Brunet wraz z blondynem spacerował po średnio zatłoczonym parku wpatrując się w ludzi bawiących się ze swoimi dziećmi, zwierzęta biegające za zabawkami i otaczającą ich panoramę. Był ciepły, kwietniowy dzień, słońce przyjemnie dogrzewało, a na niebie nie widniała żadna chmurka. Krzyki i śmiechy wypełniały okolicę.
Para nie odzywała się do siebie.
Nie jeden gap oglądał się za za nimi, zaintrygowany widokiem dwóch mężczyzn. Zielone oczy łowcy wyłapywały każde ukradkowe spojrzenie, a wprawne ucho wychwytywało przyciszone szepty. Jednak nie zwracał na to uwagi, nie obchodziło go zdanie innych. Żył dla siebie, nie dla nich; miał robić to, co uszczęśliwiało go, a nie przypadkowo spotkanych ludzi. Nie wstydził się pokazać gdzieś jedynie z jasnowłosym, nie wstydził się okazywać tego, że był w dość pokręconym związku. I w końcu – nie miał zamiaru zaniedbywać swego partnera przez ograniczone poglądy niektórych osób.
Dlatego widząc zakłopotanie Lucyfera, któremu całe zamieszanie nie umknęło, Sam złączył ich palce w pokrzepiającym uścisku i uśmiechnął się dostrzegając zdziwienie wymalowane na twarzy niebieskookiego. Przejechał delikatnie kciukiem po zewnętrznej stronie dłoni archanioła, przybliżając się lekko do niego. W zamian otrzymał najpiękniejszy uśmiech, jaki mógł sobie wyobrazić; szczery i pełny miłości.
Kilka osobowości postanowiło opuścić park prychając i złorzecząc pod nosem, ale usłyszeli też pogwizdywania, a niektóre persony zaczęły cicho klaskać.
Może jednak społeczeństwo nie było tak ograniczone, jak mu się wydawało?
