Betowała w całości wspaniała okularnicaM
Kiedy John sprawdzał ostatnim razem, Kanadyjczycy byli uprzejmi. Doskonale pamiętał spokojną jednostkę, z którą przeprowadzali ćwiczenia przed wyruszeniem na pole bitwy. Szok na ich twarzach, gdy po raz pierwszy zmierzyli się z prawdziwym ostrzałem.
Pamiętał imię każdego z nich i czasem dziwne – francuskobrzmiące nazwiska. Żaden nie wrócił z tej akcji.
Może wiązało się to z faktem, że ci faceci byli naprawdę mili. A mili faceci nigdy nie wygrywali ze złymi facetami, a przynajmniej tak podpowiadało Johnowi doświadczenie. Zarówno na zawodowym jak i prywatnym poziomie – należało mieć w sobie trochę twardości, która uodparniała na ciosy – te fizyczne i psychiczne.
John nigdy nie powiedział nic niemiłego żadnemu Kanadyjczykowi.
Dlatego, kiedy poinformowano go, że na Atlantydę wybiera się Kanadyjczyk, nie mógł myśleć o nim inaczej niż jak o jedzącym sok klonowy do swoich naleśników pacyfiście.
McKay odmienił jednak jego spojrzenie na Kanadyjczyków.
ooo
- Czy ty masz jakiekolwiek pojęcie jak mało obchodzi mnie… - wydzierał się McKay.
Zelence nawet nie drgnęła powieka, gdy podsunął swojemu zwierzchnikowi tablet. Mckay nie zwolnił ani na chwilę, co John musiał przyznać – zrobiło na nim wrażenie.
- Co tym razem zepsuliście – ciągnął dalej Rodney.
Oczywiście nie było to pytanie, ale bardziej stwierdzenie. Albo po prosto McKay kończył poprzednią wypowiedź. John nigdy nie był przy nim niczego pewien. McKay nie jadał syropu klonowego. I nie trzymał na podorędziu szalonych wspomnień o natrafieniu na niedźwiedzia grizzly na własnym podwórku.
Nie mówił nikomu dzień dobry, ani się nie żegnał w uprzejmy sposób.
John podejrzewał, że McKay nie był Kanadyjczykiem, ale cholerna flaga wszyta w jego mundur twierdziła inaczej. Oraz akta, do których John się włamał, chociaż pewnie nie powinien. Albo mógł poprosić Elizabeth, odkąd przejął dowodzenie Atlantydą od militarnej strony.
- Jeśli wy jesteście najlepszymi z najlepszych… - podjął Rodney, nie przerywając sobie kompletnie analizy kolejnego z urządzeń Starożytnych.
- Ponieważ umiemy to – przerwał mu John, dotykając panelu.
Wiedział, że nie powinien włączać niczego dopóki Rodney nie skończy skanów, ale nie potrafił się powstrzymać. Tym bardziej, że naukowiec był dupkiem. I to nie była norma, ponieważ Zelenka – chociaż od kilku dni nastraszony, przedstawiał sobą o wiele większą kulturę.
John sądził, że po tylu latach podłego traktowania w wojsku naprawdę nic go nie ruszy, ale utyskujący na niego cywil – przekraczał wszelkie granice. Tym bardziej, że nie mógł go postrzelić. A przynajmniej tak twierdziła Weir.
Urządzenie rozbłysło dziesiątkami światełek, ale w zasadzie nic poważnego się nie stało. Jedynie jeden z promieni przeświecał przez McKaya, ale odkąd Kanadyjczyk nie płonął, najwyraźniej jednak wszystko było bezpieczne.
- I mógłbyś przestać być dupkiem, bo następnym razem jak włamiesz się do jakiejś świątyni, zostawię cię tam i napiszę porządny raport o wypadku podczas misji – zagroził Sheppard.
Rodney spojrzał na niego w prawdziwym szoku. Nawet lekko pożałował swoich słów, bo naukowa część ekspedycji nie miała ich doświadczenia. Badacze byli ciągle narażeni i żyli w stresie, do którego nie byli przyzwyczajeni. A on i jego ludzie mieli im zapewniać ochronę, więc McKay i inni powinni im ufać, i czuć się bezpiecznie chociaż z nimi. Rodney jednak dzisiaj był bardziej zgryźliwy niż zwykle.
- Och, John. Chyba nie zrobiłbyś czegoś tak okropnego – rzucił McKay i o dziwo brakowało w tym sarkazmu.
Rodney mówił całkiem szczerze i bez kpin. To zrobiło tak wielkie wrażenie na pozostałej części oddziału, że Zelenka prawie upuścił przenoszone przez siebie skrzynie. Przez chwilę w pomieszczeniu było naprawdę cicho i Sheppard czekał po prostu, aż Rodney przejdzie w stały tryb, wiedząc, że taka czcza groźba nijak nie zmieniłaby podejścia Kanadyjczyka do zespołu.
Rodney jednak milczał i spoglądał na niego tylko tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami, w których tkwiła chyba niewinność całego świata.
- Po prostu nie bądź dupkiem – rzucił, czując się naprawdę głupio.
Oczekiwał kolejnych kpin, ponieważ to właśnie robili z Rodneyem. McKay marudził, John naciskał, a potem sobie wzajemnie dogryzali. Przez dwa tygodnie zdążyli wypracować całkiem satysfakcjonujące wzajemne relacje.
- Przepraszam, John – powiedział Rodney, akcentując jego imię w naprawdę dziwny sposób. – Nie wiedziałem, że odbierasz to w ten sposób. Postaram się zachowywać zgodnie z zasadami kultury.
Zelenka wyglądał tak, jakby połknął swój język. W zasadzie John nie czuł się wcale lepiej.
McKay minął ich, wychodząc z kolejnego minilaboratorium Starożytnych.
- Gdzie idziesz? – rzucił za nim Sheppard, teraz faktycznie zdenerwowany.
Rodney odwrócił się i spojrzał na niego lekko zdziwiony.
- Sądziłem, że prosiłeś, abym naprawił 'skoczka' – odparł McKay. – Czyż nie? – spytał mężczyzna.
- Kiedy znajdziesz czas – rzucił niepewnie.
Docelowo planował zejść do hangaru nie wcześniej niż po obiedzie, wiedząc, że naukowcy musieli sobie poszperać w świeżo odnalezionym laboratorium. Zawsze schodziło im dłużej, gdy Rodney czymś się wyjątkowo podniecał, a ta skrytka Starożytnych pełna była nowych zabawek.
- Dla ciebie zawsze znajdę czas – odparł McKay i Zelenka zaczął się krztusić.
ooo
Kolejna z ich odpraw przebiegła dość dziwnie. John był pewien, że wchodząc dostrzegł jak McKay podsuwa krzesło Elizabeth, co na pewno nie było normalne. Zelenka kręcił się nerwowo po pomieszczeniu, jakby mocno chciał im coś wyznać, ale jednak bał się ośmieszenia. To były całkiem normalne emocje w obecności Rodneya.
Napięcie w gabinecie Weir sięgało prawie zenitu i może to powinno go zaaferować, ale skupiał się wyłącznie na raportach nadesłanych przez drużyny przeczesujące Atlantydę. Dopiero się rozpakowywali i chociaż wszyscy zajęli już swoje pokoje, nadal jeszcze wiele pozostawało do zbadania.
A to była działka Rodneya, który wyjątkowo nie próbował wyrwać się przed szereg.
- Doktorze McKay – rzuciła Elizabeth, udzielając mężczyźnie głosu.
- W zasadzie doktor Zelenka był tak miły, że przygotował raport, więc chyba on powinien… - urwał sugestywnie Rodney.
Zelenka wyglądał tak, jakby miał ochotę wyparować z pomieszczenia. I John zdawał sobie sprawę z tego, że McKay używający słowa 'miły' nie jako inwektywy, był trochę przerażający. Zastanawiał się czy jeszcze trochę, a zobaczy Rodneya jedzącego syrop klonowy na naleśnikach, których normalnie nie tykał. I zawsze dopiekał im, gdy wspominali wszystkie te niedorzeczne plotki na temat Kanadyjczyków.
Dowiedział się dość szybko, że Rodney nie widział nigdy niedźwiedzia. Nawet w zoo, ponieważ chodzenie w takie miejsca i oglądanie tego, co już odkryte nie miało sensu.
Zelenka lekko trzęsącym się głosem opowiedział im o kolejnych odkryciach. Elizabeth lekko podejrzliwie spoglądała na milczącego Rodneya.
- Doktorze McKay, nie chce pan niczego dodać? – zainteresowała się kobieta.
- Doskonale przygotowany raport – odparł Rodney i teraz to John miał ochotę się zakrztusić.
McKay nie bywał miły. W zasadzie te słowa nie występowały obok siebie chyba, że wspomagane przez partykułę 'nie'. Tak właśnie przedstawiał go John wszystkim swoim wojskowym podwładnym, ponieważ chęć postrzelenia Rodneya rosła proporcjonalnie do każdej minuty spędzonej w jego towarzystwie. Tymczasem w gabinecie pełnym zarządzających ich schronieniem, McKay zachowywał się uprzejmie. Jakby jego Kanadyjskie geny nareszcie zorientowały się, że należy zacząć działać.
Zelenka wyglądał trochę mdło, jakby kurczył się w sobie z każdą pochwałą zwierzchnika. Może nie były zasłużone, chociaż John w to wątpił – Radek przykładał się do swoich obowiązków odkąd naukowa część ekspedycji zdała sobie sprawę, że bez ich analiz zginą. Widma czekały tylko na ich potknięcie. Starożytni i ich technologia nie byli do końca zrozumiali, a tego nie mogli załatwić wojskowi. To do nich – do naukowców należało rozgryzienie tego jak działają urządzenia. John mógł je włączać, ale nadal nie do końca wiedział jak działały.
Elizabeth nie wydawała się tak zaniepokojona zachowaniem Rodneya jak on. Z drugiej jednak strony spędzał z McKayem naprawdę dużo czasu i podobnie jak Zelenka wiedział o nim o wiele więcej niż chciałby. Począwszy od jego uzależnienia od słodyczy (a naprawdę zastanawiał się co zrobią, gdy skończą się zapasy przywiezione z Ziemi), po uczulenie na cytrusy.
Rodney zmusił go do zapamiętania szeregu idiotyzmów tylko dlatego, że zaczął uważać go za prywatną ochronę, uznał zatem, że John jest niczym innym, ale jego prywatnym testerem trucizn. Sheppard godzinami wysłuchiwał jaką stratą dla Atlantydy byłaby śmierć Rodneya. Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że McKay jest dziwny. Wszyscy naukowcy byli, ale tego rodzaju ego nie spotykało się wszędzie. Nic więc dziwnego, że wykopano Rodneya z ich galaktyki – Sheppard postąpiłby na miejscu O'Neilla dokładnie tak samo, z tym, że to teraz jemu dostał się McKay.
I ten sam Kanadyjczyk, u którego uświadczyć nie można było kultury. Który znał tak wiele inwektyw, że nawet John był pod wrażeniem, a Ford podkulał ogon i znikał z zasięgu głosu Rodneya, chociaż to on dzierżył broń, a nie naukowiec. Ten sam McKay, który nosił koszulki z napisem 'Jestem geniuszem' i opowiadał każdemu chętnemu i mniej chętnemu uchu o swoich dwóch doktoratach, podważając z lubością badania życia Zelenki – siedział teraz spokojnie na swoim miejscu przy stole w gabinecie Elizabeth i uśmiechał się lekko.
John powiedziałby nawet, że łagodnie, gdyby nie fakt, że to słowo pasowało do Rodneya jak pięść do nosa.
McKay był jak wrzód na dupie każdego, kto przez przypadek przeciął jego drogę. Oraz tych, którzy tylko odbierali go na interkomie, ponieważ to Rodney uruchomił na Atlantydzie jako pierwsze, aby wszyscy w mieście wyraźnie go słyszeli. John miał ochotę ściągnąć te cholerne słuchawki ilekroć irytujący głos Kanadyjczyka zaburzał ciszę radiową.
Teraz McKay jednak milczał. Nie wydawało się to zresztą wymuszone. Wargi mężczyzny nie zaciskały się w wąską kreskę, jakby z całych sił powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś. McKay milczał, ponieważ nie miał nic do powiedzenia i już to było tak nienaturalne, że John poszukał instynktownie pistoletu.
Rodney, jakby zdawał sobie sprawę z jego niepokoju, zerknął na niego tymi swoimi niebieskimi tęczówkami i uśmiechnął się lekko.
- Czy to koniec zebrania? Ponieważ ja i doktor Zelenka mamy zaplanowaną grę w szachy, skoro to nasz dzień wolny – oznajmił im radośnie Rodney.
To dopiero zwróciło uwagę Weir.
- Bierzesz wolne? – spytała kobieta wprost i John po prostu wiedział, że mają kłopoty.
