– Wie pani, zawsze lubiłem myśleć, że życie to suma pewnych rozdziałów.

– Co chciałbyś przez to powiedzieć?

– No, coś się zmienia, są takie punkty zwrotne - coś, co sprawia, że sam się zmieniasz. Dojrzewasz, ewentualnie się cofasz. Te momenty mają nawet swoje nazwy, kolory, nawet daty i pory dnia. Zadziwiający jest sposób w jaki działa ludzki mózg. Wiedziała pani, że kiedy przeżywa się jedną z najpiękniejszych chwil swojego życia, trzeba wciągnąć głęboko powietrze nosem – żeby je poczuć? Próbuje się rozbroić je na części pierwsze, wychwycić poszczególne wonie. Nawet dwadzieścia lat później, kiedy znowu czuje się ten zapach, przed oczami staje ta chwila. Takie powiązanie.

– Zapachowe punkty zwrotne twojego życia? Jakie to poetyckie.

– Niech się pani tak nie śmieje, spróbuje pani i sama zobaczy…

– Mów mi Deirdre, Harry.

– Co? Ach, dobrze, Deirdre. W sumie zwracanie się do pani… znaczy do ciebie po imieniu ułatwia mi wiele spraw. Tak jak na przykład emocjonalne wyrzyganie się. Znowu się śmiejesz ze mnie.

– Nie, nie śmieję się. Po prostu nie spodziewałam się takiego specyficznego doboru słów przez Wybrańca. Osoby uważane za niemalże święte nie wysławiają się tak dosadnie.

– Jeszcze chwila, a zetrę ci ten uśmieszek z ust. Byłaś może w Slytherinie?

– Skąd wiedziałeś?

– Przypominasz mi pewną osobę, która była w tym domu. Jeszcze jedno pytanie – masz może papierosy? O, znowu ten uśmiech. Czyli masz. Wierz mi lub nie, mam bardzo dobry i czuły węch, a twoje ubrania i dłonie przesiąkły tym zapachem naprawdę mocno. Poczułem w momencie, kiedy weszłaś do pomieszczenia. Dziękuję ci bardzo. Nie muszę chyba pytać się o ogień? W końcu to ty tu jesteś od zadawania pytań.

– W końcu rozmowa schodzi na właściwe tory. Tak więc zacznę tam, gdzie ostatnio skończyliśmy. Rozumiesz, takie słowa-klucze. Niezwykle ważne w mojej profesji. Więc o co chodziło ci z tymi zapachami i chwilami?

– Co? No, normalnie. Czujesz zapach, zdajesz sobie sprawę, że już go znasz. Po istnym miszmaszu twoich myśli, jak w kalejdoskopie, dopasowujesz obraz do zapachu. Który pasuje. Który został dopasowany. Proste i logiczne.

– Jakiś przykład?

– Papierosy. Ich zapach przypomina mi mój pierwszy krok ku temu nałogowi. Jedna z tych imprez wartych zapamiętania, w wieży mojego domu, długo przed wojną.

– To znaczy, ile miałeś wtedy lat?

– Szesnaście.

– A wyruszyłeś na wojnę…

– … mając osiemnaście.

– Ej, to wcale nie było tak długo przed wojną.

– Im ma się mniej lat, tym bardziej dłuży się czas.

– Słuszna uwaga… Ale czy przypadkiem nie jesteś za młody, by tak sądzić? Nie masz nawet trzydziestki.

– Widzisz, tu właśnie jest paradoks. Od kiedy znalazłem się na oddziale zamkniętym, czas upływa coraz wolniej. To chyba natura tego miejsca.

– A czas płynął szybciej…?

– Na Froncie.

– Ach, i w końcu dochodzimy do sedna sprawy. Przez to wszystko tutaj się znalazłeś. Chociaż nie bardzo rozumiem, dlaczego? Nie wydajesz się być stuknięty, jak reszta tutejszych pacjentów…

– To na swój sposób luksus, na który inni nie mogą sobie pozwolić. Życie jest łatwiejsze z myślą o byciu niepoczytalnym, niż z myślą, że jest się mordercą. Żyję tutaj spokojnie, co jest dla mnie pewnym dziwactwem, wiesz.

– Luksus?

– Ludzie wolą cię zaakceptować jako popierdoleńca ze skrzywieniem psychicznym, niż popierdoleńca o morderczych zapędach.

– Morderczych zapędach.

– Ręką którą trzymam twojego papierosa odebrałem wiele istnień. Jestem popierdoleńcem, bo mówię ci o tym w ten sposób, jakbym sporządzał listę zakupów. Jestem mordercą, bo tego dokonałem.

– Nie mów tak. Dzięki tobie teraz żyjemy w spokoju, nie obawiamy się co przyniesie jutro-

– Niczym się nie różniliśmy. Znaczy, Śmierciożercy i członkowie Zakonu. Wyżynaliśmy się nawzajem jak zwierzęta. Im więcej trupów po stronie wroga, tym większa satysfakcja. Wiesz jak to jest, kiedy widok martwego człowieka, człowieka, sprawa ci przyjemność?

– … nie.

– No właśnie. Może dlatego tu trafiłem. Potrafiłem grzebać się w czyichś flakach, a potem, po powrocie do Kwatery Głównej, tymi upapranymi rękoma chwycić pierwszą lepszą rzecz do zjedzenia. A potem spać. Jak zabity.

– Jesteś chodzącym fenomenem. Nic dziwnego, że ludzie o tobie mówią. W jednej chwili jesteś czarujący, w drugiej potrafisz mnie przerazić.

– Przygotowałaś wszystko? Mugolski dyktafon? Nie używasz czarodziejskiego samopiszącego pióra? Cóż, to nie jest ważne. Zatem przygotuj się na przejażdżkę bez trzymanki. Potem będzie jeszcze ciekawiej, mogę ci to obiecać.


Ciężko określić początek tej historii. Może zacząć się gdziekolwiek, jak choćby w momencie opuszczenia szkoły przez Harry'ego Pottera. Albo jeszcze wcześniej, kiedy mając jedenaście lat Harry dowiedział się o istnieniu magii. Równie dobrze można cofnąć się do samej genezy tego wydarzenia, które miało dopiero nastąpić – w momencie przeobrażenia Toma Marvolo Riddle'a w Lorda Voldemorta i próbie popełnienia morderstwa na niemowlęciu.

Jednak jakkolwiek i gdziekolwiek ta historia miała się nie zacząć, wszystkie ścieżki zbiegały się w jednym punkcie.

Harry stąpał po grząskim gruncie. Był uwalony w błocie po kostki i miał przemoczone skarpetki. Cholera. Przeklął w myślach Snape'a, który zlecił mu zrywanie jakichś głupich badyli o świcie. Do niezwykle potrzebnego dla was, tumany, eliksiru – powiedział Snape z pogardą wymalowaną na ziemistej twarzy – którego składniki muszą być zbierane o poszczególnych porach i w poszczególnych miejscach, Panie Potter. A skoro ja jestem bardzo zajęty, a pan jako jedyny z naszej grupy obija się, nie widzę przeszkody w powierzeniu panu tego zadania. O ile pan tego nie spieprzy. A znając pańską zdolność do…

Niech go szlag, wcale się nie obijał. Widać, jedynie on i Snape cierpieli na chroniczne rozregulowanie zegara biologicznego, które polegało na rozchwianych porach snu. Tak więc włócząc się po domu swojego ojca chrzestnego o czwartej nad ranem nie spodziewał się spotkać nikogo. No, może poza Snape'm, który na jego widok zmarszczył swój nieproporcjonalny nos.

Harry westchnął cierpiętniczo, odrywając stopę od podłoża z głośnym mlaśnięciem. Do tego to przenikliwe zimno, wbijające swe szpileczki pomimo wielu warstw ubrań. Kwintesencja jesiennego poranku, jak cudownie. Harry, od paru godzin niezmiennie podirytowany z powodu całej sytuacji, brnął niezmordowany przez szkocką błotnistą roślinność. Był głodny. Zmarzł. W dodatku musiał szukać cholernych badyli o jakimś niebieskim zabarwieniu, jak go poinformował uprzejmie Snape. A po odnalezieniu starannie odciąć srebrnym sierpem.

Po przejściu bagnistych terenów, Harry doszedł do dość dużego stawu. Poświecił sobie różdżką dookoła, zauważając niebieskawy błysk spomiędzy wyrastającej gęsto trzciny. No w końcu. Kucnął, czując uporczywe strzelanie w kolanach, i trzymając różdżkę w zębach wyważył w dłoni sierp. Następnie chwycił delikatnie roślinę, starając się nie zniszczyć jej w żaden sposób.

W pewnym momencie kątem oka zobaczył coś poruszającego się pod wodą. Zamarł. Spojrzał w tamtym kierunku. Harry wstrzymał oddech, tylko spokojnie, spokojnie. Nikt ani nic nie jest na tyle stuknięty, żeby atakować o tej nieludzkiej godzinie. Nagle podejrzanie popluskiwanie ustało. Marszcząc brwi znowu spojrzał na roślinę, przybliżył do niej sierp i nagle poczuł, jak coś zimnego i kościstego chwyta jego nadgarstki, wciągając do zimnej wody.

O Merlinie, pomyślał w ostatniej chwili. Cholerne Druzgotki.

Trzask, wyplucie przeraźliwie lodowatej wody z ust. Różdżka Harry'ego potoczyła się po wyświechtanym perskim dywanie, podobnie jak przenośny świstoklik. Złorzecząc i dygocząc z zimna, chłopak usłyszał szybkie i miarowe kroki na schodach.

Snape. Tylko jego tutaj brakowało. Podniósł wzrok na odzianą w swoją typową czerń postać. Mistrz Eliksirów na jego widok obnażył zęby w przypływie wściekłości.

– Spieprzyłeś.

– Hej, to nie była moja wina! – Zerknął na żałośnie zwisające łodygi o poszarpanych końcach w swojej zaciśniętej dłoni – Przynajmniej zdobyłem twoje badyle.

Snape ledwie powstrzymał się od wywrócenia oczami. Zamiast tego westchnął podirytowany.

– Co z tego, skoro nie nadają się do użytku? Potter, której części „obetnij równo srebrnym sierpem" nie możesz pojąć? Właśnie, Potter, gdzie jest mój sierp? – Harry skrzywił się, uświadamiając sobie, że w chwili ataku paniki wbił go w niezwykle namolnego Druzgotka – Zgubiłeś, racja? Jak zwykle masz więcej szczęścia niż rozumu, bo gdybym był na twoim miejscu, zacząłbym się zastanawiać, czy przypadkiem w momencie ponownego dostrzeżenia twojej nieporadności życiowej nie zechciałbym go użyć na tobie w pewnych celach…

– Och błagam, zamknijcie się – w korytarzu pojawiła się zaspana Tonks, mierząc obu spod półprzymkniętego oka. – Musicie tak od samego rana? Na gacie Merlina, Harry, czemu jesteś cały przemoczony?

Chłopak spojrzał na siebie i szybko chwycił swoją różdżkę, nie chcąc słyszeć kolejnej uwagi Snape'a na temat swojej nieporadności życiowej i rzucił na siebie zaklęcie osuszające. Zerknął na Mistrza Eliksirów, posyłając mu nienawistne spojrzenie (miał przynajmniej taką nadzieję, w końcu spędził parę dobrych godzin na ćwiczeniu tego wyrazu twarzy przed dopingującym mu magicznym lustrem). Zamiast zamierzonego efektu zarobił ironiczne skrzywienie warg mężczyzny.


– Severus Snape, tak? Mistrz Eliksirów w Hogwarcie? Śmierciożerca?

– Gwoli ścisłości, szpieg w szeregach Voldemorta. Ale pewnie już o tym wiesz.

– Chyba nie pałaliście do siebie sympatią, co?

– Między nami nigdy nie układało się zbyt dobrze. Do pewnego momentu, ale o tym później, wszystko po kolei… Wiesz, Deirdre, w sumie to on nie był taki zły. Dobra, był kawałem skurwysyna, sypał obelgami i kąśliwymi uwagami na wszystkich dookoła, ale w gruncie rzeczy był… dobrym człowiekiem. O, widzę, że jesteś zdziwiona. Mogę jeszcze jednego papierosa? Wiesz, nie pozwalają nam tutaj palić.

– Oczywiście. Słuchaj, Harry, słyszałam o tym człowieku różne historie. Zazwyczaj te mniej pochlebne. W sumie to nie powinnam być zdziwiona taką opinią z ust osoby, która…

– … była zaplątana w pokręcony i chory „związek" z podwójnym agentem? Przyznaj się Deirdre, tylko na to czekałaś. Widzę to po tobie. Spotkałem multum reporterów w całym swoim życiu. Potrafię rozpoznać ten wasz specyficzny wyraz twarzy, który macie po zwietrzeniu wyjątkowo smakowitego kąska.

– Aż tak to po mnie widać?

– Śmiej się, śmiej. Ale ja wbrew pozorom jestem dobrym obserwatorem.

– W to nie wątpię. Jednakże wydaje mi się, że zboczyliśmy trochę z tematu. Kontynuuj.


Miarowe tykanie zegara bezlitośnie zakłócało ciszę panującą w kuchni. Harry zerknął na wyraźnie zdenerwowaną Hermionę, krzątającą się przy blacie. Zawsze go rozczulało go to, z jaką skrupulatnością potrafiła przygotowywać herbatę w swój hermionowaty, mugolski sposób. Obserwował jej niespokojne ruchy małych, kobiecych dłoni i rysujące się na zmęczonej twarzy wyraźne cienie pod oczami.

– Ciężka noc? – zapytał.

Nie był głupi - wiedział, że jego przyjaciółka jest wykończona swoją pracą, ale toporna i niezręczna cisza pełna oczekiwania doprowadzała go do szaleństwa. Nienawidził siedzieć bezczynnie.

Hermina spojrzała na niego spod rzęs.

– Musimy znaleźć inny sposób przemieszania się. Z tą częstotliwością marnowania przez was przenośnych świstoklików nie nadążam z ich produkowaniem.

Harry, czując lekkie ukłucie poczucia winy, dotknął lekko swojego łańcuszka na szyi.

Przenośne świstokliki były pomysłem Hermiony. Kiedy aportacja nie wchodziła w grę, każdy z członków Zakonu Feniksa miał przy sobie wynalazek dziewczyny. Mogły to być różne przedmioty - począwszy od biżuterii po pewne rzeczy osobiste. Ron kiedyś zaproponował, by Hermiona po skończeniu wojny opatentowała swój projekt, jednak dziewczyna zgasiła jego zapał stwierdzeniem, że po skończeniu wojny już nikomu się nie przydadzą.

Nawet starsi członkowie musieli przyznać, że było to genialne urządzenie. Świstokliki działały na zasadzie akcja-reakcja; każdemu był przypisany inny sposób działania, tak zwane komendy. Czasami wystarczyło słowo, rzucone hasło, ewentualnie fizyczna ingerencja w przedmiot – w przypadku biżuterii to było jej zdjęcie lub zerwanie. Tak jak u Harry'ego.

- Długo nie wracają. – Hermiona przerwała potok myśli chłopaka. Nie mógł się z nią nie zgodzić. Sam siedział jak na szpilkach, oczekując na Remusa, Rona i Tonks. Zostali wysłani na interwencję i minęło już całkiem sporo czasu od ustalonej godziny ich powrotu. Przynajmniej tyle, by zacząć się martwić.

Harry nienawidził siedzieć bezczynnie. Po ostatniej akcji z Druzgotkami, Snape kategorycznie zabronił chłopakowi uczestniczyć w obecnie trwającej interwencji. To była jego swoista kara po ostatnim spieprzonym zadaniu. Pomimo protestów ze strony Gryfona, pomysł Ślizgona został poparty przez resztę starszych czarodziei.

Westchnął z irytacją i przetarł zmęczone oczy.

Po wielu perturbacjach udało mu się skończyć Hogwart. Nie ukończył szkoły z najlepszymi wynikami; tłumaczył to sobie tym, że trudno pogodzić uczniowskie obowiązki z wiecznym stresem i ciężarem bycia Wybrańcem, który musiał dźwigać na swoich młodych barkach. Hogwart przygotowywał czarodziejów do życia w świecie, który nie istniał. Przynajmniej nie teraz, kiedy był pełen niebezpieczeństwa i powoli legał w gruzach. Czy umiejętność zmieniania szczurów w puchary miały jakkolwiek pomóc w walce przeciw ciemnym mocom?

Harry myślał, że po skończeniu szkoły jego życie ruszy do przodu. Że pomimo swojego gównianego położenia, w tym wszystkim będzie stały punkt zaczepienia. O ile był Wybrańcem, wiedział doskonale co go czeka i musiał przyznać jedno – był do tego kompletnie nieprzygotowany. Czynny udział w Zakonie miał zapewnić mu pewną dozę poczucia pewności, że robi cokolwiek ku lepszemu „jutro". Nie chciał znowu dopuścić do tego, by wszelkie jego działania były zlepkiem przypadków, głupiej odwagi i niewyobrażalnego szczęścia. Pragnął być gotowy.

Tymczasem siedział w kuchni z Hermioną, która z każdą mijaną minutą coraz bardziej wychodziła z siebie, oczekując na powrót swoich przyjaciół. Cholera.

Nagły trzask aportacji poderwał oboje na równe nogi. Harry spojrzał na dziewczynę wybiegającą z kuchni, i błyskawicznie ruszył za nią. Zanim dobiegł do korytarza, usłyszał głośne jęknięcie i odgłosy szamotaniny.

– Kurwa, trzymaj go–

– Weasley, odwal się! Powiedziałem, że oddaję się dobrowolnie! – Harry zamarł w połowie kroku. Doskonale znał ten głos. Ze wstrzymanym oddechem przekroczył próg kuchni i jego oczom ukazała się dosyć osobliwa scena. Ron Weasley wraz z Remusem Lupinem trzymali mocno wierzgającego się Draco Malfoya, ubranego w szatę Śmierciożercy. A dokładniej, w bardzo zniszczoną i upapraną szatę Śmierciożercy. Jego twarz wyglądała na poszarzałą – była przyprószona jasnym i delikatnym zarostem, a pod jego oczami malowały się ciemne kręgi.

Wyglądał jak… cień samego siebie. Wychudzony i niesamowicie blady. Harry dojrzał na posadzce Grimmauld Place 12 powiększającą się w zawrotnym tempie ciemnoczerwoną plamę krwi. Nie wiedział czyją. Nagle zauważył, jak szare oczy Malfoya zamykają się, a jego niesamowicie szczupłe ciało wiotczeje w ramionach Remusa. Usłyszał głośne przekleństwo ze strony Rona, który mocniej chwycił blondyna i wraz ze starszym czarodziejem zaczęli go właściwie ciągnąć w stronę salonu.

– Szybko, oberwał jakąś klątwą!

– Co się stało? – wtrącił zdezorientowany Harry, dalej obserwując jak jego przyjaciele niezgrabnie holują nieprzytomnego Malfoya.

– Sytuacja wymknęła się spod kontroli, nie spodziewaliśmy się takiego ataku ze strony Śmierciożerców, dostaliśmy złe informacje – odparł na jednym wydechu Remus, poprawiając uścisk – Na Merlina, zaraz się wykrwawi, szybko, wezwijcie Snape'a!

Nagle, jak przez mgłę, usłyszał krzyk Hermiony.

– Gdzie jest Tonks?

– Straciliśmy ją z oczu! Snape!

Zwalili młodego Malfoya na kanapę. Dalej był nieprzytomny, a jego blada twarz nie wyrażała niczego. Wyglądał niezwykle… martwo.

Nagle znikąd pojawił się Snape. Przynajmniej tak mu się wydawało. I wtedy Harry mógł przysiąc, że po raz pierwszy w życiu zobaczył na jego ziemistej twarzy…

Pod jego zwyczajną maską obojętności (ewentualnie obrzydzenia lub podirytowania ukazywanego jego osobie) dostrzegł coś na kształt przerażenia. Przez myśl przemknęło mu niezgrabnie, że młody Malfoy jest jego chrześniakiem. Coś go tknęło, lecz nie wiedział nawet, jak nazwać to uczucie. Nie miał czasu, by głębiej się nad tym zastanowić, gdyż Ron nagle odwrócił się w jego stronę. Jego wyraz twarzy był trudny do zdefiniowania. Był cały obszarpany, ciało napięte niczym struna, z ust wydobywał się ciężki, urywany oddech. Podszedł do Harry'ego szybkim krokiem, chwycił go za ramię i wyprowadził z salonu. Zdążył tylko jeszcze zerknąć przez ramię, by zobaczyć jak Snape pochyla się nad Malfoyem, wyciąga różdżkę ze swoich przepastnych, smoliście czarnych szat i mamrocze coś pod nosem.

I właśnie w tym momencie ujrzał nogę blondyna. Poczuł, jak dzisiejsze śniadanie podchodzi mu do gardła. Była cała… zmasakrowana. Wyglądała, jakby została rozszarpana przez wyjątkowo dzikie zwierzę.

– To… to wszystko działo się tak szybko… – Ron nie zdążył dokończyć, ponieważ rzuciła się na niego Hermiona. Przytulił ją mocno, zamykając oczy i chowając twarz w jej kasztanowych, rozczochranych włosach. Odetchnął głośno, z wyraźną ulgą.

– Co się stało? – powtórzył swoje pytanie Harry, czując jak jego cichy głos drży z emocji.

– To była zasadzka – odparł kwaśno, dalej trzymając Hermionę. – Informacje dotyczące Salisbury były fałszywe. Mieliśmy przechwycić dwójkę Śmierciożerców niedaleko Stonehenge, jakieś parę mil dalej… Oczekiwali ciebie. Tak myślę. Było ich dużo więcej.

Harry'ego zmroziło.

– Tonks? – spytał słabo. Czuł się, jakby poczucie winy miało zaraz zwalić go z nóg.

– Rozpierzchliśmy się w momencie ataku. Natrafiłem na Malfoya, pojedynkowałem się z nim. Ja… nie myślałem wiele, wiedziałem tylko, czułem, że jakieś parę metrów dalej jest Remus. Krzyczał coś, nie pamiętam dokładnie… Nagle coś błysnęło, chyba zaklęcie miało trafić we mnie, jakaś paskudna klątwa, ale uchyliłem się, więc trafiło Malfoya. To wszystko działo się tak szybko… Padłem tuż obok, bo inne przeleciało tuż nad moją głową. Ten dupek coś krzyczał, mówił, żebym zabrał go ze sobą, coś o tym, że musi z nami porozmawiać – przerwał na chwilę, zaczerpnął oddech i kontynuował. – Myślę sobie: co za idiota, akurat w takim momencie… Potem poczułem jak coś ciężkiego na mnie się zwala i… szarpnięcie aportacji. Remus chyba. Chwycił również Malfoya. Znaleźliśmy się tutaj. Tonks pobiegła w głąb lasu, tak mi się wydaje. Oby tylko przeżyła, to wszystko działo się tak szybko…

Harry przełknął ciężko ślinę. Oczekiwali jego. Ale skąd wiedzieli o tym, że się pojawią? Ktoś ich wydał? Czy może specjalnie dostarczył fałszywe informacje? I do cholery, o co chodzi Malfoyowi? Co takiego wyprawia Lupin? Przecież Malfoy właśnie poznał położenie Kwatery Głównej! Bez największego problemu może ich teraz wydać. O ile przeżyje.

Nagle tuż obok niego pojawił się Remus. Ręce miał utytłane krwią. Krwią jego wroga, pomyślał nieprzytomnie Harry. Oczy wilkołaka wyrażały czyste, niemal zwierzęce szaleństwo.

– Wracam, idę szukać Tonks. Z niewiadomych przyczyn jej świstoklik nie odpalił, nie wiem, czy nie straciła różdżki w pojedynku, powinna już dawno tu być.

– Remusie, to jest wariactwo–

Ale po Lupinie pozostał tylko suchy trzask aportacji. Trójka przyjaciół spojrzała na siebie. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Z salonu dobiegł do nich cierpiętniczy jęk i gorączkowy szept.

Ron odchylił się do tyłu, oparł się całym ciałem o ścianę i westchnął ciężko, przymykając oczy.

– Będzie żyć.