Chwilami, kiedy patrzyli sobie w oczy, czas dawał za wygraną.
Todoroki po treningu przeważnie siadał na ziemi, ciężko dysząc, natomiast Bakugou, z dłonią na biodrze, przecierał podbródek z potu, zagłębiając we własnych myślach. I gdy Shouto unosił głowę, a przydługie kosmyki odkrywały heterochromiczne spojrzenie, uparcie milczeli. Nie prowadzili konwersacji poprzez myśli, nie czytali z własnych ciał. Zwykle po prostu byli, pustosząc umysły nadwyrężone wielogodzinnymi analizami codzienności.
Ani jeden, ani drugi nie wykonał pierwszego kroku; balansowali między przyjaźnią a nienawiścią, zahaczając o coś więcej tylko podczas spoczynku. Zawsze psychicznie niewyczerpani, podążając za własnymi celami, mieli ogromne szczęście, iż ich ścieżki aż tak bardzo się ścierały. Nie nosili jednak miana nieświadomych głupców – zbyt dobrze wiedzieli, co się między nimi dzieje.
Pozwalali bezlitosnemu czasowi i ciszy kruszyć wszelkie delikatne zalążki stabilności. Odwróceni plecami, z uniesionymi wysoko głowami.
Wciąż patrzyli za siebie.
Bezsilnie, głodni świadomości o drugiej osobie, zniewoleni klatkami uczuć, destrukcyjnie zachwiani – ulegali. Jak nałogowcy mocujący z odwykiem, przemycali kolejne skrawki używek.
Wściekli, sfrustrowani miażdżyli pięści w niespokojnym śnie, rozbudzani kilkukrotnie w trakcie pojedynczej nocy. Walczyli nie tylko ze złoczyńcami, a raczej: nie zwłaszcza z nimi.
I przegrywali, gdy mijali się na ulicy, potrącali ramieniem, chyba specjalnie, byle tylko odwrócić w tył i oberwać spojrzeniem.
Co z tego, że pełnym nienawiści, kiedy to wieczna rywalizacja napędzała ich wytrwałością w starciach o własną przyszłość. Tak właśnie działali, zapomniani dla świata, zapamiętani w swoich głowach.
Im pasowało, nikt nie musiał wiedzieć.
Cisza zawsze stanowiła najlepsze wyznanie – obaj by przytaknęli, lecz nie teraz, zbyt zajęci kolejną fazą: dotykiem.
