Wszystkie serca pękają

Tytuł oryginału: Все сердца разбиваются
Autor: Treggi Di

Przekład: Toroj
Beta: Serathe
Kategoria: AU, slash, drama, romans, John/Sherlock

Rozdział 1

To był zły dzień.

Pomyłka goniła pomyłkę. Dwie kawy, dwa zgniecione, plastikowe kubeczki. Sherlock pochylił się na krześle, wyjmując je z kosza na śmieci. Powoli wyprostował cienki plastik, trzymając dwoma palcami za denko. Czemu je zgniatał? Nie wiedział. Czemu za każdym razem je gniecie?

To był bardzo zły dzień.
Sherlock postawił kubeczek, ponownie wyciągnął rękę przed siebie. Spojrzał na swoje palce. Zacisnął je w pięść, uderzył się nią w czoło – i jeszcze raz, i jeszcze. Myśl! Myśl! No, dalej!

Uderzył otwartą dłonią, ale to też nie pomogło.
Wyłączywszy sprzęt, Sherlock włożył papiery do górnej szuflady biurka. Zrobił kilka notatek – Lestrade znajdzie je później. Powie nikomu niepotrzebne „dziękuję" za uratowanie nikomu niepotrzebnego życia. Sherlock po raz kolejny zauważył rzecz oczywistą, ale może być lepszy.

Mógł być lepszy.
Zgasił światło i wyszedł z laboratorium. Zdjął fartuch dopiero w holu, ukradkiem wrzucając go do wózka sprzątacza.
Codzienna kradzież uniformu była męczącą i poniżającą rozgrzewką. Sherlock przeciął hol, odwracając głowę, by dziewczyna ze stoiska ze słodyczami do nie rozpoznała. Ludzie siedzieli na plastikowych krzesełkach, żuli coś, przeglądali czasopisma, męczyli się z bólu lub nudy. Czekali na swoją kolej. Sherlock zauważał symptomy. Wolałby ich nie widzieć, lecz było to na stałe wbudowaną funkcją, bez możliwości skasowania. Diagnozy zdawały się świecić nad głowami pacjentów, niczym lampka EXIT nad drzwiami.

To był zły dzień, a mógł się jeszcze pogorszyć.

I pogorszył.
- To znowu ty!

- Ja również życzę ci miłego wieczoru, Anderson.

Sherlock próbował umknąć, przyspieszając kroku, lecz były kolega wybiegł za nim ze szpitala.
- Czy ty plączesz się tutaj od wczoraj? No naprawdę, ileż można? Nie zdziwiłbym się, gdybyś spał w tomografie!
- A ja bym się nie zdziwił, gdybyś spał w gabinecie, kiedy wszyscy ci ludzie czekają aż ich przyjmiesz. Naprawdę, Anderson, jeśli chcesz być bardziej aktywny w ciągu dnia, powinieneś rzadziej sprzątać.
- Sprzątać?
Było coś, co Sherlock w Andersonie uwielbiał. Facet był w sumie tępawym poczciwcem, ale miał parę fenomenalnych cech. Na przykład wiecznie łapał się na jeden i ten sam haczyk. Gdyby Anderson był rybą, byłby już bardzo martwą rybą.

Sherlock uniósł brwi. Pochylił się do byłego kolegi, jakby chciał zdradzić mu jakiś sekret, jednak nie zadał sobie trudu, by zniżyć głos.
- Przypuszczam, że całą noc zajmowałeś się sprzątaniem. A panna Donovan ci pomagała. Sądząc po uszkodzeniach naskórka jej kolan, czyściła dywan. W odróżnieniu od niej, ty nosisz spodnie, więc mogę tylko snuć przypuszczenia. Jednak mimo wszystko udzielę ci porady lekarskiej: pozycja „na pieska" jest nie tylko nieestetyczna i poniżająca dla kobiety, ale też szkodliwa dla mięśni grzbietowych, zwłaszcza jeśli to grzbiet mężczyzny w twoim wieku.
- W moim... ty... Tego już za wiele! – Anderson poczerwieniał i Sherlock poświęcił kilka sekund na podziwianie tego widoku. Było coś pięknego w tym, jak krew napływa do twarzy, jak wściekle pędzi i rozdyma mikroskopijne kapilary. Sherlock ocknął się, kiedy Anderson sapnął mu prosto w twarz. Był niższy, więc musiał wspiąć się na palce, by dorównać i należycie zagrozić rozmówcy. Złapał Sherlocka za kołnierz koszuli i ścisnął go w garści, ale Sherlock nie czuł się urażony. Był zły na siebie: też sobie znalazł czas i miejsce na bujanie w obłokach. Idiotyzm.

- ...nie twoja sprawa! – usłyszał poprzez gwar własnych myśli. Nachmurzył się, nastrajając na tryb pełnego skupienia. – Jeśli się dowiem, że roznosisz plotki, to się nie pozbierasz! Nie myśl, że ja nie wiem. Wszyscy wiemy! Nadal tu przychodzisz, chociaż cię wywalili. Przez ciebie Lestrade będzie miał grube nieprzyjemności.

- Tylko wtedy, jeśli to rozpowiesz.

- Jak mnie wkurzysz to rozpowiem.
Sherlock przechylił głowę na bok. To nic skomplikowanego: myśl, patrz, analizuj.

Kieszeń koszuli nieco wypchana. Kiedy spotkali się w holu, Anderson miął coś w palcach. Co? Białe, malutkie, papierowe. Lepiło się do palców. Naklejka. Nie, etykieta. Etykieta od lekarstwa.
- Puste groźby, Anderson - rzucił niedbale Sherlock, patrząc na niego z góry (nie musiał w tym celu stawać na palcach). - Jeżeli zamierzasz spotkać się z kierownictwem, przy okazji wyjaśnisz, dlaczego wynosisz leki ze szpitala. Myślę, że sprzedaż narkotyków to dosyć poważny powód zwolnienia, nie sądzisz? A może i dodatkowych konsekwencji.

Biedny Anderson.

- Nie zamierzam niczego sprzedawać!
Oczywiście, że nie. Tacy jak Anderson nie potrafią nawet źle zaparkować samochodu. Więzienie dla takiego typka byłoby prawdziwym piekłem.
- Udowodnisz to w sądzie. I postaraj się zabrać ze sobą Donovan jako wspólniczkę. Przynajmniej będziesz pewien, że nie zacznie czyścić dywanów komuś innemu podczas twojej nieobecności.
Anderson odczepił się wreszcie od koszuli. Sherlock starał się nie myśleć o pogniecionym kołnierzu. Zacisnął pięści, by go nie poprawić. Anderson też ścisnął kułaki, choć z innych przyczyn.
- Zapłacisz za to – zagroził, a kiedy Sherlock uniósł brew, wyjaśnił: - W dosłownym znaczeniu. Gdybyś uszkodził mi auto, zapłaciłbyś za remont. Gdybyś złamał mi nos, opłaciłbyś leczenie. A teraz psujesz mi dzień, więc żądam rekompensaty.

Sherlock wyciągnął pogniecioną dwudziestkę – oszczędzał ją na papierosy, ale się rozmyślił.

- Ile jest warta twoja urażona miłość własna? Myślę, że chyba wystarczy?
Włożył banknot do kieszonki Andersona, obok anonimowego pojemniczka. Silny środek przeciwbólowy; niezły narkotyk. Raczej to pierwsze, niż drugie. Sherlock nie zamierzał tego roztrząsać. Każdy ma swój ból i każdy stara się z nim walczyć, jak może.
Skinąwszy głową, obszedł Andersona i skierował się na drugą stronę ulicy. Pójdzie do metra i kupi gazetę. Przed nim weekend, trzeba go jakoś przetrwać. W poniedziałek będzie można przyjść znowu – Lestrade powiedział, żeby nie przychodzić za często... Trzy razy w tygodniu to przecież nie za często?
Sherlockowi nie było dane dotrzeć na drugą stronę ulicy. Duży niebieski samochód (hatchback, auto rodzinne, dzieci plus pies...) wyskoczył nie wiadomo skąd. Nie, wróć. Kierowca jechał prawidłowo, to Sherlock naruszył przepisy. Naruszał je całe życie, co stało się nawykiem gorszym od palenia papierosów.
Impet uderzenia wyrzucił go w powietrze i cisnął na maskę, potem samochód szarpnął, hamując, i Sherlock upadł na jezdnię. Zderzenie z asfaltem wydusiło mu powietrze z płuc. Sherlock leżał na plecach, czując, jak ucho zalewa mu krew, i patrzył w niebo. Żywił nadzieję, że ma jeszcze kilka sekund, żeby zapamiętać ten beznamiętny daleki błękit, zanim zasłonią go przerażone ludzkie twarze. Gapie zawsze tłoczą się wokół rannego, prawie go depcząc. A ktoś w tłumie pewnie zacznie krzyczeć: „Lekarza!"

Sherlock miał ochotę się roześmiać.
Ale nie mógł. Przecież umierał. A poza tym, to byłoby zbyt bolesne.
Cierpienie rozrywało go na pół. Nie czuł dolnej połowy ciała, jakby ból ją pożarł. Zastanawiał się, czy zdążą go dostarczyć na chirurgię i kto będzie go reanimować. Przypomniał sobie grafik, a potem pomyślał z nadzieją, że może skona, nim dotrze na stół operacyjny. Prawie chciał zobaczyć Andersona – kogokolwiek znajomego w ostatnich sekundach życia. Żeby nie czuć się tak samotnie.

Był żałosny. I bardzo cierpiał.
Kiedy sądził, że już nikt do niego nie podejdzie, obok zjawił się jakiś nieznajomy. Hałas znów wdarł się do uszu Sherlocka, razem z potokami lepkiej krwi. Sherlock zrozumiał, ze cały ten czas znajdował się jak gdyby pod wodą. Cały ten czas – a nie trwało to chyba dłużej niż sekundę.
Nieznajomy pochylił się nad Sherlockiem. Wyglądał na rozgniewanego.

Kierowca? Przechodzień? Czy nie powinien być wystraszony, ogarnięty litością i chciwą ciekawością?
- Wszystko w porządku? – spytał mężczyzna. Wokół szyi zamotany miał niebieski szalik i jego koniec łaskotał Sherlocka po twarzy, rozpraszając myśli.
- Nie, nie wszystko w porządku. Umieram – wyjaśnił Sherlock bardzo spokojnie. Przywykł do kontaktów z idiotami. Facet musiał należeć do tego właśnie gatunku, gdyż oznajmił stanowczo:

- Nie umierasz. Wszystko jest w porządku.

- Potrącił mnie samochód.

- Głupstwo – burknął tamten, chwytając Sherlocka za rękę. Sherlock nie zdążył nic powiedzieć, nie zdążył krzyknąć, kiedy nieznajomy poderwał go szarpnięciem. Ból stał się nie do zniesienia, odrętwiałe nogi odmówiły posłuszeństwa, połamane żebra przemieściły się w klatce piersiowej, najwyraźniej przebijając płuca.
Sherlock otworzył oczy... i wszystko było z nim w porządku. Nic go nie bolało, a obok nie było nikogo. Niebieskie auto ominęło go ostrożnie. Za kierownicą siedział siwy starszy pan w sportowej marynarce.

Sherlock obejrzał się.

- O, cholera!
To był Anderson. Wytrzeszczał oczy, złapawszy Sherlocka za ramię. To nie bolało, chociaż powinno.

- Żyjesz?

- Wyjątkowo głupie pytanie – zauważył Sherlock, kręcąc głową. Dotknął ucha i skroni, lecz nie dojrzał na palcach śladów krwi. Na płaszczu też ich nie było, chociaż dokładnie widział...

Czy nie widział?
Sherlock odchylił głowę – niebo tak samo błękitne i bezmyślne.

- Miałeś szczęście, że zdążyłeś odskoczyć.

- Co?

- Samochód leciał jak torpeda! Ale i ty się nie rozglądałeś na boki.

- Co powiedziałeś?

- Na pewno wszystko w porządku? Jakiś jesteś przybity. To znaczy zawsze jesteś przybity, ale teraz...

Sherlock odszedł, nie słuchając dalej. Chwiał się lekko. Kiedy zszedł na stację metra, dotknął palcami policzka – tam, gdzie załaskotał go niebieski szalik.

Interesujące...

xxx

- Białaczka! – zawołał Sherlock triumfalnie, wchodząc do gabinetu Lestrade'a. W zapale nastroszył włosy, a potem poprawił pofałdowane rękawy fartucha. – A dokładniej, przewlekła białaczka szpikowa1, jeśli cię to interesuje.

- Sherlock! Chyba już prosiłem, żebyś nie wchodził do mnie bez pukania! I w ogóle – Lestrade surowo splótł palce, siedząc za swoim paskudnym, kwadratowym biurkiem – jestem trochę zajęty.

Sherlock spojrzał.

O, interesant – nie zauważył go (źle, źle, źle). Siedzi na krześle, gapi się.
- Tak, tak, oczywiście – wymamrotał Sherlock w stronę Lestrade'a. – Proszę wybaczyć. – Podszedł do okna i wyjrzał przez nie, zakładając ręce za plecy. Okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec szpitala. Przygnębiający widok, ale Lestrade nigdy nie opuszczał żaluzji. W szybie widać było, jak Lestrade obrzuca Sherlocka długim, zmęczonym spojrzeniem, a potem zwraca się do gościa z zakłopotanym uśmiechem,
- No cóż... ekhm... To by było wszystko. Jeśli pojawią się jakieś problemy, proszę zwrócić się do miss Donovan.

Kiedy gość zamknął za sobą drzwi, Greg przeciągnął się ze stęknięciem, potarł skronie i obrócił się na krześle w stronę Sherlocka, gotów słuchać.
- No, kto tam ma CML?

- Ta kobieta z pięćset ósmej.

- Pięćset ósma? - Lestrade zmarszczył czoło, próbując zrozumieć. - Chwila, to nie mój oddział!

- Jaka różnica! – Sherlock z rozdrażnieniem wzruszył ramionami. - Nie mogę przecież iść z tym do Dimmocka! Kobieta z pięćset ósmego, z podagrą. - Starał się wyrazić głosem całą swoją pogardę, wypowiadając tę dyletancką diagnozę. - Sześćdziesiąt dwa lata, wnuczka przyniosła jej jedzenie z kafeterii.

- I co?

- Nie zjadła.

- Wiesz, jestem w stanie ją zrozumieć – parsknął Lestrade. Nigdy nie traktował spraw zbyt poważnie. A raczej starał się nie okazywać tej powagi - widocznie obawiał się wizerunku groźnego szefa oddziału. Ta wieczna potrzeba bycia „swoim", pielęgnowania dobrych stosunków z byłymi kolegami, a obecnie podwładnymi. Zdaniem Sherlocka był to nonsens, lecz jego pogląd Lestrade'a nie interesował. Przynajmniej nie w sferze osobistej; ewidentnie dał to do zrozumienia. Gdyby byli przyjaciółmi, wtedy jeszcze można byłoby coś doradzać.

Lecz Sherlock nie miał przyjaciół.

I to było zupełnie normalne.

- Z miodowych ciastek też zrezygnowała, chociaż to jej ulubione. I z batoników z automatu. I sałatki owocowej. Powiedziała mi, że jest syta, chociaż ostatni posiłek przyjęła pięć godzin i dwadzieścia minut wcześniej.

- No i co? Starsi ludzie niewiele jedzą.

- „Starsi ludzie niewiele jedzą" – powtórzył Sherlock drwiąco. – To twoja opinia jako lekarza?
- Stop. Poczekaj! Ona powiedziała ci… Sherlock! - Lestrade załamał ręce, robiąc cierpiętniczą minę. - Rozmawiałeś z pacjentką? Przecież już o tym mówiliśmy! Nie wolno ci tak sobie wchodzić do sal i wypytywać pacjentów! Ty tutaj już nie pracujesz, i jeżeli ktokolwiek się dowie …

- Nie bój się, nikt się nie dowie. Tak samo, jak nikt nie dowiedziałby się o jej białaczce, gdyby nie ja. Wypełnienie brzucha i artretyzm - objawy. Ponadto analiza jej krwi wykazała podwyższony poziom granulocytów, ale że ją wepchnęli na internę z podagrą, to raczej nie zdiagnozowanoby tego zbyt szybko.
- No tak. Dobrze. – Lestrade znów potarł skronie. Ten gest Sherlocka okropnie drażnił. – Zobaczyłeś, ze starsza dama nie je miodowych ciasteczek i postawiłeś diagnozę. Choroba, której w naszym szpitalu nie odnotowano od dwudziestu lat...

- Ośmiu. Trzeba jej zrobić biopsję.
- Na podstawie tego, że ta pani nie chce jeść. Staruszce z artretyzmem. Zrobić bolesny i poważny zabieg. Dlatego, że podejrzewasz...
- Ja wiem. – Sherlock popatrzył Lestrade'owi prosto w oczy i to znowu zadziałało. Ordynator odwrócił wzrok i zaczął grzebać w szufladzie biurka i podziwiać otwartą paczkę papierosów, leżącą na dokumentach. - Wiem, i ty też wiesz. Moje domysły w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach okazują się słuszne.

- Lecz zawsze pozostaje ten jeden procent, prawda?

Przeklęta statystyka. Sherlock ponownie odwrócił się do okna, chowając ręce do kieszeni fartucha. W ustach czuł gorycz (straszliwie chciało mu się palić). Lestrade ma rację, podupada ostatnimi czasy i jest do niczego. Musi więcej pracować.

Za jego plecami rozległo się ciężkie westchnienie.
- Dobrze. Porozmawiam z Dimmockiem. I postaram się nie wspominać twojego nazwiska.

- Domyśli się.
- To już mój problem, okej? Idź do domu, Sherlock.

- Co? – Sherlock wystraszył się mimowolnie i obejrzał przez ramię. – Nie! Jeszcze wcześnie! – Dostrzegł wyraz twarzy Grega i postarał się ukryć emocje. – Pójdę wieczorem. – Najważniejsze to powiedzieć to pewnym tonem. – Kiedy skończy się dyżur.

„Ale ty nie masz żadnego dyżuru" – zawisły w powietrzu niewypowiedziane słowa. Lestrade spojrzał z litością – o, prawidłowo. Błogosławieni tępi ludzie z ich sentymentami. Błogosławiony Lestrade z jego dobroczynnością. Sądził, ze Sherlock zginie w domu, bezczynny – umrze z nudów. Albo koszmarów przeszłości. Albo zastrzeli się ze swojego niezarejestrowanego pistoletu. Oczywista bzdura, lecz Sherlock nie chciał sprawdzać tej teorii – czasem nawet Lestrade stawiał prawidłowe diagnozy. Któż to wie, może to właśnie jeden z tych przypadków?

- A więc? – Lestrade odkaszlnął, sygnalizując, że spotkanie ma się ku końcowi. Sherlock odwrócił się do okna.

- Jest pewien człowiek. Wyrwał mnie wczoraj spod kół samochodu.
- Co?!

- Znasz go. Na pewno.

- Spod samochodu, Sherlock...?
- Przychodzi do kogoś do szpitala. Dość często. Myślę, że nie do chorego, tylko do któregoś z pracowników.

- I co z nim? – Lestrade, uosobienie cierpliwości. Sherlock usłyszał cichy szelest. Greg wyjął papierosa i obracał go w palcach. Sherlock zaciskał pięści w kieszeniach, aż jego własne palce zaczęły drętwieć.
- Na razie nie wiem, ale zamierzam to wyjaśnić. Jestem ciekaw.
- Sherlock Holmes jest zainteresowany zdrowym człowiekiem? To należy uczcić. Zapalimy?

- Rzucasz.

- Ostatni. Mówiłeś, że jak się nazywa ten twój zbawca?

- Nie mówiłem.
Lestrade milczał, czekając na coś, a potem ponownie westchnął. W obecności Sherlocka ciągle wzdychał i to było niewymownie denerwujące.

- Po co mi to w ogóle powiedziałeś?
Sherlock sam nie wiedział i rozzłościł się, że Lestrade powiedział to głośno.

- Powodzenia – rzucił, kierując się do drzwi. – A ten nowy pracownik, z którym rozmawiałeś, ma skłonności do sadyzmu.

Wyszedł, zanim jeszcze Lestrade zdążył upuścić swojego papierosa.

xxx

- Co u pana słychać?

- Dziękuję, w porządku. A co u pani?

- Wolałabym usłyszeć coś więcej.

- No proszę! A mnie się zawsze wydawało, że takie pytania ludzie zadają jedynie z uprzejmości.
Sherlock założył nogę na nogę i poprawił się w fotelu. Z uśmiechem patrzył na kobietę siedzącą przed nim. Pokazywał, że wszystko jest w porządku. Że nie ma skłonności do agresji, ani do depresji.

Dziękuję. W porządku.
- Opuścił pan nasze poprzednie spotkanie.

- Tak. Miałem sprawy.
- Jakie? – Pochyliła się lekko do przodu, zakładając za ucho kosmyk włosów. Sądząc po małżowinach usznych, niedawno przebyła infekcję, ale już wszystko wróciło do normy. – Mister Holmes?

- Czy to przesłuchanie?

Zacisnęła wargi. Rozczarowana. Nic nowego. Pewnie jest Sherlockiem znudzona – za każdym razem dokładnie ten sam schemat.
W tym roku już trzykrotnie chorowała na anginę. Powinna zrobić badania.

- Zgłosił się pan na terapię dobrowolnie.

Niezupełnie. Nie miał wyboru, został zagnany w ślepy zaułek.
Sherlock patrzył terapeutce w oczy, czekając, aż ta odwróci wzrok, jednak ona patrzyła i patrzyła, aż zrobiło się to nudne. Odwrócił twarz w stronę okna, za którym padał deszcz.

- Ależ fatalna pogoda jak na tę porę roku. Nie sądzi pani?
- Jest pan przecież lekarzem, mister Holmes.
Byłem lekarzem.

- Powinien pan wiedzieć, że nie da się wyleczyć człowieka, który nie chce być zdrowy.
Kompletna bzdura. Zajmował się chorobami, nie ludźmi. Po prostu usuwał zakłócenia w organizmie, a jeżeli powracały, usuwał je ponownie. Nie mógł prowadzić wzruszających rozmów z każdym pacjentem.

Nie mógł.

Nie chciał.

I nie zechce.

- Co pan myśli o terapii grupowej? - spytała kobieta, widocznie ostatecznie załamana. I stało się jasne, że to pytanie zamierzała zadać na poprzednim spotkaniu.

- Zły pomysł. Powinna pani wiedzieć, że jestem socjopatą.

- Sam sobie pan postawił tę diagnozę.

- Postawił mi ją szkolny psycholog.

- A pan stara się dopasować?

Sherlock odwrócił się.

- Możliwe, że po prostu nie chcę być zdrowy.

xxx

Sally Donovan wyszła z sali i na sekundę zamarła. Potem stanowczym krokiem podeszła do ławki dla odwiedzających.

- Pomyślałam, że będziesz ciekaw.

- Nie jestem.

Sherlock jednym dużym łykiem dopił swoją kawę. Była obrzydliwa, po prostu odrażająca.

- Przecież to ty ją zdiagnozowałeś.

- Nadal nie jestem zainteresowany.

- W takim razie dlaczego siedzisz naprzeciwko jej pokoju?
Sally Donovan wznosiła się nad nim jak karzący anioł z podkładką w ręku.

- No dobrze. Jestem zainteresowany. Mów.
- Akurat! – parsknęła ta okropna kobieta i odeszła korytarzem. Przez parę sekund Sherlock patrzył za nią, a potem zerwał się na nogi, rzucając na posadzkę zgnieciony kubeczek.
Dogonił ją koło stanowiska pielęgniarek i wyrwał kartę z rąk.

- Ej!
Sherlock szybko przebiegł wzrokiem po drobnych wersach. Donovan bezskutecznie próbowała odebrać mu papiery.

- Wezwę ochronę i wywalą cię stąd na kopach!

- Skończyłem, nie wyj. – Drwiąco wygiął wargi, rzucił jej dokumenty i oparł się o blat, dysząc ciężko. Po biegu pobolewała go noga, ciałem wstrząsały drobne, niezauważalne na pierwszy rzut oka dreszcze. Zamknął oczy i uśmiechnął się, szczęśliwy.

O tak. Zwycięstwo. Upojenie.

Naturalnie wiedział, że będzie miał rację. Jednak zawsze jest ten cholerny jeden procent. Prawdę mówiąc, Sherlocka to lekko niepokoiło. Błąd, niedoskonałość, możliwość porażki.
Prawdę mówiąc, ubiegłej nocy nie mógł spać.

Ale teraz już wszystko w porządku. Wiedział, że będzie miał rację i miał ją. Sherlock Holmes się nie myli. Jak zawsze genialny.
- Zadowolony jesteś, świrze?
Złośliwy głos Donovan dźwięczał za barierą zmrużonych powiek i był zbyt daleko, by wyrządzić mu krzywdę. Sherlock był w bezpiecznej strefie własnego zwycięstwa. Był odporny na zranienia. Był wspaniały. Niepotrzebny mu idiotyczny biały chałat, by pozostawać sobą.

Nawet ręce mu do tego niepotrzebne.

- Białaczka w fazie akceleracji, przełom blastyczny2 w najbliższym czasie. Już za późno, żeby ją leczyć.
- Oczywiście. Wiem. - Sherlock otworzył oczy, czując lekki dyskomfort. Gdyby można było w pełni funkcjonować z zamkniętymi oczami… Lecz musiał widzieć, żeby myśleć. Nawet jeżeli trzeba znosić pogardliwe spojrzenie Donovan. - W jej wieku nie mogło być inaczej.

- W takim razie wyjaśnij mi, po co było męczyć ją biopsją? Tylko by powiedzieć, że prędko umrze?

- Mówisz poważnie?

- Tak. - Donovan wychyliła się do przodu, naruszając granice jego przestrzeni osobistej. Sherlock miał straszną ochotę skrzyżować ręce na piersi, lecz nie pozwolił sobie na taki luksus. Patrzył na głupią twarz pielęgniarki, próbując zrozumieć, jakim cudem zdolna jest zadawać podobne pytania. – Kto i jaki ma z tego pożytek?
- Jaki pożytek jest z diagnostyki? – sparafrazował Sherlock wolno, nie wierząc własnym uszom. Sally przewróciła oczami.
- W tym konkretnie wypadku. Przyznaj, że to wszystko było tylko po to, żeby udowodnić, że znów miałeś rację. Po prostu potwierdzić twój domysł. Ale pani Hubbard, jak i jej córka, i wnuczka, wolałyby nie przechodzić przez to, żeby dowiedzieć się, że nic już nie możemy zrobić.

- Zdaje się, że nie do końca łapiesz sedno naszego zawodu. My tu nie jesteśmy po to, by kłamać ludziom, że będą żyć wiecznie. Wszyscy umierają.

Donovan pokręciła głową, patrząc na niego z litością. Nie zamierzała kontynuować rozmowy, więc Sherlock odwrócił się i pośpiesznie pomaszerował w kierunku wyjścia z oddziału. Zamierzał jeszcze napić się kawy i zajrzeć do laboratorium.

To był udany dzień.

xxx

John siedział na stole i machał nogami. Obok niego leżał martwy mężczyzna.

- Ciężki dzień? - zapytał go John, uśmiechając się słabo. Mężczyzna nie odpowiedział, więc John obrócił się niezgrabnie. Nachylił się, dotknął ręką szorstkiego policzka, wziął w dłonie twarz martwego. Spróbował przypomnieć sobie, o czym myślą umarli, lecz nie zdołał.

- Nic nie szkodzi - powiedział przyciszonym głosem, chociaż byli sami. Pogłaskał mężczyznę tak, jak głaszcze się kota, niedbale i pieszczotliwie. - Prędko minie.

Molly Hooper weszła do kostnicy, wzdrygnęła się z zaskoczenia i upuściła niesione pudełka, w których coś zagrzechotało. Nerwowym gestem odgarnęła z twarzy niewidzialny kosmyk, choć jej włosy były mocno związane w kucyk.

- O, to ty. A ja myślałam... – wymamrotała, podnosząc jedno pudełko. John zeskoczył ze stołu, by jej pomóc.

- Sądziłem, że masz przerwę. Przyszedłem tutaj trochę pomyśleć...
Molly uśmiechnęła się krótko.

- Zły dzień, co? To wszystko przez niego?

- Skąd wiesz?

- Widzę po twoich oczach.
John ze zdumieniem podniósł rękę, dotknął miękkiej dolnej powieki. Molly roześmiała się, musnęła palcami jego nadgarstek ale natychmiast cofnęła się, zmieszana.

- Nie próbuj, niczego nie namacasz. Po prostu… jesteś smutny. I wystraszony. Pierwsze spotkanie było niezbyt udane?

John wzruszył ramionami. Niegdyś też umiał widzieć smutek w oczach innych ludzi, a teraz jakby oślepł sercem. Pamiętał, że kiedyś potrafił bać się lub smucić; to było podobne do nieuchwytnego smaku lub melodii - coś bardzo znajomego i już, już masz sobie przypomnieć, lecz…

- Czuję, że z nim będzie sporo problemów - powiedział John ponuro. - Z tym Sherlockiem Holmesem.

Nie przypuszczał nawet, jak wiele było w tym racji.

xxx

Pacjent miał dwadzieścia sześć lat i na nieszczęście był przytomny. Co znaczyło: gadatliwy.

- Jesteście pan moim lekarzem prowadzącym?

- Nie. Po prostu przeprowadzę parę analiz - zakomunikował Sherlock mgliście, wyjmując pałeczkę do wymazów. – Proszę otworzyć usta.

Wziąwszy próbkę śliny i nalotu z języka, Sherlock odrzucił koc i zaczął oglądać nogi chorego. Chłopak skulił się, próbował unieść na łokciach, lecz Sherlock pchnął go w pierś, zmuszając, by opadł na poduszkę.

- Proszę się nie ruszać.

- Dobrze. Pan nie w humorze, co?

Sherlock zignorował to oświadczenie. Kiedy pacjent nadal głupio żartował i próbował nawiązać rozmowę, Sherlock obejrzał owłosione, napuchnięte kostki, nachyliwszy się nisko i prawie dotykając ich nosem. Następnie zwrócił uwagę na stopy. Skóra na podeszwach była gruba i miała dziwny, szary odcień.

- Ma pan skarpetki złej jakości. Nogi się pocą i skarpetki farbują. - Sherlock zmarszczył się. - Nie. Zbyt obfite pocenie. Pocą się mocno tylko nogi, czy pachy też?

Pacjent wydawał się zmieszany, co było po prostu absurdalne.

- Ja nie... eeee... Nie, nie sądzę, że mocno się pocę. Ekhm... Normalnie. Nie bardziej niż inni.

Sherlock spojrzał na niego nieprzychylnie. Westchnął, przesunął palcami po stopie.

- Aj! Co pan… Łaskocze!

- Niech pan będzie mężczyzną, to można wytrzymać! - rzucił Sherlock, marszcząc brwi. Wskazał zadraśnięcie u nasady dużego palca. – Ma pan w domu kota? Chomika?

- Świnkę morską. - Oczywiście. Oczywiście! Trzeba być idiotą, by nie zrozumieć tego od razu. Sherlock zmarszczył się jeszcze bardziej, ścisnął skórę obok zaognionego zadraśnięcia. Chłopak zasapał, lecz nie zaczął się skarżyć, tylko dodał: - Nazywa się Eddie.

- Zbyteczna informacja.

- Sam pan zapytał o świnkę.

- Ale nie pytałem o jej przezwisko – odciął się Sherlock, podchodząc do aparatu obok łóżka.

- Czy ja pana denerwuję?

- Tak.

Zapadło milczenie. Sherlock niechętnie odwrócił się do pacjenta.

- Nie drażni mnie pan osobiście. Wszyscy głupi ludzie mnie drażnią.
Usiłował naprawić sytuację, lecz kolejnym raz przekonał się, że lepiej nie próbować być uprzejmym; chłopak wykrzywił usta.

- Chcę widzieć się ze swoim lekarzem.

- Już prawie skończyłem. Po prostu proszę leżeć cicho. - Sherlock znów obrócił się do aparatu, zamierzając coś sprawdzić, lecz w tejże chwili zabuczał pager. Z przyzwyczajenia Sherlock włożył rękę do kieszeni, a potem przypomniał sobie, że już od dawna nie ma pagera. Ekran telefonu świecił, wiadomość z nieznanego numeru.

Wyjrzyj na korytarz. JW

Sherlock zmarszczył się, lecz natychmiast ruszył do drzwi sali - i w tym momencie aparat eksplodował.

Nie zdarzyło się to nigdy wcześniej. Ani razu. Pokój natychmiast wypełniły gryzący dym i smród palonego plastiku. Uszy Sherlocka wypełnił cienki pisk – i narastał. Sherlock upadł na podłogę, zasłaniając głowę rękami. Bomby. Nalot!

Podniósł się natychmiast, zakląwszy przez zęby. Lewa noga była bezwładna. Od dymu łzawiły mu oczy. Łzy płynęły bezustannie. Pacjent na łóżku wygiął się w ataku kaszlu, a potem zarzęził. Pisk stał się nieznośny.

Sherlock przekręcił pacjenta na plecy, szybko obejrzał i przygotował się do przeprowadzenia intubacji. Sięgnął do stolika przy łóżku, gdzie zazwyczaj przechowywano narzędzia szybkiej pomocy. W głowie miał pustkę, w uszach - ucisk, a ciało poruszało się automatycznie. Sherlock wziął laryngoskop i rurkę intubacyjną, lecz kiedy podniósł ją do ust pacjenta, nagle zaczęły mu się trząść ręce. Przestraszył się, że nie będzie mógł jej poprawnie wprowadzić. Atak paniki wzmógł się, kiedy chłopak wytrzeszczył oczy, ze zgrozą patrząc na Sherlocka. W kącikach oczu pacjenta zgromadziły się łzy, naczynka w białkach popękały, pokrywając je czerwoną siateczką. Chłopak szeroko otworzył usta, próbując wciągnąć powietrze, lecz jego gardło było ściśnięte skurczem. Sherlock włożył mu rurkę do ust, lecz tworzywo stuknęło o zęby, następnie podrapało podniebienie, wywołując odruch wymiotny. Sherlock cichutko zajęczał przez zęby, próbując przytrzymać narzędzia mocniej.

W tym momencie ktoś chwycił go za ramię i odepchnął od łóżka. Sherlock cofnął się, poczuł, że traci równowagę i klapnął na tyłek. Siedząc, przypatrywał się obojętnie, jak lekarz wprowadza rurkę do tchawicy i mankiet rozdyma się powietrzem. Aparat wciąż dymił, kawałki metalu i plastiku leżały na podłodze.

Sherlock spojrzał na swój telefon, lecz ten był całkowicie rozładowany, jak i kilka godzin wcześniej.

xxx

Wiedział, że tak to się skończy.

Wiedział od samego początku. I Lestrade też wiedział.

- Wiedziałem, że tak to się skończy. Mamy duży problem, Sherlock, duży…

Chodził po korytarzu tam i z powrotem, a Sherlock siedział na krześle, nisko zwieszając głowę. Fartuch Lestrade'a wydawał się szary i zmięty, ręce Sherlocka były bezsilnie opuszczone na kolana - bezużyteczne, znienawidzone ręce.

Z boku mogło się wydawać, że Lestrade jako lekarz właśnie powiadamia pacjenta, że wszystko już skończone. Sherlock czuł, że ktoś go obserwuje z końca korytarza. Czuł na sobie baczne, uważne spojrzenie, wręcz palące skórę. Sherlock gapił się na płytkę pomiędzy swoimi butami. Postawił stopy tak, by nastąpić na skraje kwadratu po obu stronach, idealnie równolegle. Udało się.
- Żałuję – oznajmił Lestrade. To była kwestia Sherlocka, ale obaj wiedzieli, że Sherlock tego nie powie. W każdym razie nie głośno. – Pacjent jest stabilny i może nam się uda go ułagodzić, żeby nie składał skargi. Nie mam pojęcia, co ty zrobiłeś z tym sprzętem i nie chcę wiedzieć. Wystarczy, że stawiałeś diagnozę, nie będąc pracownikiem szpitala. Jeśli pojawisz się tutaj ponownie, główny ordynator wystąpi o sądowy zakaz zbliżania się do tego szpitala. Poważnie. Sherlock, słyszysz mnie? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Sherlock podniósł się i zdjął z oparcia sąsiedniego krzesła swój płaszcz. W kieszeni miał próbki śliny i nalotu z języka – pałeczki w wodoszczelnych opakowaniach. Płaszcz wydawał mu się nieprawdopodobnie ciężki, jakby przemókł na wylot - jakby Sherlock schodził pod wodę.

A on zaledwie wychodził.

- No cóż - powiedział.

- No cóż - odkaszlnął Lestrade, a potem nagle wyciągnął rękę. - Było przyjemnie pracować z tobą. - Otwarte kłamstwo. - Żałuję, że tak wyszło. – Znów kłamstwo. - Jeżeli będę ci potrzebny, masz mój numer. Masz go, prawda?

Lestrade próbował zajrzeć mu w twarz, a to teraz było zupełnie zbyteczne. Sherlock krótko potrząsnął ręką Lestrade'a i odwrócił się.

- Możesz mnie nie odprowadzać.

Lecz Lestrade poszedł za nim, widocznie chciał się przekonać, że Sherlock rzeczywiście opuści szpital.

Na zakręcie Sherlock zatrzymał się i popatrzył w drugi koniec korytarza - tam, skąd ktoś świdrował go spojrzeniem. Nikogo tam nie było, tylko mrugała lampka. Zapalała się i gasła, jakby sygnalizowała coś ważnego.

1 Przewlekła białaczka szpikowa - dość rzadka choroba, często dziedziczna. Rozwija się niepostrzeżenie, objawy są niezbyt straszne - ogólne niedomaganie, anemia, częste infekcje, artretyzm. Powiększenie śledziony. Uleczalna we wczesnym stadium.

2 Przełom blastyczny - finałowe stadium rozwoju CML, kiedy dochodzi do wzrostu liczby komórek blastycznych, co przypomina ostrą białaczkę choroba przebiega bardzo szybko, a pacjent nie ma już szans.