośno za sobą drzwi.

Trzeba wiedzieć , kiedy przyznać się do porażki, pomyślałem, a teraz zawiodłem na całej linii.

Pani Hudson wychyliła głowę z drzwi do swojego mieszkania.

- Nie poszło najlepiej, nie?

Przytaknąłem ruchem głowy.

- Dobranoc, John. Nie martw się Sherlockiem – jej ciepły głos trochę mnie uspokoił.

- Dobranoc.

Zostałem sam.


Musiałem zasnąć na kanapie. Telefon dzwonił. Było po pierwszej.

- Halo? Mycroft? –ziewnąłem.

- Wyjdź przed dom za pięć minut – poinformował mnie tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Koniec połączenia.


Narzuciłem na siebie kurtkę i wybiegłem przed budynek. Oznaki zmęczenia zupełnie mnie opuściły, pozostała niepewność. Otaczała mnie zupełna cisza. Powietrze wydobywające się z moich ust zmieniało się w kłęby pary. Włożyłem ręce w kieszenie kurtki i wypatrywałem nie do końca pewien czego.

Czarne auto zajechało przed nasz dom i zatrzymało się dokładnie przed mną. Tylnymi drzwiami od strony pasażera wysiadł nie kto inny, tylko Mycroft Holmes jak zwykle ubrany w skrojony na miarę garnitur i tajemniczy uśmiech.

- Dobry wieczór, doktorze. Znalazłem naszego pacjenta – zaskakująco bez twojej opieki.

- Słucham? – przez przyciemniane szyby samochodu nie potrafiłem stwierdzić kto prowadził, ani czy ktoś jeszcze siedział na tylnych siedzeniach.

- Odwożę mojego braciszka i mam nadzieję, że doprowadzisz go do porządku – wytłumaczył mi dziwnym tonem. Nie potrafiłem stwierdzić czy uważał całą sytuację za zabawną, czy może wręcz przeciwnie i maskował to ironią.

Obszedł limuzynę dookoła i otworzył tylne drzwi.

- Sherlock! - mój przyjaciel miał twarz schowaną w dłoniach. Siedział schylony, jego łokcie oparte były o kolana – Wszystko w porządku? – spytałem się odruchowo.

- No już, Sherlock, nie wstydź się. Idź z Johnem do domu , doprowadź się do porządku – powiedział Mycroft oschłym tonem po czym nachylił się do mnie - Nie chciał ze mną rozmawiać. Masz z nim lepszy kontakt ode mnie, dopilnuj żeby to się nie powtórzyło.

Jako że Mycroft najwyraźniej nie zamierzał pomóc mi zając się Sherlockiem, i odjechał gdy tylko wyciągnąłem detektywa z auta, sam musiałem pomóc mu wejść po schodach na górę. Siedemnaście schodów klatki schodowej domu numer 221B nigdy nie były dla mnie takim wyzwaniem. Sherlock co prawda był przytomny, ale nie mógł utrzymać się na nogach.

- Jeszcze trochę, Sherlock – wysapałem. Wcale mi to nie pomogło. Dotarcie na szczyt schodów było naprawdę wymęczające. Wciągnąłem Sherlocka do środka i położyłem go na kanapie, może nieco zbyt brutalnie. Głęboko odetchnąłem. Byłem pewien, że będą mnie od tego później boleć plecy.

Sherlock leżał dokładnie w takiej pozycji w jakiej opadł bezwiednie na kanapę. Jego oczy były zamknięte, ciemne, gęste włosy kontrastowały z jego skórą, która osiągnęła jeszcze mniej zdrowy niż zwykle odcień bladości. Odrzuciłem wilgotne od potu włosy z jego twarzy. Moja dłoń zatrzymała się na jego czole; było chłodne i lepkie od potu. Jego płaszcz był mokry i ubłocony. Rozebrałem go z okrycia wierzchniego i zdjąłem jego buty. Stopy i dłonie miał zimne jak lód. Ukląkłem przy nim.

- Sherlock – spróbowałem go obudzić. Potrząsnęłam nim lekko.

- Nie śpię – wymamrotał.

- To dobrze. Nie zasypiaj, proszę – szybko poszedłem po koc i nakryłem go opatulając jego nogi. Był wyziębiony – Muszę wiedzieć co brałeś, dobrze? Sherlock? – złapałem jego nadgarstek i zacząłem cicho liczyć. Jego puls był zdecydowanie za słaby – Otwórz oczy.

- Ja… Znalazłeś mnie? – mówił bardzo cicho, a jego głos był słaby, zupełnie inny niż zazwyczaj.

- Nie, Mycroft cię znalazł. Otwórz oczy i powiedz, co brałeś – powiedziałem bardziej zdecydowanie.

Z wysiłkiem otworzył oczy. Jego źrenice były bardzo mocno zwężone. Mój wzrok spotkał jego. Sherlock oddychał bardzo szybko ale płytko i, choć próbował to zatuszować, lekko się trząsł.

- Heroina. Niezbyt dużo, przestaje działać. Nie mam więcej – powiedział na wydechu.

- Chociaż to dobre.

Zauważyłem, że dalej trzymam jego dłoń. Ścisnąłem ją lekko żeby dodać mu otuchy i trochę rozgrzać wyziębioną kończynę.

– Nigdy więcej, ok? Myślałem, że masz to już za sobą. Bardzo się martwiłem – mówiłem. Chciałem, żeby utrzymywał ze mną kontakt – może naleję ci czegoś do picia? Rozpuszczę ci tabletkę z witaminami, to cię trochę rozbudzi.

- Nie – spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem pełnym czegoś co wyglądało mi na strach, ale nie mogło nim być. Sherlock nie czuł strachu. Nigdy – Zostań ze mną – powiedział.

- Jak chcesz. Bardzo mi, i Mycroftowi też, zależy na tym żebyś już więcej tego nie robił…

- Tak, wiem. Nie będę – przerwał mi.

- Naprawdę nam na tym zależy…

- Obiecuję – powiedział ochrypłym głosem – John, chyba zasypiam.

Kurczowo trzymał się mojej dłoni jakby była ostatnią rzeczą trzymającą go przy życiu.

- Spróbuję zanieść cię do łóżka. Pomożesz mi trochę? – spytałem retorycznie.

Zarzuciłem sobie jego rękę na szyję i wstaliśmy. Tym razem Sherlock z trudem, ale jednak, stał, choć opierał się na mnie mocno. Jakoś doszliśmy do jego pokoju i razem opadliśmy na łóżko. Okryłem Sherlocka kołdrą i usiadłem obok niego.

- Nie jest ci zimno? Coś cię boli? – spytałem.

- Nie. Nic mnie nie boli… - powiedział ledwo słyszalnym głosem. I nie powiedział już nic więcej. Zasnął.

- Porozmawiamy rano – wstałem i odkręciłem mocniej kaloryfer – Dobranoc. I wesołych świąt – powiedziałem wychodząc z jego pokoju.

Drzwi zostawiłem otwarte. Na wszelki wypadek. Stwierdziłem, że bezpieczniej będzie jak do rana zostanę możliwie jak najbliżej niego. Położyłem się więc na zdecydowanie za krótkiej sofie i nakryłem kocem. Długo nie mogłem zaznać spokoju. Odgłosy samochodów, zabawy, stukanie rur wydawały mi się zdecydowanie głośniejsze niż zazwyczaj. Zdarzenia długiego wieczora nie potrafiły mnie opuścić. Wsłuchałem się w miarowy wolny oddech Sherlocka i słuchając go w końcu zasnąłem.

Bardzo proszę o komentarze - wszelkie opinie mile widziane :)

To moje pierwsze fanfiction po całkiem długiej przerwie i zdaję sobie sprawę, że jest niedoskonałe.