Słowem wstępu:
Właśnie porzucam moją stałą zasadę, mówiącą o tym, że nigdy nie publikuję opowiadań, przed ich ostatecznym zakończeniem, ale w obecnej chwili uznaję to za czynnik, motywujący mnie do porządnego zabrania się za jego pisanie - złapałam się na myśli, że pracuję już nad nim zdecydowanie zbyt długo i od tamtej chwili obawiam się, że pozostawię go nieskończonego (co ostatnimi czasy dzieje się z wieloma moimi dłuższymi opowiadaniami, które okazują się nie spełniać moich oczekiwań). Rozdziały, zapewne, nie będą wstawiane regularnie, bo regularność i ja to dwa antonimy. Długości całej historii, którą zamierzam opowiedzieć, niestety, nie przewidzę, choć podejrzewam, że wyrwie mi się ona spod kontroli.
Pozostaje mi tylko życzyć przyjemności z czytania.
Życie to walka, a więc walcz
.
Rozdział 1
.
Na początku były trupy...
— Zwariowałeś, Potter? Chcesz, żeby nasze świadectwo wpadło w surowe szpony cenzury?
Na początku były trupy... (skreśl, wypisz, wymaluj).
Święta racja, ty bezlitosny, wredny krytyku.
Na początku był chaos. Dopiero później były trupy. Wybuch prochu strzelniczego w magicznym świecie nie jest czymś standardowym, choć najwyraźniej działa o stokroć lepiej od zaklęć, jeśli spojrzeć na zasięg rażenia - coś, co typowym czarom zajęłoby godziny, potrwało najwyżej ułamki sekund, takiego efektu, muszę podkreślić, nie uzyskał nawet sam Severus Snape szczycący się autorstwem klątw o...
— Byłbyś łaskaw zaprzestać tego aktu podziwu dla tych niepojętych, kuriozalnych, obrzydzających mnie stworzeń, które niegodne są współistnienia z czarodziejami na tej samej półkuli ziemskiej, jeśli nie powiedzieć: w tej samej galaktyce?
Tak, Malfoy, wiem, że nienawidzisz mugoli. Choć to jest, jak mi się zdaje, łagodne określenie uczucia, jakie wobec nich żywisz. Na czym skończyliśmy?
— Może ja to zreferuję, na słodką Morganę?
No tak, już widzę. Wybuch prochu strzelniczego pod murami Ministerstwa Magi - nieopisane zjawisko, panika i dezorientacja, salwy krzyków błagających o pomoc, która nie nadchodzi. No i strach, przede wszystkim. Tony, hektolitry strachu płynące w dół ulicy, mieszające się z ludzką krwią i zapachem prochu.
— To brzmi nazbyt poetycko, jak na zapowiedź zbliżającej się apokalipsy, nie uważasz?
Szum naboi przecinających powietrze, chłodne lufy czołgów, obracające się wokół własnej osi, jak psy goniące za własnym ogonem.
Puenta brzmi następująco: Po minionej, dopiero co zakończonej, drugiej wojnie czarodziejów, spodziewano się spokoju i szczęścia, i długiego, beztroskiego życia. Nikt nie mógł się spodziewać, że w kolejce za Voldemortem już ustawiła się kolejna siła, nacierająca na czarodziejskie społeczeństwo jak wysokie, szalejące wiry tornada.
Przyszła kolej na pierwszą wojnę z mugolami, którzy okazali się mniej bezsilni wobec magii, niż w pierwszych dniach obecnie trwającego absurdu wydawało się czarodziejom. Nowy konflikt militarny potrzebował nowego nadzoru społecznego. Struktura rządząca uległa diametralnym zmianom, jeśli nie powiedzieć: zrobiła pół obrotu, przekręcając się o sto osiemdziesiąt stopni.
— Sytuacja jest dość skomplikowana, więc racz przedstawić wszystko w jasnym, pełnym świetle, Potter.
To, Malfoy, zabrzmiało bogobojnie.
Ministerstwo upadło wraz z płomieniami wzbijającymi się pod firmament i buchającymi kłębami dymu wydobywającymi się z pękających okiennic. Podstawowym mankamentem stał się, wobec powyższego, brak solidnej, zorganizowanej struktury rządzącej, która pełniłaby przewodnictwo w domniemanej jeszcze wtedy, otwartej walce z osobnikami niemagicznego pochodzenia, narodowości angielskiej.
— Nazwij to wreszcie po imieniu, Potter, bo pojęcie ‚struktura rządząca' nie wydaje mi się na miejscu wobec panujących realiów. ‚Dyktatura' zdaje się nader trafnym określeniem. No i nie wspomniałeś o Naczelnictwie.
I o Severusie Snape'ie.
Ponieważ, Malfoy, Naczelnictwo nie jest idealnym wstępem do tej historii, jeśli, oczywiście, trzymać się zamierzamy chronologii.
Zaczęło się od niefrasobliwości, która rozeszła się falami po magicznej części Anglii, gdy tylko napłynęły pierwsze wieści autorstwa rodzin zamieszkujących mugolskie tereny, współżyjących na jednej płaszczyźnie społecznej wraz z jednostkami niemagicznymi, robiących zakupy w tych samych sklepach, co mugole, korzystających z tych samych środków masowego przekazu. Podane, po mugolskiej stronie Anglii, do wiadomości społecznej informacje, napływające z licznych, anonimowych źródeł, wywołały skandal i ogólne poruszenie wraz z pierwszymi słowami spikera ogłaszającego ostrym tonem, wieści o tym, że ugrupowanie antyterrorystyczne zlokalizowane w centrum Londynu natrafiło na ślady istnienia ‚odrębnej od ludzkiej formy życia', wtapiającej się w tłumy londyńczyków, żyjącej na ‚płaszczyźnie równoległej' do ich własnej, która może okazać się ‚poważnym zagrożeniem dla przetrwania rasy ludzkiej'. To, oczywiście, wywołało skandal po mugolskiej stronie, a wraz z nim nadeszła zakorzeniona w genach, wrodzona, ludzka ciekawość, która nakazała reporterom różnej maści, salwom łaknących nowości dziennikarzy oraz tak zwanym ‚wolnym strzelcom' zacząć kopać w haśle ‚płaszczyzna równoległa' i rozgrzebywać tak dalece, jak sięgały ich wpływy oraz zmechanizowane, nowoczesne sprzęty badawcze, które, koniec końców, okazały się nader precyzyjne.
Pierwszy cios, jak można było się spodziewać, padł na czarodziejów mugolskiego pochodzenia - co po ostatniej wojnie nikogo nie zadziwiło - mugolak - wróg czarodziejów przez wgląd na niemagiczne korzenie, przeszkoda dla obywateli nieczarodziejskich ze względu na magię skumulowaną w jego rdzeniu. Ludzie wyobcowani po obu stronach barykady, nieszczęśnicy, którzy poszli na pierwszy ogień, niekiedy zdradzeni przez własnych krewnych, wydani pod ręce mugolskich sądów, które zapoczątkowały liczne piętnowanie czarodziejów pochodzenia niemagicznego oraz odizolowywanie ‚jednostek niebezpiecznych' od pozostałych ludzi.
To właśnie od segregacji rozpoczęła się nowa, zatrważająca epoka w dziejach czarodziejskiego świata.
-VVV-
Spokój sobotniego wieczora zakłócił głuchy łomot w drewniane drzwi wejściowe jednego z niewielkich szeregowców ustawionych wzdłuż niedługiej ulicy Baker Street na przedmieściach Londynu.
Trzydziestopięcioletnia kobieta uniosła głowę znad parującej filiżanki herbaty i spojrzała na ścienny zegar wiszący nad drzwiami prowadzącymi do przedpokoju. Dwie, czarne wskazówki ogłaszały wpół do siódmej, niestandardową porę na odwiedziny przemiłej sąsiadki spod jedenastki, drobnej staruszki, pani Fox, której słodkie wypieki były znane na całą okolicę.
Po ponownym, natarczywym pukaniu rozległ się brzęczący głos dzwonka, który młoda kobieta od dawna planowała wymienić, lecz wciąż nie znajdowała ku temu odpowiedniej ilości czasu. Trzydziestokilkulatka westchnęła ciężko i odstawiła filiżankę z napoczętą herbatą na niski stolik kawowy o przeszklonym blacie, po czym sięgnęła po pilota i nacisnęła pauzę, żałując, że przerwano jej w samym środku jej ulubionej komedii romantycznej Rzymskie Wakacje z niezastąpioną, zadziorną, choć przez to nie mniej wdzięczną, Audrey Hepburn w roli głównej.
Pukanie ponowiło się, jeszcze bardziej natarczywe niż uprzednio.
— Już idę! — krzyknęła w stronę drzwi, nakładając na stopy miękkie kapcie i wygładzając pomiętą koszulkę puszczoną luźno na spodnie. Dzwonek zabrzęczał w jej uszach jak ruj wściekłych much nacierających z każdej strony. — Przecież idę, na miłość boską!
Przekręciła zamek, nie siląc się, by spojrzeć przez oko judasza i uchyliła drewniane, kosztowne drzwi, chlubę tego domu. Jej oczom ukazała się dwójka funkcjonariuszy w służbowych strojach policyjnych, łypiących na nią spode łba, wyposażonych w dwie latarki, z których lał się snop żółtego, mocnego światła.
Mgiełka żółtego błysku spoczęła na jej twarzy z bezlitosną celnością, rażąc w oczy właścicielkę domu niczym oskarżonego o morderstwo na przedłużającym się przesłuchaniu.
— Czy mamy przyjemność z panią Robinson? — spytał jeden z nich ciężkim, niskim barytonem, ani myśląc odsunąć latarkę spoza granicy jej źrenic.
Kobieta zmrużyła powieki i uniosła dłoń, zasłaniając oczy, starając się skupić na twarzy mężczyzny stojącego naprzeciw.
— Owszem - odparła zdawkowo, czując irytację wobec dwóch osobników oślepiających ją z zawodową precyzją. — Czy mogę poznać pańską tożsamość?
Sylwetka stojąca po prawej stronie poruszyła się, wyciągając w jej stronę mocno zużyty identyfikator.
— Komisarz Bloom, a to mój partner, podkomisarz Rodriguez. Zostaliśmy oddelegowani, w celu przyprowadzenia pani na komisariat piąty znajdujący się przy Alei Lotników. Zostanie pani przesłuchana w sprawie, której nie mogę tutaj poruszyć ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Oto nakaz sądowy. — Drugi z mężczyzn pogrzebał w szarym neseserze, po chwili wyciągając z niego kartkę zadrukowaną czarnym atramentem i podał obserwującej ich spod zmrużonych powiek, młodej kobiecie. — Czy zgadza się pani pójść z nami dobrowolnie?
Kobieta wzniosła brwi na czoło i uniosła na wysokość oczu rzekomy nakaz.
— Byłabym wdzięczna, gdyby świecił pan gdzieś indziej. Moje oczy nie są najlepszym punktem docelowym.
Snop światła zaatakował kobiecą szyję, ale nie spłynął ku ziemi. Pani Robinson zachowała kamienną twarz, chociaż w jej żyły powoli zaczynało wkradać się rozdrażnienie, po czym, odrzucając od siebie rozchwiane nerwy, metodycznie, linijka za linijką prześledziła treść ściskanej pomiędzy palcami kartki.
Docierając do końca nadrukowanej treści, uniosła brwi, spojrzała w twarz jednemu z dwóch policjantów i ze zdumieniem stwierdziła, iż komisarz skrupulatnie unika spojrzenia jej w oczy.
— Czy mogę znać przyczynę, dla której zostaję aresztowana? — zapytała kobieta, siląc się na cierpliwość, podczas gdy podkomisarz przedstawiony mieniem Rodriguez odchrząknął, obdarzył ją spojrzeniem, które zapewne miało uchodzić za współczujące i zaprzeczył, z pełnią powagi, ruchem głowy.
— Jak już wspominaliśmy - odezwał się komisarz Bloom — sprawa jest niezwykle delikatnej natury i dotyczy kwestii politycznych, toteż nie możemy w obecnej chwili poinformować pani osobiście. Dowie się pani o wszystkim na przesłuchaniu. Teraz pójdzie pani z nami do samochodu. — Ten tryb rozkazujący był wystarczająco wymowny (co z kolei sprawiło, że pani Robinson ponownie zaczęła analizować znaczenie określenia „niezwykle delikatna natura").
Kobieta przesunęła wzrokiem od jednego z policjantów do drugiego, po czym ponownie zatrzymała wzrok na tym pierwszym.
— Rozumiem — powiedziała ostrożnie, choć naprawdę z zaistniałej sytuacji rozumiała stosunkowo niewiele. — Czy mogę zabrać płaszcz i torebkę?
Komisarz skinął głową, wyłączył latarkę i przestąpił próg. Sięgnął po wiszący na wieszaku przy drzwiach, elegancki, czarny płaszcz, pomagając kobiecie narzucić go na ramiona niczym wytwornej damie przed wieczorną galą.
Pani Robinson po raz ostatni spojrzała tęsknie w głąb domu, zsunęła z nóg puszyste kapcie, wymieniając je na niewysokie obcasy, bez słowa zabrała niedużą, granatową torebkę porzuconą bezładnie na krześle w przedpokoju i, przepuszczona w drzwiach przez dwójkę mężczyzn, opuściła progi swojego domu. Wyjęła pęczek kluczy i zamknęła porządne, nietanie drzwi na górny zamek, po czym odwróciła się i schowała klucze do wewnętrznej kieszeni poręcznej torby, niespiesznie zmierzając wąskim chodnikiem ku zaparkowanej przy krawężniku, policyjnej furgonetce.
-VVV-
To wydarzenie zapoczątkowało serię aresztowań, po których ludzie zaczęli znikać.
W czarodziejskim społeczeństwie funkcjonuje sprawdzony system spisu ludności. W głębi Ministerstwa Magii istnieją sale nazywane Bibliotekami, choć nie przechowują one książek a zaszyfrowane dokumenty. Każdy dokument odpowiada pojedynczej jednostce magicznej, urodzonej zarówno pośród czarodziejów, jak i w rodzinach mugolskich. Kiedy jeden z obywateli znika w niewyjaśnionych okolicznościach, zostaje porwany, uprowadzony, bądź uwięziony w sposób niemagiczny, poczucie zagrożenia uaktywnia magię ochronną żyjącą samoistnie w każdym czarodzieju, istniejącą z człowiekiem w pełnej symbiozie. Impuls przesyłający informację do mózgu aktywuje zaklęcie odblokowujące zaporę w umyśle, z którego pobierane są dane personalne szybko identyfikujące daną jednostkę bez względu na nałożone zaklęcia wizualizacji, bądź spożyty uprzednio Eliksir Wielosokowy. Pozyskane dane są segregowane i za pomocą magii spisywane na pergaminie, który następnie odsyłany jest na biurko należące do szefa aurorów do Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Każdy pergamin lądujący na blacie biurka posiada dane dotyczące jednej, zaginionej osoby.
W ciągu pierwszych kilku tygodni, od kiedy wszystko się zaczęło, liczba takich pergaminów oscylowała w granicach pięćdziesięciu tygodniowo. Ludzie znikali coraz częściej, a kiedy zespół wyspecjalizowanych aurorów docierał na miejsce zamieszkania danej jednostki, nie znajdowano w nim ani namiastki magii mogącej stanowić jakikolwiek trop w poszukiwaniach. Co więcej, miejsca takie nie wskazywały na, odbytą w przestrzeniach ich objętości, szarpaninę, bitwę ani kłótnię - wszystkie meble zajmowały własną, ściśle określoną przestrzeń, nienaruszoną od długich, długich lat, wszelkie przedmioty, które mogły zostać użyte do samoobrony, leżały na półkach, w szafkach, na blatach - każde posiadające własny, choćby chaotyczny, a jednak porządek - często zdawały się nietknięte od dłuższego czasu. Wszystko wskazywało na to, że zaginiony czarodziej pewnego dnia zwyczajnie wyszedł z domu, a następnie rozpłynął się w powietrzu. Nikt nie potrafił wyjaśnić owych zjawisk piętrzących się jak góry lodowe pośrodku oceanu.
Plotki na temat zniknięć mnożyły się jak króliki, każda historia całkowicie odmienna od poprzedniej, każda kolejna opiewająca coraz większym absurdem. Oficjalne stanowisko mówiło, że aurorzy nie potrafią jasno wskazać na przyczyny rosnącej skokowo liczby zaginięć i nalegają na zwiększenie czujności pośród społeczności czarodziejów. Po owym oświadczeniu gdziekolwiek by się nie poszło, w powietrzu wisiał klimat wszechstronnej niepewności. Utrzymywał się on w każdej warstwie społecznej, czarodzieje zaczęli obserwować swoje otoczenie, po ulicach chodzono na palcach z zapasowym świstoklikiem skrytym w głębi kieszeni. Okres wszechstronnej nieufności wobec współbratymca wisiał nad głowami czarodziejów jak ogromna, gradowa chmura. Do czasu, gdy nie pojawili się pierwsi świadkowie.
-VVV-
Decyzja sił niezależnych od woli prostych obywateli (i zarządzenie podpisane przez najnowszego Ministra Magii) sprawiła, że w fotelu należącym do szefa biura aurorów zasiadał w tamtym okresie nie kto inny, a Harry James Potter, określany najnowszym mianem Zbawcy Ode Złego. Radził on sobie na tym stanowisku nadzwyczaj dobrze, z zapałem charakteryzującym praktykanta zabierając się za najnudniejsze roboty papierkowe.
Piastował to stanowisko od ponad ćwierć roku, gdy w progach jego gabinetu stanął osobnik nader podejrzany.
Harry uniósł wzrok znad studiowanego dokumentu dotyczącego rozszerzenia praw aurorów pracujących w terenie, mające stosunkowo zwiększyć wydajność ich pracy oraz skrócić prognozowany czas trwania wielu akcji i spojrzał w szarawą twarz czarodzieja, którego wiek szacował na lat czterdzieści z hakiem wchodzącego do gabinetu jak do publicznej cukierni. Wstał ze swojego miejsca, zapobiegawczo kładąc palce na różdżce skrytej w kieszeni szaty i przywołał na twarz usłużny uśmiech stróża prawa.
— Dzień dobry — odezwał się Harry, głosem, który (miał taką nadzieję) nie brzmiał ostrzegawczo. — W czym mogę pomóc?
Mężczyzna miał zmarszczki na czole i coś niepokojąco znajomego na dnie brązowych oczu.
— Pan Potter. — Przybysz skinął głową w geście pozdrowienia. — Czy mógłbym zająć panu chwilę?
Harry zaklął w myślach, czując pod palcami objętość czytanego dokumentu i zanim jego odwieczna potrzeba pomagania ludziom obcym zdobyła przewagę nad jego strunami głosowymi, opuścił oczy na wers, na którym skończył i oznajmił neutralnym tonem:
— Proszę ustawić się w poczekalni, dostanie pan niebawem zawiadomienie o godzinie, w której będę mógł przyjmować gości, proszę uprzejmie wpisać się na listę oczekujących na rozmowę i zachować kolejność wywoławczą.
Przybysz nie odszedł z przeprosinami na ustach. Szef biura aurorów, na pozór niezainteresowany, zasiadł ponownie za swoim biurkiem i obserwował kątem oka zaciętość malującą się na jego twarzy.
— To sprawa pierwszorzędnej wagi — nalegał mężczyzna, a Harry powstrzymał powątpiewające wygięcie warg, jakie cisnęło mu się na usta i przywołał na twarz uprzejmy uśmiech, wyciągnął go spod powierzchni jak nić pełną wspomnień.
— Jak już mówiłem, uprzejmie proszę, aby...
— Z całym szacunkiem, panie Potter, ale możliwe, że przypadkiem wszedłem w posiadanie pewnych informacji dotyczących ostatnich zniknięć występujących na terenie kraju — przerwał gość z pełną powagą wypisaną na twarzy.
Harry uniósł wzrok i otaksował mężczyznę oceniającym spojrzeniem. Powoli zgarnął z blatu czytane dokumenty, złożył je w pokaźnych rozmiarów stos i ułożył je równo w jednej z magicznie powiększanych szuflad wydrążonych w ciemnym drewnie, po czym rozmasował palcami nasadę nosa, czując zmęczenie wkradające się do jego ciała jak choroba.
— Proszę usiąść — rzekł po krótkiej chwili wahania, wskazując dłonią na stojący po przeciwnej stronie biurka fotel dla gości.
Gruby płaszcz przybysza zafalował, gdy ten przechodził przez pokój, by zająć wskazane miejsce. Harry poczekał, aż, jakże niechciany, natręt usiądzie, po czym idąc w jego ślady, zasiadł na swoim krześle i przysunął się bliżej biurka. Położył nadgarstki na drewnianym blacie i spojrzał w brązowe oczy przybysza, doszukując się ziaren podstępu pośród owej uporczywej chęci przekazania niecierpiącej zwłoki informacji.
— Proszę mówić — zalecił Harry.
Przybysz odgarnął z oczu pasma przydługich włosów i odpiął górny guzik swego, sięgającego kolan, płaszcza.
— To będzie dłuższa opowieść.
— Zamieniam się w słuch — zapewnił Harry, choć najchętniej przegoniłby namolnego gościa, zasłaniając się, jak tarczą, słowami o tonach dokumentów oczekujących jego podpisu.
Mężczyzna oparł się wygodniej o obicie przestrzennego fotela i złożył ramiona na podłokietnikach.
— To wydarzyło się dzisiaj, pomiędzy godziną szóstą a siódmą rano na mojej ulicy, to jest na Updown Street. Wyprowadzono z domu i aresztowano mojego sąsiada, starszego pana Teda Greena, mugolaka.
-VVV-
Niezapowiedziany gość Harry'ego, jak się okazało, był posiadaczem zacnego nazwiska McLaggen, choć najwyraźniej nie był spokrewniony z tymi McLaggenami, którzy przyszli Harry'emu na myśl.
Otóż wspomniany pan McLaggen wstał tego dnia wraz z wybiciem godziny piątej i, jak codziennie od dwóch miesięcy, poszedł na jedną - dwie godziny pobiegać, ponieważ, jak utrzymywał, bieganie jest najlepszym źródłem wydzielenia endorfin, które rzekomo opóźniają proces starzenia się skóry (Harry, zawieszając oczy na głębokich zmarszczkach przecinających czoło jego gościa jak długie kłosy zbóż, postanowił nie wyprowadzać mężczyzny z błędu). O tak wczesnej porze pobliskie ulice były zazwyczaj opustoszałe - o stałych godzinach spotykało się na ich zakrętach zawsze te same, ranne ptaszki - młodą panią Turner spod szóstki, machającą zza kierownicy swojego ostro-czerwonego Opla, jak zwykle jadącą samym środkiem dwukierunkowej ulicy, śpieszącą do oddalonej o kilkanaście kilometrów pracy w wysokim biurowcu, Johna, drugorocznego studenta Prawa, jadącego na rowerze do lokalnej piekarni po świeżo wypieczone kajzerki pszenne oraz panią Florę, kobietę w podeszłym wieku, która zasiadała otulona w koc na ganku przed domem, popijając parującą herbatę z wyszczerbionej filiżanki.
Pan McLaggen, będący w doskonałej kondycji fizycznej, pobiegł do parku znajdującego się dwa kilometry od domu, by okrążyć znajdujące się tam, niewielkie jezioro, w którym poranne słońce odbijało się jak od szklanej tafli.
— Dzień dobry panie McLaggen.
Mężczyzna zatrzymał się, słysząc znajomy głos i odwrócił się do machającego do niego, śpieszącego w jego stronę nastolatka o promiennej twarzy i optymizmie w oczach, któremu nigdy niedane było doznać przykrości dorastania w czasie zbrojnego konfliktu. Młodzieniec pospieszył w jego kierunku wzdłuż linii błyszczącego w słońcu jeziora.
— Witaj, Louis. — Pan McLaggen skinął głową uśmiechniętemu szeroko chłopakowi. — Gdzie zapodziałeś Lucky'ego?
Spory owczarek niemiecki mieniem Lucky potwierdził swoją pobliską obecność głośnym szczekaniem, wybiegł zza gęstych zarośli obrastających jezioro i ruszył w pogoń za stadem wron, które z głośnym, skrzekliwym protestem wzbiły się w powietrze i przeleciały ponad taflą jeziora, by umiejscowić się w zbitej gromadzie po drugiej jego stronie.
— O wilku mowa, a wilk tuż tuż — mruknął pod nosem pan McLaggen, a Louis zaśmiał się i zagwizdał przeciągle, na co wytresowany owczarek zawrócił w biegu i po chwili ujadał już u nóg swego właściciela.
— Spokój, Lucky — zganił zwierzę młodzieniec i zwrócił się ponownie do starszego pana. — Widzę, że sprawność dopisuje, panie McLaggen. Bardzo mnie to cieszy.
— Rad jestem, że ktoś docenia moje treningi — zaśmiał się szczerze starszy mężczyzna, spoglądając na znoszony, kieszonkowy zegarek, przewiązany u pasa. — Lepiej wracaj, Louis, bo znów cię zagadam i spóźnisz się, z mojej winy, na zajęcia.
— Krótka wymiana uprzejmości nie powinna mnie opóźnić — odrzekł młodzieniec, podnosząc z ziemi patyk, aportując skaczącemu wokół zwierzęciu. — Christina, moja starsza siostra, wychodzi za mąż za cztery miesiące — zagadał niby beztrosko, choć pan McLaggen widział, że duma promienieje z niego jak pierwiastki chemiczne z ukraińskiej elektrowni.
— Przekaż jej moje gorące gratulacje. — Lucky wrócił z patykiem i merdając radośnie ogonem, złożył go u stóp dwójki mężczyzn jak upolowanego królika.
Młody chłopak poklepał psa po karku i spojrzał na zegarek zapięty grubym, metalowym paskiem wokół nadgarstka. Z jego płuc wyrwało się ciężkie westchnienie, człowieka, który, gdyby tylko mógł, czas przeznaczony na codzienne, rutynowe zajęcia spożytkowałby zupełnie inaczej. Uniósł spojrzenie na swego rozmówcę i skinął głową starszemu mężczyźnie.
— Będziemy już uciekać, panie McLaggen, rad jestem, że pana zobaczyłem.
— Miło było cię spotkać, Louisie — zawołał mężczyzna, wznawiając bieg. — Do zobaczenia jutro.
Wracając tą samą drogą do domu, pan McLaggen życzył sobie, żeby wszystko w jego życiu układało się tak beztrosko, jak jego codzienne spotkania z życzliwymi sąsiadami. Rzeczywistość okazała się nader uciążliwa. Otóż w okolicach godziny siódmej pan McLaggen dotarł luźnym truchtem na UpDown Street i skierował się w stronę domu, o niczym nie marząc bardziej, jak o letnim, kojącym zmęczone mięśnie, prysznicu.
Policyjne wozy dostrzegł już z daleka. Stały na podjeździe domu jedynego czarodzieja, poza nim samym, zamieszkującego tę okolicę, oślepiając błyskiem kogutów ciekawskich gapiów, z nosami przyklejonymi do okien domu stojącego po przeciwnej stronie ulicy. Wiedziony złym przeczuciem przyspieszył tempa, wbijając swój wzrok w otwarte na oścież drzwi swego sąsiada (po minionej wojnie czarodziejów Ted Green, magomedyk, zamykał za sobą wszystkie przejścia tak szczelnie, jakby obawiał się nieustannego ataku sił mrocznych, które niegdyś wisiały w powietrzu, jak gęsta mgła osiadająca na szybach).
Funkcjonariusz policji w stroju cywilnym wysiadł zza kierownicy i zatrzymał go, zanim zaniepokojony mężczyzna wtargnął do domu sąsiada.
— Przepraszam pana, nie mogę pana przepuścić. Czy należy pan do rodziny zamieszkałego pod tym adresem Teda G.?
Pan McLaggen zamrugał i skupił wzrok na mężczyźnie, który zastąpił mu drogę.
— Nie. Jestem sąsiadem — powiedział, wskazując ręką, w ramach potwierdzenia, w stronę własnego domu - jego dumy i jego azylu, z wypielęgnowanym ogródkiem, o którego dbał nie mniej, niż o zachowanie kondycji. — Czy panu Greenowi przydarzył się wypadek? — zapytał z niepokojem, przeczesując swe wilgotne, od uprzedniego wysiłku fizycznego, włosy.
Funkcjonariusz zmierzył wzrokiem jego sylwetkę odzianą w strój do joggingu, po czym najwyraźniej doszedł do pewnej, błyskotliwej konkluzji w dylemacie zapoczątkowanym z chwilą pojawienia się nieproszonego gapia i stracił zainteresowanie jego osobą.
— Proszę wracać do domu. Pan Ted G. zostaje z chwilą obecną aresztowany przez policję kryminalną.
— Aresztowany? — powtórzył z niedowierzaniem pan McLaggen, zastanawiając się, czy aby dobrze usłyszał. — Ten człowiek jest po siedemdziesiątce i mieszka w tym domu od kilkudziesięciu lat. Czym miałby zawinić, że państwo go aresztujecie?
Funkcjonariusz otworzył drzwi od strony kierowcy i zerknął krótko w stronę okien, tak znajomego przybłąkanemu biegaczowi, domu, po czym nachylił się nad panem McLaggenem i rzekł dobitnie niczym wojskowy:
— To sprawa rządowa, panie McLaggen. Ściśle tajna. Osobiście radzę trzymać się od tego człowieka z daleka. Należy do niebezpiecznej rasy.
— Rasy? — powtórzył pobladły czarodziej, nie potrafiąc przyswoić sobie zasłyszanych słów. — Należy do rasy homo albus, panie funkcjonariuszu, tak, jak pan czy ja, innymi słowy, do rasy białej.
Policjant posłał mu uśmiech, jakim obdarza się bezrozumne dziecko i życząc miłego dnia, wsiadł do kamionetki w tej samej chwili, w której z domu wyprowadzili okutego w stalowe kajdanki, łypiącego na wszystko czerwonymi z niewyspania oczami, Teda Greena, ubranego w znoszony szlafrok, zza którego wystawała obszerna piżama w biało-niebieskie pasy.
Należy do niebezpiecznej rasy — obiły się mężczyźnie o czaszkę uprzednie słowa policjanta, a w ich następstwie, w nadzwyczajnym zestawieniu, z całkowicie niejasnych dla niego przyczyn, przeszybowały jak latawiec po jego umyśle dwa, ciche słowa. — Czysta Krew.
O mój Boże — pomyślał pan McLaggen, zanim nie zachwiał się niebezpiecznie, w ostatniej chwili przytrzymując się rozgrzanego, od pierwszych promieni słońca, metalowego dachu policyjnej furgonetki.
-VVV-
Szeptane pokrótce, zasłyszane opowieści a relacja naocznego świadka to dwa odrębne znaki, że nadchodzi szereg diametralnych zmian, których nie oczekiwano. Ministerstwo otrzymało potwierdzenie uprzednich domysłów i ostatecznie można było wprowadzić informację do wiadomości publicznej. Nie ja to zatwierdziłem, muszę podkreślić. Ponieważ decyzja o poinformowaniu społeczeństwa o zagrożeniu okazała się najgorszym, co mogło w tamtej chwili uczynić ministerstwo.
Mugole? — zaśmiewali się czystokrwiści czarodzieje, których korzenie sięgały pokoleń równoległych z samym Salazarem. — To my stanowimy zagrożenie dla nich. Oni nie mogą uczynić nam najmniejszej szkody.
Jak się później okazało, byli w błędzie, i to nie po raz pierwszy.
— Wypraszam sobie, Potter, stwierdzenia, jakoby wcześniej, w dziejach magii, czystokrwiści czarodzieje popełniali niekwestionowane błędy.
Polemizowałbym, Malfoy. Tyle że nie chce marnować czasu na spieranie się o przeszłość. Jeśli tak bardzo godzi to w twoją pawią dumę, wykreślę ten fragment po „i".
Nie potrafię wytłumaczyć, jak udało im się odnaleźć Pokątną, a co więcej, jak udało im się na nią wkroczyć, ale jakimś niewytłumaczalnym sposobem udało im się tego dokonać (nie zaskoczyłbym się, gdyby prawda leżała bliżej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać - otóż moja teoria brzmi następująco: jeden z czarodziejów pochodzenia niemagicznego poczuł się zsolidaryzowany z oddziałem mugolskiej piechoty, krążącej po zakątkach Anglii jak psy goniące własne ogony i zaprowadził, najpewniej w zamian za solidne wynagrodzenie, grupę szturmową poprzez któreś z licznych przejść ukrytych przed mugolami za grubą, magiczną osłoną). Czarodzieje nie byli przygotowani na szok, jakim były karabiny maszynowe nafaszerowane pełnym magazynkiem amunicji kalibru osiem milimetrów - mimo iż wojna dopiero co dobiegła końca, rzeka krwi popłynęła ulicą Pokątną pod dyktando mugolskich ramion ściskających maszyny przeznaczone do zabijania, palców tańczących na spustach jak na dziurkach od fletu.
Jak szybko wkroczyli, tak szybko ewakuowali się z miejsca zdarzenia. Kiedy przybyła grupa aurorów z ministerstwa, którą osobiście wysłałem, zachowując przy tym wszelkie konwenanse, muszę podkreślić, trzymając się ściśle sekwencji określanej w regulaminie aurorskim, na ulicach pozostał jedynie potok krwi, łez i potu oraz opętańczy skowyt rannych, którzy zdołali, poprzez jęki bólu, zdać relację na temat minionych wydarzeń. Z tym właśnie dniem dotychczasowe przestrzenie użytkowane jedynie przez czarodziejów przestały należeć do miejsc bezpiecznych. Przez kolejne dni panującego wokół klimatu ogólnego niepokoju i niepewności, czarodzieje nie wychodzili z własnych domów, przynajmniej ci, z jasnością umysłów, dostrzegający realne zagrożenie, jakim stało się dla nas środowisko mugolskie.
Jeśli po drugiej wojnie czarodziejów sądzono, że zna się doskonale pojęcie ‚przewaga liczebna', wkrótce miało się okazać, że słowo to nabrało nowego, głębszego znaczenia, kiedy siły militarne, porządkowe i fizyczne zjednoczyły się przeciw wspólnemu celowi. Czarodzieje trafili pod świecznik, obserwowani przez mugolskie lupy jak nieznośnie insekty.
Po ulicach czarodziejskiego świata rozstawiono grupy aurorów, którzy to patrolowali przypisane im obszary. Największe ich skupisko miało za zadanie dopilnowanie, by żaden mugol nie dostał się do magicznej placówki wysokiej rangi, toteż przed Bankiem Gringotta, Świętym Mungiem i Ministerstwem Magii ustawiono specjalnie oddelegowaną grupę oporu, co zapoczątkowało liczne protesty, kiedy okazało się, że wiele czarodziejów pochodzenia mugolskiego zostało, w dniach kolejnych, niedopuszczonych do owych instytucji publicznych, ze względu na pierwszeństwo dobra ogółu nad dobrem jednostki.
Jak się okazało powzięte środki ostrożności na niewiele się zdały - nie były dosyć silne wobec samolotów bombowych, które przecięły niebo jak strzały wyrzucone z procy, pozostawiając za sobą tony gruzu ograniczającego, i tak już niewielki, ruch w samym centrum magicznego życia publicznego.
— To jest ten moment, w którym powinieneś zacząć mówić o Naczelnictwie.
Tutaj się z tobą zgodzę, Malfoy, oto nadszedł czas, aby opisać kształtujące się, w obliczu zagrożenia, na tajnych posiedzeniach inteligencji magicznej, najnowsze struktury mające niebawem zdominować mechanizmy rządzące powstałe w luce pomiędzy jedną a drugą wojną.
-VVV-
Wraz z rosnącym prawdopodobieństwem kolejnego, otwartego starcia z mugolami powołano wyróżniającą się pośród strukturami tworzącymi się w ministerstwie, doświadczoną w wojnie kadrę zarządzającą, która wydawała się idealnym rozwiązaniem w obliczu zaistniałej sytuacji. Jej zadaniem było doszukiwanie się określonego schematu w działalności mugolskich najeźdźców i prognozowanie na tej podstawie ich kolejnych posunięć. Miało to zapewnić odpowiednią ilość czasu, aby zastosować obronne strategie: z początku postanowiono nałożyć na obszar ulicy Pokątnej rozległe pole siłowe, które w kontakcie z człowiekiem wywoływało silną dezorientację i oddalało jednostkę, na którą miało wpływ z pętli jego działania. Byłoby to niezmiernie pomysłowe oraz niesamowicie efektywne, gdyby nie jeden poważny, znaczący mankament: działało ono tak samo silnie zarówno na mugoli, jak i czarodziejów. Pokątna pustoszała, a naloty wciąż trwały, zahaczając o inne miejsca, równie często uczęszczane przez społeczność czarodziejską, która nie mając dostępu do jednych obszarów, gęstniała na innych. Liczba ofiar śmiertelnych odnotowana po poszczególnych atakach gwałtownie zaczęła wzrastać, zamiast drastycznie spaść, wobec czego równie szybko, jak zatwierdzono decyzję o wzniesieniu pól siłowych, wycofano ją i rzucono w kąt, zaczynając rozważania od poziomu zerowego.
Wzniesienie silnych, ochronnych tarcz wokół najważniejszych placówek magicznych, które okazało się w pewnym stopniu skuteczne podczas ostatniej wojny w czasie Bitwy o Hogwart, nie miało praktycznego zastosowania w nowej sytuacji. Problem polegał na tym, że bariery uniemożliwiały czarodziejom swobodne poruszanie się po miejscach publicznych, ponieważ mogły być zastosowane wobec jednostek, które znajdowały się w chwili rzucenia zaklęcia wewnątrz jego obwodu i nie pozwalały na samowolne opuszczenie chronionej przestrzeni przez osoby objęte zaklęciem, jak i dostanie się na ową przestrzeń tych, którzy próbowali znaleźć się na niej już po rzuceniu czaru.
Wreszcie zdecydowano, że zamiast elementu defensywnego należy przedsięwziąć ofensywę. Skład kadry rządzącej został przeredagowany, a na jej czele stanął czarodziej wybrany przez społeczeństwo, jedyny, jak szeptano, który był specjalistą w radzeniu sobie w ekstremalnych sytuacjach i kryzysowych momentach. Kadra zyskała dumny tytuł Naczelnictwa, a na jej czeladnika został wybrany przez co ważniejszych jej członków bohater ubiegłej wojny, podwójny agent z przymusu: Severus Tobiasz Snape liczący sobie wówczas lat czterdzieści z hakiem (ów hak oscylował w granicach dwóch-czterech lat, ale ile naprawdę wynosił trudno stwierdzić, ze względu na to, że ubiegła wojna postarzała go o około dziesięć, kolejnych, długich lat). Jego wybór był największą niepewnością w dziejach rządów, bo z jednej strony szpieg Dumbledore'a, a z drugiej strony sługa Wewnętrznego Kręgu Voldemorta i jedyne co istniało, to słowo, przeciwko słowu i nikt tak naprawdę nie potrafił zaufać kilkukrotnemu zdrajcy, przeskakującemu z ugrupowania na ugrupowanie, jak sroka przemieszczająca się pomiędzy kamieniami. Dalsi członkowie kadry byli nader wątpliwi - spadli z nieba tuż po wojnie, wróciwszy zza nowo otwartych granic z uprawnieniami do kierowania społeczeństwem niczym z bonami loteryjnymi. Szeptano, że to jedni z nieschwytanych po okresie wojny, anonimowych sług Czarnego Lorda, ale z racji braku materialnego dowodu w postaci Mrocznego Znaku na przedramionach owego zacnego grona, niczego nie potrafiono udowodnić. No i Kingsley Shacklebolt, jedyny pewny członek pośród owej wątpliwej organizacji, starający się zrównoważyć swoją obecnością czarną sławę Naczelnictwa, niemający jednak większego wpływu na sposób postrzegania polityki przez pozostałych jego towarzyszy.
Oczywiście, ledwo Naczelnictwo zostało powołane do istnienia, ja, Harry James Potter, o nowym, jeszcze bardziej błyszczącym przydomku Złotego Wybawiciela, zostałem wezwany przed jego skromne oblicze w celu omówienia kwestii nowo wznoszonych praw i obowiązków obywatelskich. Szybko okazało się jednak, że Naczelnictwo umacnia się na stanowisku władzy pozostającej całkowicie poza kontrolą społeczeństwa.
Być może byłem Oswobodzicielem Magicznej Anglii z krwawych sideł Czarnego Pana, ale nie zostałem wezwany w celu uzgodnienia metod najlepszej obrony ludności, ani prowadzenia dialogów z rozchwianym w niepewności społeczeństwem. Otóż wezwano mnie, aby przedstawić mi listę nowo utworzonej serii nakazów społecznych oraz zakazów prawnych, mających w najbliższym czasie spętać solidnie wolność porządnych obywateli.
-VVV-
Liczba stopni pokonanych w przeciągu pół minuty wynosiła sześćdziesiąt-pięć nie licząc spoczników zamocowanych na każdym zakręcie. Harry'ego rozbolały kolana, ale parł bez odpoczynku w górę, starając się nie myśleć o ludziach spokojnie wjeżdżających magiczną windą na wyższe kondygnacje gmachu (po wojnie przestał korzystać z tych wind - za każdym razem, gdy na nie spoglądał, widział siebie, zagonionego ku nim niczym bydło, otoczonego przez napierających od strony rozsuwanego wejścia dementorów).
Kiedy wreszcie dotarł na wskazane listownie piętro, zatrzymał się na moment, by zaczerpnąć tchu, po czym skierował się pod duże, laminowane drzwi pod numerem trzynastym, który, oczywiście, nie mógł zwiastować niczego życzliwego. Szef biura aurorów wyprostował się, wygładził drobne fałdy powstałe na bokach jego podróżnej peleryny i zapukał delikatnie, marząc o filiżance parującej kawy.
— Wejść. — Surowy ton głosu Snape'a nie zmienił się ani odrobinę, wciąż pobrzmiewał suchą szorstkością, jaką Harry pamiętał ze szkoły.
Siląc się na obojętność, młody mężczyzna popchnął drzwi i wkroczył do pomieszczenia, czując się jak zwierzę zamknięte w klatce, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, a oczy siedmiu mężczyzn zwróciły się w jego kierunku niczym neonowe reflektory.
Ubiegła wojna czarodziejów niczego Harry'ego nie nauczyła bardziej, niż czujności, która niejednokrotnie mogła uratować życie - zielonookie spojrzenie przestudiowało wlepionych w swoją postać siedem par oczu, analizując wyrazy na podstarzałych twarzach, wyciągając wnioski z układu zbyt głębokich zmarszczek przecinających wysokie czoła.
Kingsley Shacklebolt oczy miał głębokie i niezmierzone, a na ich dnie, płynny, niczym czekolada nad ogniem, falował niepokój, który nakazał Harry'emu trzymać się na baczności.
Kiedy po chwili napiętej ciszy żaden z mężczyzn nie raczył przemówić, Harry pomyślał, że zapewne szacowny Severus Snape oczekuje słów respektu, nim łaskawie udzieli mu swej audiencji.
Postanowił nie zwracać się do Snape'a bezpośrednio, a do rady, jako ogółu (co mogło być potraktowane jako hipokryzja, swoją drogą, ale czymże jest życie bez odrobiny brawury?).
— Dostałem wezwanie do stawienia się przed Naczelnictwem - wyjaśnił Harry, choć nie było nic do wyjaśniania, przywołując na swoją twarz wyraz uprzejmego zainteresowania. — Czyżbym nie był oczekiwany?
Zdawało mu się, że dostrzegł przebłysk ulgi w brązowych oczach Kingsley'a, ale nie skupił na nim swojego spojrzenia.
Snape poruszył się: uniósł ręce zza blatu i ułożył nadgarstki na jego krawędzi, jakby wkładał je pod parę ostrzy, czarne oczy wwierciły się w twarz młodego mężczyzny jak śruby.
— Panie Potter — odezwał się były szpieg zdawkowym tonem — został pan wybrany na przedstawiciela społecznego zgodnie z decyzją z dnia dzisiejszego, podpisaną przez obecnych tu członków rady. Czy zgadza się pan samodzielnie przepisać oraz przekazać cywilom nowe ustawy, które wejdą na arenę społeczną w przeciągu najbliższego miesiąca?
Zielone oczy znieruchomiały, utkwione w wypolerowanym do błysku blacie stołu.
Chcą się mną posłużyć, jako żywą reklamą - przemknęło Harry'emu przez myśl i jedynym, co pragnął uczynić w odpowiedzi, było zadanie, przesłodzonym głosem, krótkiego pytania: Czy w oczach społeczeństwa nie będzie wyglądało to tak, jakbym popierał wszystko to, co dzieje się aktualnie w naszym kraju?, ale oczywiście wątpił, że owa brawura uszłaby mu na sucho (w obecnych czasach nie istnieje litość, nawet dla Wybrańca - zwłaszcza gdy spodziewać się jej należy od osobnika pokroju Severusa Snape'a).
Powoli otworzył usta, szukając odpowiednich słów.
— Szanowni Panowie Naczelnicy — zaczął nader dyplomatycznie, czując, jak przeskakują trybiki w jego mózgu, starające się sklecić wypowiedź, która z mostu nie uczyniłaby go wrogiem politycznym numer jeden (ponownie) — ze względu na z pewnością podzielaną przez Panów ogólną niechęć do ciągnięcia się za nami tak zwanej ‚papierkowej roboty', zanim przejdziemy do czynów, być może powinniśmy poczekać na oficjalne zatwierdzenie, podjętej przez — tutaj Harry skinął głową, nie patrząc nikomu w oczy — zacne Naczelnictwo decyzji.
Snape zastukał palcami o blat, zdając się rozważać posłyszane słowa.
— Doceniamy pańską troskę o rzetelność dokumentacji, jednakże pozyskanie wspomnianego zatwierdzenia nie jest czynnością pracochłonną i zajmuje nie dłużej, niż piętnaście minut.
Harry przeklną w myślach, czując, jak serce wybija kankana o jego żebra, zastanawiając się, czy przyszłoby mu gorzko pożałować, gdyby w tym momencie bezsprzecznie zażądał okazania mu wspomnianego dokumentu.
— Rozumiem — przytaknął powoli, skupiając się na dalszej części oświadczenia byłego Mistrza Eliksirów. — Czy wolno mi wobec tego zapytać, czego dotyczą wspomniane ustawy? Nie chciałbym, żeby w moim przekazie pojawiły się nieścisłości.
Na twarzy Snape'a wykwitł chłodny uśmiech.
— Oczywiście, panie Potter — powiedział nader łagodnie. — Właśnie w celu zapoznania się z ich treścią został pan wezwany, nieprawdaż?
Na te słowa, niczym na określony sygnał, Kingsley powstał, zabrał z blatu zapisaną obficie rolkę pergaminu i bez słowa podszedł do Harry'ego, wręczając mu całą listę wypisanych w podpunktach, znajomym mu charakterem pisma, nowych obowiązków prawnych i społecznych.
Wspaniale, lepiej być nie mogło, cholera jasna — pomyślał zielonooki, ale bez zbędnych słów uniósł pergamin na wysokość twarzy, wczytując się dokładnie w każde, pojedyncze słowo.
-VVV-
— Nie rozumiem, jak mogłeś przystać na rozpowszechnianie tego absurdu.
Tak się zabawnie składa, że wybierałem pomiędzy współpracą a Azkabanem, Malfoy. Czy mam ci przypomnieć, w jakim stanie był twój ojciec po powrocie z owego gościnnego miejsca?
Nie? Jesteś pewien?
Wobec tego racz nie oceniać pochopnie moich działań i pozwól, że będę kontynuował.
Jak już wspominałem, Naczelnictwo składało się z siedmiorga mężczyzn i wbrew wszelakim pozorom, trudno było stwierdzić, który mężczyzna z owej górującej siódemki może okazać się zagrożeniem.
Powinieneś wykluczyć Kingsley'a — sugerowała Hermiona, która rzadko kiedy bywała w błędzie, jednakowoż była również znana z nadmiernego pokładania wiary w serdeczne intencje ludzkie (nadzwyczajne jest to, że ubiegła wojna, jak się zdawało, niczego jej nie nauczyła), wobec czego jeszcze tego samego wieczora poczyniłem spis przedstawicieli szacownego Naczelnictwa, nakładając na niego tysiące znanych mi czarów ochronnych - tak dla stuprocentowej pewności bezpieczeństwa.
Kingsley, Berkeley, Cadogan, Clarke, Burrow, Palmer i tak na dokładkę, na deser, można rzec, wspaniałomyślny guru - Snape - niczym wisienka na lukrecjowym torcie.
Pierwszorzędny cel: szerzenie nowego, „lepszego" prawa, cóż za dobroć intencji, doprawdy.
Kiedy stamtąd wyszedłem, nie za bardzo wiedziałem, jak stawiać kroki, aby nie wpaść bezpośrednio w sidła dyktatora. Zachowałem ostrożność, pamiętając, jak wprawionym szpiegiem był on podczas wojny, zapewne nie dostrzegłbym go, nawet gdybym zachował stuprocentową czujność, „stałą", jak to mawiał niegdyś Moody. Snape - człowiek, który przez lata zwodził samego Lorda Voldemorta mógłby podążyć za mną wszędzie, a ja nawet nie spostrzegłbym momentu, w którym dorobiłbym się ogona.
Pokonałem ponownie tę samą drogę - tym razem w dół schodów, lecz zamiast do sowiarni (tudzież budki telefonicznej po stronie mugolskiej, mając nadzieje na wtopienie się w tłum, co w moim przypadku, kuriozalnie, było mniej skomplikowane niż po stronie magicznej) spokojnym krokiem przemaszerowałem przez główny hol, wyszedłem z gmachu głównym przejściem dla pracowników - centralnym kominkiem podłączonym z siecią Fiuu (to, że wyrzuciło mnie z sieci w publicznej toalecie, było jedynym mankamentem) i skierowałem się ku najbliższej kawiarence z logiem parującej, porcelanowej filiżanki obiecującym rozkosze dla podniebienia.
Nie wiedziałem tylko, że abstrakcyjny wymysł Naczelnictwa okaże się moim najmniejszym problemem.
