/Dłuższe opowiadanie podzielone na parę części/
PROLOG: KONIEC JEST DOPIERO POCZĄTKIEM
W ciemności błyszczały jedynie ślepia wygłodniałych bestii. Winchester cofał się, chcąc uniknąć rozszarpania żywcem przez okrutne stwory nie znające litości. Nie miał przy sobie broni, została gdzieś niedaleko Impali. Szczerze mówiąc, nie wiele myślał, rzucając wszystko by odciągnąć potwory od brata. Zaczynał żałować, że puścił w biegu nawet pistolet. A z resztą…czy to by cokolwiek zmieniło? Patrzył w ślepia przejęte żądzą mordu i po prostu wiedział, że zwykłym pociskiem nie pokonałby tego cholerstwa. Spanikowany, zerknął w bok. Nie spodziewał się, aż takiej inteligencji po stworach. Otoczyły go, odcinając mu drogę ucieczki. Jakim cudem on, Dean Winchester, dał się przechytrzyć zwykłym a może i nie cholerstwom rodem z piekła? JAKIM? Przyjmował go strach, którego tak dawno nie czuł. Tyle lat polowań, treningów, ratowania ludzi…a wszystko zmarnowane w ciągu jednej sekundy. Łowca przestał się cofać, gdy wyczuł chłód ściany, którą miał za plecami. To koniec, tylko tyle przemknęło mu przez myśl. Oczami wyobraźni widział pazury rozrywające jego ciało, krew spływającą na brudny bruk i ucztę jaką urządzą sobie te stworzenia. Pomyślał że tu zginie. Wydawało się to śmieszne. Łowca zginie właśnie w tym miejscu. Bez broni, bez szans na walkę. Uśmiechnął się, nadal nie otwierając oczu. Najważniejsze to nie tracić poczucia humoru, choćby wisielczego. Od razu dostrzegł plusy sytuacji. Te jarzące się ślepia były tutaj, więc nie mogły skrzywdzić Sama. Liczył na inteligencję brata. Jak Sammy jest mądry już dawno siedzi w samochodzie i kieruje się jak najdalej stąd. Co by się stało jakby obaj Winchester'owie dali się pożreć? Prawie apokalipsa. Nie, nie…to już było. I to przez nich. Dean pokręcił głową, chcąc wyrzucić niepotrzebne myśli. Poczuł pazury wbijające się w jego klatkę piersiową. Ból szarpał każdą częścią jego ciała. W panicznym odruchu krzyknął tylko jedno imię, chociaż wątpił by stał się cud. Nie wierzył. Już nie.
