Oryginał: Nightingale (link na profilu)
Autor: Michi Chu
Paring: Harry/Draco
Gatunek: angst
Raiting: NC-17
Beta: Kaczalka
Konsultacje językowe: Yami-no
Zgoda: jest
Kanon: w charakteryzacji postaci jak najbardziej, tam gdzie jest to możliwe
Ostrzeżenia: pomijając sprawy typowo raitingowe, tekst jest naprawdę przygnębiający, mimo przebłysków pozytywnych emocji, także jeśli macie ochotę na coś miłego i lekkiego, to odsyłam gdzie indziej
Fik pochodzi z drarrowej, trzeciej edycji Big Bang Challenge.
W oryginale nie posiada rozdziałów, za zgodą autorki jest podzielony przeze mnie na części.
Aktualizuję co dwa tygodnie. Chciałabym częściej, ale tekst jest dość trudny, więc lepiej trochę poczekać, niż otrzymać przekład gorszej jakości.
*****
S Ł O W I K
"Bóg pokochał ptaki i wymyślił drzewa.
Człowiek pokochał ptaki i wymyślił klatki."
Jacques Deval
CZĘŚĆ PIERWSZA
"W krainie bólu każdy jest pozostawiony samemu sobie."
Za jego zamkniętymi oczami zawsze jest ktoś, kto płacze.
To pierwsza rzecz, którą Harry słyszy, gdy budzi się rano — cichnący płacz. Czasem jest to przejmujący, szarpiący za serce szloch, czasem zawodzenie, a jeszcze kiedy indziej ciche, samotne kwilenie.
Dziś to tylko zwykłe pociąganie nosem, jak gdyby tajemnicza postać nabawiła się paskudnej grypy. Dźwięki zlewają się z deszczem, stukającym o szybę niczym tysiące palców. W budziku z radiem emitują audycję UK Top 40, w tym właśnie momencie gra jeden z zespołów, którego wokalista brzmi jak dziewczyna i Harry przyłapuje się na myśli, że to piosenka z rodzaju tych, które nigdy się nie kończą.
— Doprawdy — mówi do siebie niemal surowo — życie nie byłoby tak dobre, gdybym nie żył.
Stwierdza, że to jego pierwsza Radosna Myśl Dnia, a potem zdaje sobie sprawę, iż mówi do siebie niczym szaleniec, a to jest już Niezbyt Radosna Myśl.
Próbuje się z niej otrząsnąć. Tego ranka czuje się szczególnie pusty. Nie pomaga fakt, że położył się do łóżka bez kolacji. Być może to dlatego, iż znowu miał jeden z tych snów, które wydają się być tak realne, próbują przekonać, że to twoja własna rzeczywistość, ta, do której należysz, nawet jeśli starasz się wmawiać sobie, że tylko śnisz. Ciągle czuje zapachy ze snu, a na skórze pozostaje wspomnienie dotyku. Dziś nie śnił o niczym niewiarygodnym ani perwersyjnym.
Tym razem był to dobry sen, z rodzaju tych, które wypełniają cię ciepłą przyjemnością i jest tak idealny, że aż rozrywa serce. Rozchodzi się po ciele jak gorąca herbata z cynamonem. Tuż po obudzeniu czuje się czegoś pozbawiony, ale lepiej starać się nie przypominać sobie niczego — dobre sny, takie jak ten, są absolutnie najgorszymi z możliwych.
Wie, że większość ludzi myśli, iż jego sny są mroczne, pełne pełzających pająków z długimi nogami, wężowych języków, zwłok i krwi. Niemalże oczekuje tego od nich, przynajmniej może przewidzieć ich pytania. (Cóż, w środy śnią mi się pająki, w czwartki o trzeciej nad ranem budzę się z krzykiem z powodu przebłysków wojennych, a każdej niedzieli śnię ten dziwny sen o wielkiej grzance, która przedtem jakimś sposobem wydostaje się z brytfanny.) Minęło już dużo czasu, od kiedy dzielił się tym z kimkolwiek. Zazwyczaj jego znajomi nie lubili tego słuchać, choć nigdy nie zebrali się na odwagę, żeby mu o tym powiedzieć, przybierali tylko zmartwiony wyraz twarzy. Spojrzenie Hermiony. To ona zasugerowała, że być może powinien się z kimś zobaczyć. ZSP, tak to nazwała. Zespół stresu pourazowego.
— Miewasz przebłyski z przeszłości? — zapytała. — Koszmary?
Wymieniła całą litanię pozostałych symptomów. Odrętwienie emocjonalne, zaniechanie aktywności, porzucenie zainteresowań. Drażliwość, trudności z zasypianiem i koncentracją, unikanie kontaktów z innymi ludźmi, zaburzenia uwagi.
(Mów o Hermionie co chcesz, ale przynajmniej nigdy nie straciła swojej pasji do wkuwania tekstów na pamięć.)
— Oczywiście, że nie — odpowiedział. — Skąd ci to przyszło do głowy?
Istnieje cała lista Zdecydowanie Nieprzyjemnych Myśli i znajdują się na niej pozycje, które psują Harry'emu nastrój.
Pod prysznicem odkręca gorącą wodę. Uwielbia niemal bolesne ukojenie, jakie ze sobą niesie. Obserwuje, jak skóra przybiera czerwoną barwę. Szybko myje włosy i przeklina, gdy szampon dostaje mu się do oczu. Jego ręce wędrują w dół umięśnionego torsu, powoli i leniwie dotyka porannej erekcji. Gdy dochodzi, stara się o niczym nie myśleć. Plama bieli na kafelkach wygląda jak jakieś zwierzę. Być może to koza albo pies, w każdym razie coś z uszami i czterema nogami. Nie jest pewien, czy to Radosna Myśl czy może znów ta Szalona?
Stworek przyrządził śniadanie: dwa perfekcyjnie wysmażone jajka z żółtkami jak złote oczy, tosty z marmoladą i nawet wędzone śledzie. Harry je, jakby zaraz miał umrzeć z głodu, dziabiąc widelcem jajka, z których wycieka żółta ciecz, zalewając cały talerz. Nie przywiązuje uwagi do tego, że może utyć. Spędził całe życie będąc głodnym, nie tylko w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Przynajmniej on i Stworek dogadują się całkiem nieźle, a "całkiem nieźle" oznacza, iż Harry nie boi się, że skrzat zamorduje go we śnie, a potem przywdzieje jego skórę jak pelerynę superbohatera. Stworek przygotowuje mu smaczne posiłki, które zjada ufając, iż nie ma w nich żadnych „dodatkowych" składników. Wierzy w to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent, a ten jeden pozostały to po prostu paranoja i folgowanie jego Nadzwyczaj Obrzydliwym Myślom.
Przeważnie, stwierdza.
Czasami podczas śniadania przegląda Proroka Codziennego. Jego nazwisko nie figuruje już na pierwszych stronach gazety. Oczywiście nie tęskni za tym ani trochę, teraz tylko od czasu do czasu, podczas spaceru ulicą, zdarza mu się usłyszeć prośbę o autograf. Raz podpisał się dziewczynie na piersi (na jednej, nie na dwóch), ale na tym poprzestał — nie miał pojęcia, że tak daleko może się to posunąć i zanim się obejrzy, ludzie będą wypinać w jego kierunku przeróżne części ciała.
Dziś zatrzymuje go mężczyzna w prochowcu i przysłaniającym oczy kapeluszu. Przez chwilę Harry myśli, że to jakiś ekshibicjonista i zaskakuje tym samego siebie, ale tylko trochę, bo wydaje mu się, że to właściwie Radosna Myśl. Nie żeby Harry był jakimś zboczeńcem, ale miło by było choć raz zostać zaskoczonym nie przez kogoś, kto chce go zabić, ale przez kogoś, kto chce zrobić coś tak niewinnego, jak pokazanie kawałka ciała. W końcu mogłoby to przełamać ponurą monotonię.
Mężczyzna niestety nie jest ekshibicjonistą, zamiast tego chce, aby Harry podpisał kolekcję zdjęć z nim w roli głównej, które mogłyby rywalizować z fotografiami robionymi przez Colina Creeveya.
— Komu mam je zadedykować?
— Nikomu — odpowiada szorstko mężczyzna. Harry nauczył się nie zadawać pytań na temat tego, co ludzie mają zamiar robić z jego zdjęciami.
Składa autograf dla nikogo. Myśląc o martwym, drobnym ciele Colina, Harry wciąż i wciąż bazgrze swoje imię na zdjęciu własnej twarzy, aż powstaje coś, co wygląda jak doprawione wąsy lub broda. Robi to, dopóki nie drętwieje mu ręka i nie może już dalej pisać.
O noszeniu kamuflującego przebrania przypomina sobie, gdy wychodzi na zewnątrz. Być może mógłby użyć okularów od Marksa Groucha, ale tylko wtedy, gdyby nie był to zaczarowany model, który przykleja się do twarzy. Fred i George sprzedawali coś takiego. Nie, wróć, wtedy byli jeszcze Fredem-i-George'em. Dziś sklep z dowcipami George'a podążał raczej w stronę niezdrowego humoru, jak na przykład czekoladowe trumny lub figurki Torturuj-Własnego-Czarnego-Pana (teraz z chwytami kung-fu). Dzieciaki je uwielbiają. Jak zapewne napisałby Prorok Codzienny, to znak naszych czasów, znak czasów, w których nie ma już Voldemorta.
Niedługo potem Harry dociera do, jak mogłoby się wydawać, opuszczonego domu towarowego, mija znak "Zamknięte do odwołania", a potem wystawę, na której dziś umieszczono białą kurtkę z cekinami, akwarium ze złotą rybką i afrykańską perukę. Jest niemal pewien, że rybka jest martwa.
Przekraczając próg, wbija wzrok w podłogę — nie chce być rozpoznany i tak naprawdę nie zawraca sobie już głowy przyglądaniu się osobom z różnorakimi urazami, nieważne, jak absurdalnymi. Ciężko jest mu jednak unikać wpadania na ludzi od czasu do czasu i dziś zderza się z mężczyzną ze średniego rozmiaru rekinem, wystającym mu prosto z klatki piersiowej.
— Hej, uważaj, gdzie leziesz… czy to nie Harry Potter?
— P-pomylił mnie pan z kimś — jąka się pospiesznie, wymijając mężczyznę, zanim ten zdąży poprosić go o podpisanie się na rekinie.
Recepcjonistka na oddziale rumieni się, gdy go spostrzega. Ma na imię Anna, jest ładną, szarą myszką z brązowymi, delikatnymi włosami. Posyła mu uśmiech.
— Dzień dobry, panie Potter — mówi.
— Dobry — odpowiada.
— Przyszedł pan zobaczyć…
— Tak.
— A więc proszę wejść.
Drzwi otwierają się przed nim. Zanim przez nie przejdzie, zawsze, choć na chwilę, zamyka oczy i wstrzymuje oddech.
Gdy tylko wchodzi na oddział, zatrzymuje przechodzącą pielęgniarkę. Kobieta ma na sobie białe szaty, naznaczone gdzieniegdzie podejrzanie wyglądającymi plamami. Jej twarz otaczają loki, kilka pasm wydostaje się spod spinki. Widział ją już wcześniej, jest tu praktycznie za każdym razem, gdy przychodzi, ale mimo tego nie pamięta jej imienia.
— Pan Potter! — mówi. — Miło pana widzieć.
— Jak on się miewa? — pyta zamiast odpowiedzieć na powitanie, nie brzmi jednak nieuprzejmie, ponieważ zawsze są to pierwsze słowa, jakie wypowiada na oddziale. Wie, że nic się nie zmieniło, że nigdy nie ma najmniejszej poprawy, ale wydaje mu się, iż jeśli zniknie pytanie, zniknie także nadzieja.
— Tak samo, jak wtedy, gdy ostatni raz go pan odwiedził. Dlaczego nie pójdzie pan się przywitać? On tęskni za panem.
Pielęgniarka poklepuje go po plecach i odwraca się, by otworzyć drzwi. Ciemne włosy zaczesane są w ciasny kok i wyglądają, jakby na jej czaszce przysiadła spirala ciemności.
Harry wzdycha i wymija ją.
— Tak, tak zrobię.
Wchodząc do pomieszczenia, spostrzega samotną, siedzącą na krześle i wyglądającą przez okno sylwetkę. Mętne oczy o barwie żelaza niewzruszenie wpatrują się w małe drzewko na zewnątrz.
— Hej.
Harry czuje się, jakby uleciało z niego powietrze. Gdy patrzy na Draco, jego żołądek zaciska się niczym pięść, a to uczucie przypomina mu o rzeczach, o których wolałby zapomnieć. Niektóre są zbyt gorzkie, aby o nich pamiętać. Pozostałe są zbyt dobre.
— H-harry? — Mężczyzna ożywa na jego widok. Jąka się przy imieniu, ale jego oczy rozjaśnia blask.
Harry zmusza się do uśmiechu.
— Draco — mówi i podchodzi bliżej, a każdy krok zdaje się być brodzeniem w wodzie. To Malfoy jest tym, który zwraca się w jego kierunku niczym kwiat w stronę promieni słońca. — Jak się dzisiaj miewasz? — pyta, a jego głos jest z pozoru wesoły i delikatny. Jeśli Draco jest kwiatem — żywym, rosnącym w ziemi, to Harry jest tym sztucznym, na którym osiada kurz. Nie powinien być czyimkolwiek promieniem (albo marzeniem, od kiedy ma na sumieniu śmierć niewinnych ludzi, ale to jest kalambur, o którym nie chce mu się myśleć). W całym pokoju aż roi się od szklanych wazonów pełnych kolorowego, okropnego plastiku, udającego kwiaty.
— D-dobrze — odpowiada Draco i oplata ramiona wokół talii Harry'ego, przyciskając twarz do jego brzucha.
Harry głęboko wciąga powietrze. Jego palce głaszczą jasne włosy. Są matowe i wyblakłe, jak podstarzałe, jedwabne nici, a w promieniach słońca przybierające bladozłoty kolor. Stają się zbyt długie — tutaj nie wiedzą, jak o niego dbać, nie robią tego tak, jak na to zasługuje.
— D-dni Harry'ego są n-najlepsze* — przyznaje Draco i teraz Harry musi się uśmiechnąć, pomimo tego, że słowa bolą.
Krople deszczu uderzają o szyby. Od ciała Draco promieniuje ciepło. Światło w pokoju jest szare, a współlokator wciąż i wciąż puka w drzwi… od środka pokoju. Choć drzwi są szeroko otwarte.
Harry nie wie, jak długo jeszcze zdoła to znieść. To Zdecydowanie Nieprzyjemna Myśl. Stara się ją odepchnąć, ale mu się nie udaje. Jedyna rzecz, o której może teraz myśleć to ta, jak łatwo byłoby nasycić trucizną cukierki, które przynosi dla Draco przy każdej wizycie.
— Draco, poproszę Radosną Myśl.
— Koty — odpowiada Draco zdecydowanie, używając całej pewności siebie. Harry posyła w jego stronę pytające spojrzenie. — S-są miękkie — wyjaśnia powoli blondyn. Harry uśmiecha się wbrew sobie. — P-przebiegłe. I m-mają zielone oczy.
— Tak, to jest Radosna Myśl — chwali go, a Draco zamyka oczy i przytula się do niego, łaknąc dotyku. Wie, że to mniej arogancka forma odpowiedzi: „Oczywiście, że jest, przecież ja to powiedziałem, głuptasie."
Harry stwierdza, że przegrał tę rundę. To jedna z gier, w której Draco jest lepszy od niego.
Gdyby dzień był pogodny, zabrałby go na spacer na zewnątrz, do ogrodu. Mógłby przynieść chleb, by nakarmić ptaki. Draco lubi patrzeć, jak walczą o okruchy i celować w ich plecy, tak, aby biedną ptaszynę zaatakował jej pobratymiec. To lepsze, niż rzucanie w nie kamieniami, więc Harry mu pobłaża — warto usłyszeć jego śmiech, nawet jeśli jest inny niż ten pogardliwy, który kiedyś słyszał. Draco łapie go za rękę, ich palce splatają się ze sobą. Nawet jego kości są drobne. Harry trzyma go, jakby bał się, że blondyn mógłby wymknąć mu się, spaść z urwiska albo zostać porwany przez rwącą wodę, jeśli tylko go puści. To wszystko tak łatwo Harry'emu przychodzi — łagodny, dodający otuchy dotyk, uścisk ręki, gładzenie jedwabistej skóry na policzku, wplatanie palców w długie pasma włosów na karku.
Dzisiaj nie mogą wyjść na zewnątrz. Pada deszcz, więc zostają w budynku. Harry wciąż go dotyka, każdy palec z osobna, ostrożnie i delikatnie, delektując się kontaktem ze skórą, tak miękką i prawdziwą.
— Deszczu, deszczu, odejdź, wróć innego dnia* — śpiewa Draco w kółko, dopóki Harry go nie ucisza.
Jego współlokator dalej puka w drzwi.
Nieważne, co mówi, Draco niemal zawsze uśmiecha się, gdy Harry jest w pobliżu. To sprawia, że drży i niemal pozwala nie czuć zapachu leków, którymi zdają się być przesiąknięte jego szpitalne szaty, woni ziołowych eliksirów, którymi poją go i które nie przynoszą żadnych efektów.
Niedługo potem musi wyjść — nigdy nie mógł znieść siedzenia tu zbyt długo, nie z tymi obcymi sylwetkami w korytarzu, płaczem i śmiechem, który słyszy od czasu do czasu. To już nie Draco, a przynajmniej nie ten, którego znał. Wyjście jest najtrudniejszą częścią wizyty, zaraz po samym wejściu. Draco oczywiście urządza awanturę, zachowuje się jak rozpuszczony dzieciak. To pocieszające wiedzieć, że pewne rzeczy nigdy się nie zmienią. Kiedy odchodzi, spieszy się jak może, starając się nie wpaść na nikogo, kto ma coś wystającego z ciała.
Gdy wieczorem Harry wraca do domu, pragnie tylko skulić się pod prysznicem. Nie robi tego. Zaparza dzbanek herbaty, ale jej nie pije. Kładzie się do łóżka wcześniej, niż zazwyczaj.
***
"Lubię spojrzenie pełne agonii, ponieważ wiem, że jest prawdziwe."
Wszystko zaczęło się na szóstym roku. Oczywiście można by się spierać, że jednak o wiele wcześniej, na samym początku, w mrocznym sklepie z szatami, od rozmowy o półolbrzymie i quidditchu, a potem w pociągu — istnieją całe warstwy znaczeń i wniosków. Być może zaczęło się jeszcze przed tym — grzechami ojców albo tym podobnymi bzdurami.
Większość historii rozpoczyna się od słów "dawno, dawno temu..." albo "pewnego razu...", ale Harry nigdy nie myślał o tym w tych kategoriach. Ohyda.
Szesnaście lat to wiek pełen prób i zmartwień, nawet bez tego całego przedstawienia z ratowaniem świata. Wtedy nieznane emocje biorą górę, zmieniając oblicza ciał, które jak niezdarna poczwarka przeobrażają się w owada, pokonując kolejny etap na drodze ku dorosłości. Harry urósł w czasie lata, lecz mimo tego ciągle żałował, że nie jest jeszcze wyższy. Wydawało się, że jest skazany na bycie po tej „niższej" stronie, prawdopodobnie z powodu niedożywienia w dzieciństwie, nie wspominając już o przymusie przebywania w niezwykle małych pomieszczeniach. (To tak jak ze złotą rybką, prawda? Rośnie na tyle, na ile pozwala jej na to akwarium.) Tak czy inaczej, zmężniał, co było, jego zdaniem, powodem do dumy. To prawdopodobnie godne podziwu osiągnięcie, zważając na ten cały czas, który spędził leżąc na łóżku, patrząc w sufit i rozmyślając o Syriuszu. Większość jego codziennego treningu składała się ze spacerowania wokół pokoju, walenia pięścią w różne przedmioty i przenoszenia podręczników z miejsca na miejsce bez ich czytania. (I to nie tyle było sprzątaniem, co przerzucaniem rzeczy z kąta w kąt.) Gdyby był bardziej obrotną osobą, mógłby zrobić niezły interes sprzedając tę terapię naiwnym pierwszoroczniakom: „ĆWICZENIA DLA CHRONICZNIE ZDOŁOWANYCH - CIĄGŁY TRENING CZYNI CUDA!"
Fatum dopadło go, gdy wkroczył na peron 9 i ¾, wypatrując Weasleyów i Hermiony. Spędził to lato spocony od skwaru, w nienajlepszym humorze i z myślami pełnymi śmierci, więc jego nastrój już był podły. I wcale nie polepszył go fakt, że gdy tylko wsiadł do pociągu, natknął się na Draco Malfoya.
Ostatnim razem, kiedy go widział, Malfoy był ślimakiem. To dziwny obraz, o którym Harry lubił pamiętać — grube i ociekające śluzem ciało, zostawiające po sobie oślizgły ślad na podłodze hogwarckiego ekspresu. Oczywiście, gdy ostatnio wpadł na niego i jego matkę na Pokątnej, sprawa przedstawiała się nieco inaczej — Malfoy był od niego wyższy, co było totalnie niesprawiedliwe, choć rysy twarzy miał tak samo ostre, jak zawsze. Gdy powrócił do szkoły, jego sylwetka prezentowała się w szatach lepiej, a może to szaty lepiej na nim leżały, co Harry przypisał najwyższej klasy projektantowi, którego Ślizgon wybrał z matką zamiast Madame Malkin. Nie przypominał mu już ślimaka i co Harry później uznał za frustrujące, w zasadzie wyglądał niemal atrakcyjnie. Oczywiście on sam nie dał się temu zwieść, w przeciwieństwie do niektórych dziewczyn.
Malfoy to Malfoy i zawsze będzie odrażający. Teraz był nawet bardziej obrzydliwy i zwodniczy — tak samo, jak cała jego rodzina, jak coś, co nie wygląda groźnie, ale takie jest, jak ruchome piaski albo cienka tafla lodu na jeziorze, która mogła zawieść głupich pierwszoroczniaków do podwodnego grobowca, jeśli nie w paszczę Wielkiej Kałamarnicy. Gdy na niego patrzył, starał się przywołać obraz ślimaka w szatach, których ciemna tkanina przylegałaby ciasno do mokrego, lepkiego ciała, czyniąc ją jeszcze ciemniejszą z powodu cieknącego śluzu. Wgryzając się w kopiącą Czekoladową Żabę, uznał to za całkiem przyjemny obraz.
— W porządku, stary? — zapytał Ron z wyrazem zakłopotania na twarzy.
— Jasne — odpowiedział Harry z Czekoladową Żabą w ustach, której jedna noga wystawała mu spomiędzy warg i wciąż kopała.
Patrząc na Malfoya, ubranego w dopasowane, zapięte aż po samą szyję szaty, które wyglądały tak głupio i zarazem nieskazitelnie, Harry był przekonany, że Ślizgon jest śmierciożercą. Widział, jaką ochroną otaczał swoje przedramię, wyszarpując je z rąk Madame Malkin i wrzeszcząc, że wbija mu szpilki w skórę. A poza tym, to oczywiste, że był po prostu zwykłym dupkiem. Zastanawiał się, czy jego nowe zachowanie jest wynikiem codziennego przedstawienia pod tytułem „Mój tata jest w więzieniu", ale potem zdecydował, że Malfoy jest zbyt nieczuły, by w ogóle się tym przejmować.
Tego dnia w pociągu Harry skończył ze złamanym nosem. To była brudna, podstępna, niedozwolona zagrywka, taka, jak sam Malfoy, który zdobył nad nim przewagę, rzucając Petrificus Totalus.
Nie mógł się poruszyć, nie mógł zrobić nic, gdy stopa Malfoya zderzyła się z jego twarzą. Ból przyszedł natychmiast, a kość i chrząstka złamały się z osobliwym trzaskiem.
Zemsta była nieunikniona.
Przy pierwszej okazji, jaka się nadarzy, gdy tylko wpadnie na Malfoya, mógłby zaatakować go z zaskoczenia. Złapać za szaty, potrząsnąć nim, uderzyć go, odpłacić za bycie, z braku lepszego słowa, złem wcielonym. Mógłby ukarać go za ucieczkę i przyłączenie się do śmierciożerców, za spiskowanie na jego życie, za noszenie szat zapiętych po szyję, gdy na zewnątrz wciąż jest ciepło, i po prostu za bycie małym, wkurzającym gnojkiem.
Pierwszego dnia zajęć dostał swoją szansę. Potrafił dostrzec tę platynową czuprynę z każdej odległości, a dziś zdawała się być wyjątkowo denerwująca, wyjątkowo jasna — niemal promieniująca blaskiem za sprawą odbijających się od niej promieni słonecznego światła. Głowa Malfoya pochylała się, gdy mówił do Pansy Parkinson, a jego dwóch goryli nie było widać w pobliżu. Pomalowane jaskrawą pomadką usta Ślizgonki musnęły jego ucho, gdy zbliżyła się do niego, a kiedy Malfoy się uśmiechnął, Harry'ego znów wypełnił gniew. Młodzi zabójcy na stażu nie powinni uśmiechać się i umawiać na randki tak, jak inni. Po prostu im nie wolno.
Harry spędził wakacje opłakując swojego ojca chrzestnego, uwięziony z rodziną, która go nie chciała i której tak naprawdę nigdy nie miał. On, który zawsze robił to, co dobre i właściwe, któremu przeznaczone było ocalić świat, nie potrafił nawet powstrzymać dziewczyny przed ubolewaniem nad śmiercią swojego chłopaka. Malfoy prawdopodobnie całe lato przesiedział w swojej wielkiej, przestronnej posiadłości, rozpieszczany przez matkę, uczestnicząc w szalonych przyjęciach i orgiach śmierciożerców i składając w ofierze kozły. I kto wie, co jeszcze. Nawet jeśli jego ojciec przebywał w więzieniu, on był tutaj, uśmiechając się, trzymając się za ręce z dziewczyną, która go podziwiała, która być może mówiła mu, że go kocha albo coś, co dla złych osób zalicza się do „miłości".
(Coś, co zapewne kręciło się wokół płodzenia czystokrwistych dzieci, byciu bogatym i posiadania wielu innych rzeczy. Źli ludzie zawsze byli tak zatrważająco płytcy. Harry miał pewność, że Malfoy nigdy by się nie umówił z Parkinson, gdyby nic nie znaczyła, albo zerwałby z nią, gdyby tylko wyskoczyło jej zbyt wiele pryszczy.)
Zanim się zorientował, co robi, usłyszał głos Hermiony:
— Harry, co ty wyprawiasz?
Ale on już maszerował w kierunku Malfoya. Zanim blondyn zdążył wypowiedzieć "Potter", Pansy Parkinson krzyczała już "cholerny morderca!" i nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, pierwszy cios z satysfakcjonującym łomotem, tak, jak sobie przysiągł, wylądował na durnym łbie Malfoya. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nieuczciwe, nawet jeśli Harry zawsze zachowywał się w walce w porządku. Kilka chwil później pociemniało mu w oczach, wstrząsnął nim ból, a potem poczuł zalewającą usta, miedzianą i ciepłą ciecz.
Tętno łomotało mu w uszach, a klatką piersiową wstrząsała adrenalina. Uderzył ponownie. Lekko różowa warga pękła tak, jak pęka kwiatowy płatek, a czerwona, gorąca krew pociekła po bladym podbródku, skapując na przód ciemnych szat, gdzie wsiąkła niezauważona.
Malfoy splunął, parsknął, a kilka zabłąkanych kropel czerwonej śliny wylądowało na skórze Harry'ego. Zachwiał się i dotknął dłońmi ust. A potem zaatakował.
Ból, który rozszedł się po jego ramieniu, był dobry, tak samo, jak zaciśnięta dłoń, która perfekcyjnie pasowała do wszystkich kości. Malfoy stanowił doskonały materiał do bicia i tylko do bicia — gdy ciało Ślizgona uginało się pod jego pięściami, dla Harry'ego było to połączenie idealne. Nikt nie przypuszczał, że Malfoy umiał walczyć, nie z tą drobną sylwetką i szczupłymi rękami. Słabe, dziewczęce, nieporadne ramiona, pomyślał Harry z radością, mimo tego, że te właśnie ramiona były niezłe w zadawaniu ciosów, co zmuszony był zauważyć, gdy w jego szczękę trafiła pięść i niemal nie przegryzł sobie języka na pół.
Prawdę mówiąc, ich pierwsza potyczka w tym roku szkolnym była gorsza niż jakakolwiek inna wcześniej. Przyciągnęli tłumy, a że Freda i George'a nie było już w szkole, to Ślizgoni przyjmowali zakłady.
Z początku trudno było ocenić, który z nich miał przewagę. Malfoy nie był tak silny, jak Harry, lecz za to podwójnie wściekły i uciekał się do wszystkiego, poza kolanem między nogami przeciwnika. Ale to Harry miał mocniejszą budowę i to Harry chciał skrzywdzić go bardziej, zadawać ciosy wciąż i wciąż, zrobić z niego miazgę, odwrócić do góry nogami i użyć jak mopa do podłogi, a gdy Hermiona zapyta, czy aby nie ma problemów z agresją, oczywiście zaprzeczyć.
— Harry! — krzyknęła przyjaciółka. — Przestań! On nie jest tego wart!
Wart? Nie, Malfoy nie jest wart nic a nic, ale tu nie chodziło o jego hipotetyczną wartość, albo co ta wartość miała znaczyć. Harry chciał dać mu to, na co sobie zasłużył.
— Tak, dawaj, Harry! — wiwatował Ron gdzieś z tyłu, okazując mu wsparcie, dopóki jego głos nie utonął w tłumie.
Harry witał z zadowoleniem każdy atak bólu i każdą kroplę krwi. Spędził początek swoich wakacji czując się odrętwiały, śledząc wzrokiem muchy krążące pod sufitem w jego małym pokoju na Privet Drive i myśląc o kimś, kto odszedł i kogo nikt w tej dzielnicy nawet nie znał. Dla sąsiadów równie dobrze mógł opłakiwać starego, wesołego sir Nicolasa, albo, co lepiej do nich pasuje, Boogeymana.
Chciał ukarać Malfoya nie tylko za incydent w pociągu czy za sprawę ze śmierciożercami. Nawet to całe czynienie-jego-życia-jeszcze-bardziej-żałosnym-przez-ostatnie-sześć-lat nie było powodem, który się za tym krył. Tutaj chodziło o coś innego. Malfoy był Malfoyem, a więc także własnym ojcem, swoją ciotką, jego kuzynem Syriuszem, a potem znów tylko Malfoyem, chuderlawym, kościstym blondynem.
Wszystko nie trwało tak długo, jak powinno, tak długo, jak chciałby tego Harry. Zawsze ktoś im przeszkadzał. Gdy leżał na Malfoyu, gotowy roztrzaskać tę głupią blond głowę o posadzkę, poczuł na sobie wielkie ręce o silnych, grubych, stalowych palcach, które odciągnęły go od Ślizgona. Oczywiście był to Crabbe lub Goyle, góry tłuszczu i mięśni, ochroniarze Malfoya, spieszący temu paskudnemu chłopakowi na ratunek. Wyglądało na to, że nigdy nie mógł sam dokończyć własnej bójki.
Gdy tylko Crabbe i Goyle wtrącili się do walki, Hermiona wyjęła różdżkę, a Ron i Seamus już pojawili się przed nimi. Nawet Neville zrobił krok do przodu i w przypływie odwagi i lojalności wyciągnął różdżkę niczym miecz. Dołączyli do nich inni Ślizgoni (Harry nie znał ich imion, ale był pewien, że podburzyła ich do tego Parkinson) i walka nie była już dłużej show z widzami, a przerodziła się w prawdziwą, grupową potyczkę.
Przez moment wyglądało to niczym kryzys polityczny w Meksyku, jak w westernach, które od czasu do czasu oglądał Dudley, każdy z różdżką w pogotowiu, stając ze sobą twarzą w twarz w napiętej, nerwowej atmosferze. Harry poczuł, jak kropla cieczy spływa po jego karku i nie był pewien, czy to pot, czy krew Malfoya. Wiedział, że jest posiniaczony i podrapany, a może nawet połamany.
A potem Malfoy wydał z siebie cichy dźwięk — pomruk albo jęk bólu. Nie, coś bardziej jak żałosne kwilenie, prawdopodobnie po to, by zwrócić na siebie uwagę. Zadziałało. Pansy zaraz pojawiła się u jego boku i nawet Hermiona wyglądała na zaniepokojoną. Harry nie chciał myśleć, co zrobił, ale oczywiście to uczynił — dziewczyny były za delikatne, a Malfoy świetnie potrafił robić z siebie ofiarę.
Tak więc uwaga wszystkich zwróciła się w jego kierunku, jednak gniewne spojrzenia pozostały.
— Może powinniście zabrać go do skrzydła szpitalnego — powiedziała Hermiona.
— Pilnuj swoich spraw, zanim spróbujesz udzielać mi porad — wysyczała Pansy.
To było absurdalne. Harry czuł się świetnie.
Dotknął swojego czoła. Jego palce pokryły się czerwoną mazią.
Tak, to tłumaczyło ból i lekkie zawroty głowy. Być może nabawił się tego, gdy Malfoy rzucił nim o ścianę.
— Harry, co to miało być? — Hermiona była zszokowana, jakby po każdej bójce widziała go pierwszy raz w życiu. Brązowe oczy miała szeroko otwarte, jej włosy były w zupełnym nieładzie, każdy kosmyk sterczał w inną stronę, niemal drżała z oburzenia i obowiązku przywołania go do porządku. — Co się znowu stało? Merlinie, spójrz na siebie.
Harry przełknął ślinę i nie odpowiedział. Czuł krew w ustach, gorącą, słoną, smakującą miedzią.
— Harry, to było naprawdę boskie! — krzyknął Ron. — Pokazałeś mu, kto tu rządzi! — Klepnął go po plecach.
— Ał! — Potter skrzywił się z bólu.
— Ron! — skarciła go Hermiona.
— Przepraszam — odpowiedział rudzielec, ciągle szczerząc się od ucha do ucha.
— Ron, nie możesz tego popierać! — kontynuowała, szturchając Weasleya. — Przemoc niczego nie rozwiązuje!
— Ał!
Hermiona zwróciła uwagę na Harry'ego.
— Musimy zaprowadzić cię do pani Pomfrey.
— Nic mi nie jest — zaoponował Harry, mrużąc oczy.
Przyjaciółka jednak nie słuchała i już ciągnęła go w stronę skrzydła szpitalnego.
— Ron, złap go za drugie ramię. Nie mam pojęcia, Harry, co podkusiło cię, by to zrobić, ale byłeś przerażający. Mogłeś go zabić!
Harry pomyślał, że była to okropna przesada, Malfoy sam upadł na ziemię (no, być może z niewielką pomocą) i na pewno miał w sobie dostatecznie dużo życia, aby splunąć w jego kierunku sporą ilością pociemniałej od krwi śliny.
Bolała go szczęka. Zachwiał się nieznacznie, ale Ron zdążył go podtrzymać.
— Niesamowite — skwitował przyjaciel, wciąż spoglądając na niego z nutką strachu. Wszyscy zerkali na niego podobnie — Ron, Seamus, Ginny, Neville, nawet Dean. Tylko Hermiona patrzyła kamiennym, oceniającym, matczynym wzrokiem.
— Można powiedzieć, że Harry wygrał, no nie? — wyszeptał Seamus do Deana. — Los mu sprzyjał, ale pieniądz to pieniądz, mam rację?
Hermiona popatrzyła na nich z dezaprobatą.
— I nawet nie będziemy rozmawiać o tym, jak zły jest hazard.
Dwie grupy skierowały się do skrzydła szpitalnego, usiłując sprawiać wrażenie, że w ogóle się nie znają, pomijając mordercze spojrzenia wysyłane przez Pansy Parkinson w stronę Gryfonów. Ślizgonka, wbrew temu, czego można by się spodziewać, nie trzymała ani nie pocieszała Malfoya, tylko rozkazywała Crabbe'owi i Goyle'owi.
— Ostrożnie! Nie popychaj go! — krzyczała. — Uważaj na jego bok! Czy starasz się uderzyć nim o ścianę?
Miejmy nadzieję — pomyślał Harry.
Na ich widok pani Pomfey była wniebowzięta. Harry nie widział jej zbyt często w poprzednim roku szkolnym i zapomniał już, jak jej oczy rozjaśniają się za każdym razem, gdy widzi kogoś chorego, zranionego bądź umierającego.
Nie mówiąc ani słowa, dwie grupki natychmiast obrały za swoje obozowiska przeciwne strony sali, jakby kierowało nimi naturalne, magnetyczne odpychanie.
— Trzymaj tego psychopatę z dala od nas! — wrzasnęła Pansy, wlepiając w nich pełen nieufności wzrok.
Ron od razu zaczął swoją ofensywę.
— Taaak, a Malfoy jest takim niewiniątkiem…
— Och tak, tym razem rzeczywiście to Draco zaczął! — odgryzła się. — To takie straszne, niemoralne wykroczenie, że zajmował się własnymi sprawami i właściwie — westchnęła — rozmawiał ze mną! Doprawdy, to naprawdę jest warte pobicia. Nie myślałam, że to możliwe, ale jesteś jeszcze głupszy, niż na to wyglądasz.
— Za to ty jesteś potwornie i nieprzyzwoicie złośliwa... — zaczął Ron.
Pani Pomfrey pojawiła się przy nich, nim rozpoczęła się runda druga: Ronald Weasley przeciwko Pansy Parkinson.
— Normalnie nie uderzyłbym dziewczyny — wymamrotał potem Ron do Harry'ego — ale dla takiej, jak ona, mógłbym zrobić wyjątek. — Harry nie potrafił go za to winić. — Poza tym — ciągnął dalej Weasley — to Ślizgonka, a więc nie jest prawdziwą dziewczyną. Jestem prawie pewien, że Millicenta Bulstrode ma lekki zarost.
Oczywiście Malfoy nadal był w gabinecie, udając, że cierpi bardziej, niż w rzeczywistości. Twarz ciągle miał pobrudzoną krwią, choć z pewnością wyglądał znacznie gorzej, niż się czuł. Pansy Parkinson zrobiła zamieszanie, nawet Crabbe i Goyle wyglądali na dość zaniepokojonych na swój własny, ograniczony sposób. Blaise Zabini krążył między Harrym i Malfoyem, spisując na pergaminie wszystkie uszkodzenia ich ciał.
— Podbite oko jest warte dziesięciu punktów — zawyrokował — ale zadrapanie to tylko jeden albo dwa.
— Jesteś przeciwko mnie? — Harry usłyszał, jak zabandażowany już Malfoy, tuląc do siebie zranione ramię niczym niemowlę, wysyczał w stronę Pansy po tym, jak zostali odprawieni.
— Oczywiście, że nie! — zaprzeczyła Pansy. — To tylko Blaise i Marcus, a ja jedynie pożyczyłam Blaise'owi kilka galeonów, ostatnio był spłukany…
— Płaciłaś Zabiniemu za szemrane interesy, podczas gdy ja walczyłem o własne życie? Ty dziwko! Jesteś podłą, perfidną kobietą!
— Draco, kochanie, przestań — uciszyła go Pansy łagodnie. — Jeszcze ci coś pęknie i znowu będziesz miał krwotok z nosa.
— Zdrajcy! — krzyknął Malfoy. — Niewdzięcznicy! Niewierni! — wykrztusił jeszcze, zanim Pansy troskliwie przytknęła mu chusteczkę do twarzy, autentycznie obawiając się o wyimaginowany krwotok, co wyglądało jak atak nadlatującej mewy.
Harry miał nadzieję, że mu pęknie — najlepiej tętnica w mózgu albo coś równie ważnego. Pansy głaskała go, aż się nie uspokoił i nie przestał upierać przy swoim zdaniu, dopóki nie wymusił na niej słownej deklaracji lojalności i publicznego oświadczenia, że był najlepiej wyglądającym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek widziała, a bandaże stanowią tylko dodatek do jego męskości. Harry stwierdził, że przesadza. Było jasne, że Ślizgon jedynie zabiega o uwagę i dodał to do swojej listy Powodów, Dla Których Malfoy Zasługuje Na Cios Prosto W Twarz. Byłby bardziej niż zadowolony, mogąc dostarczyć tej szczególnej usługi, rozważał nawet możliwość stworzenie tego typu usług publicznych, przez co wyświadczyłby przysługę sobie i wszystkim pozostałym.
Tej nocy, gdy Harry zamknął oczy, przepełniał go gniew i zadowolenie. Zmęczone mięśnie opadły na posłanie. Jego sen był głęboki, zdrowy i nieprzerwany.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
