„Przebaczyć sobie"
Autor: Zilidya D. Ragon
Pary: Harry /Draco
Ostrzeżenie: Przeniesienie postaci w przyszłość. Inną kulturę. Planetę. Zmiana wieku bohaterów.
„Nigdy cię nie skrzywdzę.
Zawsze ci pomogę.
Jeśli jesteś głodny,
Oddam ci jedzenie.
Jeżeli się boisz,
Zostanę przy tobie.
Kocham cię teraz,
A miłość nie ma końca."
Card Orson Scott „Mistrz Pieśni"
― Złamałeś prawo! Popełniłeś najgorszy z grzechów, który nie da się w żaden sposób odpokutować! Nikt nie udzieli ci schronienia, pomocy, ale nie pozwoli i umrzeć. Masz odejść!
Te słowa budziły mnie i usypiały. Każdy dzień był nimi ostro doprawiony, jak potrawy w tym miejscu. Nie wpuszczono mnie oczywiście do środka. Nikt nigdy tego już nie zrobi. Znamię mojego grzechu szkarłatem raziło mój policzek aż po brew. Cudem tylko uniknąłem utraty oka.
Teraz, osiem lat po naznaczeniu, już nic nie mogło zdziwić w tym świecie. Dla wszystkich mogłem nie istnieć, ale jednocześnie każdy miał obowiązek nie pozwolić mi umrzeć, bo przecież złamaliby prawo.
Tak jak ja.
Tak, jestem mordercą. Zabiłem innego ze swojego rodzaju. Niestety, ku przerażeniu wszystkich nigdy nie żałowałem swego uczynku. A to powodowało strach. I obrzydzenie. Jest nas tak niewielu, a i tak to zrobiłem.
Nie czuję skruchy, pokory, wstydu. Szczerze? To czuje tylko smutek. I ból.
Odkładam pustą miskę na parapet okna i odchodzę. Zapłaty też nie przyjmą, więc nic nie zostawiam. Mogę robić, co tylko chcę i nikt mnie nie zatrzyma.
Ruszam dalej, osłaniając twarz przed wiatrem i wzrokiem czarodziei. Nie nabiorą się. Wiedzą, co jest pod opaską.
OOO
Draco rozejrzał się po dolinie. Zwierzęta były niespokojne, ale zaklęcie nie wykrywało w okolicy żadnego drapieżnika. Ktoś obcy musiał się zbliżać, inaczej mantikory przywitałyby go, jak to mają w zwyczaju. Mugola także powinno wykryć, więc mógł to być tylko czarodziej. Jakimś dziwnym sposobem zaklęcie nie potrafiło nigdy ich wykryć, jakby otaczało je jakieś antypole. Co pewnie było prawdą.
Mężczyzna odetchnął uspokojony i poprawił nóż przy pasie. Nie musiał obawiać się tego spotkania. Każdy wiedział, że tutejsi czarodzieje nie zabijają. To pokojowa rasa na granicy wyginięcia.
Wstał i otrzepał się z listowia tutejszych drzew, chowając różdżkę do kieszeni.
Draco kochał tę planetę. To był jego dom. Urodził się tutaj.
Dziewiętnaście lat temu ich statek wylądował awaryjnie na tej planecie. Nie mieli najmniejszej szansy, aby ktoś przybył im na ratunek. Nie za życia kilku kolejnych pokoleń. Według obliczeń już podczas lotu zboczyli z kursu, nikt nawet nie wiedział, w jakiej części galaktyki się znajdują. Prawdę mówiąc, to sami nie wiedzieli nawet, w jakiej galaktyce się znaleźli.
Ludziom nawet to nie przeszkadzało. I tak uciekali z przeludnionej Ziemi, gdzie czarodziej było już niewielu, a mugole traktowali ich jak wybryki natury. Znaleźli nową i to tylko dla siebie. Początki były trudne, ale dali radę. Planeta, dwukrotnie większa od ich rodzimej, dawała im szansę na nowe życie. Mieli tu wszystko, co potrzebowali. Czyste powietrze, jedzenie w postaci zwierząt i roślin, surowce. Nie poczuli mocno straty, podczas lądowania, większości własnych zapasów. Tubylcy pomogli im rozpoznawać wszystko, co jadalne.
Draco przypomniał sobie nagle słowa matki.
― Całe szczęście, że aurorzy pośród nas myśleli logicznie i słuchali zdania innych. Boję się, że pierwsze spotkanie mogłoby się skończyć całkowicie inaczej. Od śmierci czarodziej po naszą.
Trudno było mu to zrozumieć, gdy był mały, potem z wiekiem to się zmieniło. Nawet wśród nich znaleźli się tacy, którzy chcieli przyporządkować sobie czarodziej. Odeszli na inną część planety, gdy doszło do głosowania i przegrali.
Tutejsi czarodzieje nie byli rozwiniętą kulturą i nie zajęli wszystkich kontynentów. Takie postępowanie nowych mieszkańców uratowało czarodziej, których liczebność nie przekraczała trzech tysięcy. Ludzi po tych kilkunastu latach było trzykrotnie więcej niż w chwili przybycia. Teraz nie ograniczało ich prawo narodzin kontrolowanych i mogli mieć tyle potomstwa ile pragnęli. Nikomu nie przeszkadzało bycie z czarodziejem.
Zwierzęta uspokoiły się, gdy tutejszy czarodziej wyszedł z lasu i je pozdrowił.
Tubylcy nie różnili się bardzo od ludzi na pierwszy rzut oka. Nie tak bardzo. Ich znakiem rozpoznawczym były czarne włosy i intensywnie zielone oczy. Karnacja podobna do europejskiej, nie za ciemna i zdarzało się kilkukrotnie Draco spotykać mocno opalonych czarodziej.
Młody mężczyzna zastanawiał się, co tu robi samotny czarodziej. Nigdy nie chodzili sami, zawsze chociaż w parach i nie zapuszczali się tak daleko poza swoje górskie tereny.
Autochton zatrzymał się w miejscu, gdy go dostrzegł na drugim końcu wąskiej skarpy, otaczającej dolinę. Bardzo dawno temu musiało w tym miejscu być jezioro, ale osunięcie się jednej strony, pozwoliło wodzie płynąć dalej i utworzenie się tego miejsca. Potem rozejrzał się po zwierzętach i ruszył w jego stronę. Natychmiast można było dostrzec na ogorzałej od słońca twarzy czerwony symbol, obejmujący jej prawą część. Jakby trzy pazury przeorały tę część twarzy.
Mężczyzna widział coś takiego pierwszy raz. Czarodzieje niczym nie zdobili swych ciał. Żadnych tatuaży, kolczyków, niczego. Ich uzdrowiciele tak opanowali tę sztukę, że nie pozostawiali blizn, szpecących ciało. Bo ciało było dla nich święte, wręcz boskie. I nietykalne. Unikali wszelkich kontaktów cielesnych spoza swych rodzinnych kręgów.
Czarodziej zatrzymał się przed nim i skłonił.
― Wybacz, że wkroczyłem na twój teren. Nie zauważyłem, że…
― Nie musisz przepraszać. Zwierzęta same tu przyszły za pożywieniem ― wtrącił szybko Draco. ― Z daleka wędrujesz? Nie widuję w tych okolicach czarodziei.
― Nie mieszkają tak blisko oceanu.
Dziwne sformułowanie zdziwiło Draco, ale nie skomentował tego.
― Wkrótce zmierzch. Może dołączysz do mnie? Mam tu w pobliżu rozbity obóz.
Czarodziej zmierzył wzrokiem Ziemianina i po krótkim namyśle kiwnął głową. Mężczyzna wskazał kierunek, ostatni raz spoglądając na zwierzęta. Układały się do snu i już nigdzie dziś nie zamierzały iść. Potem zapatrzył się na włosy idącego przodem chłopca. Był może kilka lat młodszy od niego, a włosy, opadające falami do ramion i zwinna postać upodabniały go teraz do dziewczyny. Poczuł w tej chwili wielką ochotę zanurzyć dłoń w tych włosach i sprawdzić, czy są tak miękkie jak mu się zdawało.
― Jestem Draco Malfoy ― przedstawił się, gdy weszli do prowizorycznego obozu.
Nad małym ogniem gotowała się już woda w garnku, który nastawił, zanim poszedł sprawdzić mantikory.
― Harry.
― Miło mi. Za chwilę coś ugotuję. Rozgość się.
Czarodziej zrzucił z ramion plecak i wyciągnął dłonie w stronę ognia, choć nie było zimno. Tutejsze lato było ciepłe i długie, a zimy dosyć lekkie. Planeta była bardzo, aż do przesady, przyjazna.
― Nie powinieneś być z towarzyszem? ― zapytał zaciekawiony coraz bardziej Draco, krojąc warzywa oraz mięso na mniejsze cząstki i wrzucając je do wrzątku.
Osobnik dziwnie zachłannie garnął się do ognia, jakby już od bardzo długa nie miał z nim styczności.
― Jestem wyklęty. Jestem sam. Mogę odejść, jeśli tego pragniesz.
Wstał i ujął na powrót swój bagaż, czekając na jego decyzję.
― Spokojnie! ― Mężczyzna zerwał się na nogi. ― Nie wyganiam cię. Przepraszam, że uraziłem cię tym pytaniem. Zawsze mnie ciekawiliście, a naprawdę rzadko mogłem spotkać któregoś z was. Usiądź, proszę.
― Jestem wyklęty. Zabiłem jednego ze swoich.
Nie usiadł. Czekał na reakcję tego przybysza z gwiazd. Na terenach czarodziei nie było ich prawie wcale. Ziemianie unikali ich w jakimś dziwnym porozumieniu.
― Aa! ― Odpowiedź była niepewna. Można było wyczuć w niej lekki strach i ciekawość. ― Coś nowego. Myślałem, że tego nigdy, przenigdy nie robicie.
― Inni nie robią.
Mężczyzna patrzył na niego przeszywająco. Sam czarodziej nie wiedział, czemu tu przyszedł. Czego oczekiwał od przybysza? Przecież i tak ten go nie zrozumie.
― Nie wyglądasz mi na takiego, co zabija ot tak sobie. Musiałeś mieć zatem ważny powód, aby to zrobić. Miałeś?
― Złamałem prawo. Powód nie gra żadnej roli.
― Nie zgodzę się z tobą. Nawet morderca ma powód, choć nie zawsze zgodny z logiką. ― Wskazał na niego trzymaną łyżką dla podkreślenia słów. ― Nie wydajesz mi się szaleńcem. Zabiłeś w gniewie?
― Nie. ― Harry zastanawiał się, dlaczego odpowiada temu człowiekowi.
― Siadaj. Zupa musi się trochę pogotować.
― Nie boisz się mnie?
Śmiech mężczyzny spowodował dziwny dreszcz w ciele Harry. On nie wyśmiewał się z niego, tylko po prostu śmiał. No, może odrobinę można było wyczuć w tym śmiechu rozbawienie jego pytaniem.
― Mam się ciebie bać? ― odparł, uspokajając się trochę. ― Spójrz na mnie. ― Rozłożył ramiona, a potem oparł dłonie na biodrach. ― Może trochę nad wyrost się pochwalę, ale nie stanowisz dla mnie zagrożenia.
Harry mógłby prawie się z nim zgodzić. Draco był dobrze zbudowany i umięśniony, czym żaden czarodziej nigdy nie mógł się pochwalić. Był prawie o dwie głowy od niego wyższy, co trochę go początkowo go przeraziło. Czarodzieje zwyczajnie zawsze byli drobni i krusi. Draco całkiem spokojnie mógłby przerzucić go przez ramię jak worek. Tylko, że nie wiedział, co czarodziej potrafi. Może i dobrze. Harry już tak dawno z nikim normalnie nie rozmawiał, że nie przeszkadzał mu nawet ten dziwny przybysz.
― No widzisz ― dodał Draco, gdy Harry wyraźnie się rozluźnił i wreszcie usiadł.
― Nie będę wyprowadzał cię z błędu. Ale też i nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy.
― I to mi w zupełności wystarczy. Łap! ― Rzucił w jego stronę coś okrągłego. ― To pieczywo. Nie wiem, czy coś takiego już jadłeś.
Czarodziej nie przyznał się, że od trzech dni niewiele jadł, ale szybkie zniknięcie pieczywa zostało odpowiednio zinterpretowane, bo na jego kolanach została położona druga bułka.
― Tym razem zjedz wolniej, bo się rozchorujesz.
Mężczyzna pojawił się tak niespodziewanie tuż obok, że Harry drgnął i odsunął się natychmiast, odskakując wręcz jak spłoszone zwierzę.
― I ty masz być dla mnie zagrożeniem? Boisz się mnie ― stwierdził cicho człowiek.
― Przepraszam.
Draco przewrócił oczami i usiadł na ziemi. Poklepał miejsce obok siebie, aby czarodziej wrócił w pobliże ognia.
― Nie wiem, jak ktokolwiek mógłby chociaż pomyśleć, że jesteś mordercą. Wyglądasz mi po prostu na ofiarę jakiegoś nieporozumienia. Przyznaj się, nikogo nie zabiłeś, tylko ktoś cię wrobił?
Tuziemiec milczał dłuższą chwilę. Wrócił na swoje wcześniejsze miejsce i wyjął bukłak z wodą, by się napić. Malfoy cierpliwie czekał, obserwując każdy jego ruch. Nie spuszczał z oczu najmniejszego gestu tych smukłych dłoni, nerwowo gładzących bukłak, teraz już leżący na kolanach.
― Zabiłem. ― Usłyszał nagle bardzo cichą odpowiedź.
Sam nie wiedział czemu, ale poczuł nieodparty impuls, aby przyciągnąć do siebie tę drobną istotę i ochronić przed wszystkimi. Szybko wypędził tę myśl ze swojej głowy. Wszyscy ciągle mu powtarzali, że jego nadopiekuńczość kiedyś wciągnie go w wielkie kłopoty. Coś czuł, że te siedzą właśnie obok.
Siedzieli w ciszy. Draco doglądał gotującej się zupy, co jakiś czas ją mieszając lub dokładając brakujące składniki. Długo jednak nie wytrzymał w tej ciszy. Nie należał do osób, które potrafią długo w niej wytrwać.
― Czyli cię za to wygnali? I naznaczyli?
― Tak ― odparł cicho Harry.
― Co zamierzasz teraz robić?
― Nie wiem.
― Długo już tak to trwa? Ta twoja wędrówka donikąd.
― Osiem lat.
― Sporo. Nie myślałeś gdzieś osiąść? Wybudować dom?
― Po co?
― Żeby mieć gdzie mieszkać. Schronić się w razie niepogody. Mieć własne miejsce.
― Nigdy nikt ze mną nie zamieszka. Nikt nie pozwoli mi zbudować domu w pobliżu ― mówił z rezygnacją w głosie.
― Nie mówię, że masz się zaraz budować w pobliżu swoich. Jest mnóstwo pięknych miejsc, gdzie możesz postawić sobie dom i żyć całkiem samemu. Nie bardzo to rozumiem, ale chyba do tego dążysz? Chcesz uciec wszystkim czarodziej z oczu.
― Po co mieć swoje miejsce, gdy wszyscy uważają cię za mordercę?
Draco westchnął zrezygnowany.
― Ciężki z ciebie przypadek. Nawet ty masz prawo do dachu nad głową, nikt nie może ci tego zabronić. To prawo natury każdej planety. Każde zwierze ma dom. Nora, gniazdo, czy gdzie tam śpi. Nawet, gdy jesteś gdzieś chwilę, noc, czy kilka dni, staje się twoim miejscem. Gdy przebywasz dłużej, staje się domem. Miejsce, gdzie czujesz się dobrze, nawet jeżeli cały świat uważa cię za potwora, czy nieudacznika.
― Wiem, co to jest dom ― obruszył się Harry, sądząc, że ten mężczyzna się z niego naigrawa.
― Nie rozumiesz mnie ― stwierdził załamany Draco.
― Nie bardzo ― zgodził się z nim i spojrzał w niebo, byle tylko nie patrzeć w niebieskie oczy człowieka. ― W nocy będzie padać.
Mężczyzna także spojrzał w górę. Nie widział najmniejszej chmury.
― Chyba nie. Niebo jest krystalicznie czyste.
Harry nie zamierzał wyprowadzać go z błędu. Będzie deszcz i on o tym doskonale wiedział. Zjadł ostrożnie podaną mu zupę i zaczął przygotowywać schronienie. Kilka gałęzi uchroni go przed zmoknięciem, a gdyby rozpadało się mocniej, to znalazł po drodze tutaj wydrążony pień drzewa w pobliżu, w którym się schroni.
Mężczyzna całkowicie nie przejął się jego ostrzeżeniem i rozłożył swoje posłanie w pobliżu ogniska.
OOO
