Od autorki: Tekst napisany na akcję na Forum Mirriel. Zalecana muzyka do słuchania przy czytaniu: Old Time Radio "I hate Christmas" lub "Kropki kreski" Moniki Brodki. Można traktować jako drugą część "Opowieści o diademie" mojego autorstwa.
Luna Lovegood nie lubiła świąt.
Oczywiście, kiedyś lubiła. Gdy ma się tylko kilka lat, wszystko jest proste i radosne. Są święta, jest rodzinna atmosfera. Jest śnieg, są rodzice, prezenty pod choinką. Świąteczny dzień, podczas którego wszyscy są szczęśliwi. Zero problemów.
Lata mijały, Luna dorastała, ale święta zawsze były takie same. Jednak gdy miała dziewięć lat, coś się zmieniło.
Jej mama lubiła eksperymentować z zaklęciami i eliksirami. Jej pozytywne myślenie, to z którego Luna będzie później znana, i permanentne zamyślenie pomogły jej przerwać ostatnie trzy lata eliksirów, kiedy zaczął nauczać profesor Snape. Zarówno z eliksirów, jak i z zaklęć Owutemy zdała na „wybitny", więc pracowała w dość znanej formie czarodziejskiej, specjalizującej się właśnie w tych dziedzinach wiedzy. Ostatnimi czasy pracowała nad nowym, międzynarodowym projektem, który mógł wstrząsnąć posadami całego magicznego świata. Jednocześnie nikt nie wiedział, co dokładnie miał przedstawiać – Selena Lovegood często się śmiała, że pracuje prawie jak Niewymowna.
Od końca wakacji Luna widziała matkę tylko przelotnie, przy posiłkach. Pozostawiona sama sobie (Ksenofilius Lovegood dużo podróżował), często chodziła w odwiedziny do domu Ginny Weasley. Weasleyowie byli jedyną czarodziejską rodziną w okolicy, więc często tam zaglądała od czasu pierwszej wizyty, która miała miejsce rok wcześniej. Poszły tam razem z mamą, by przywitać się z nowymi sąsiadami (Lovegoodowie dopiero co się przeprowadzili z północnej Walii) – teoretycznie na pięć minut, tylko żeby się przywitać, jednak były w Norze przez pół dnia. Oczywiście, Luna zaraz się zaprzyjaźniła z jedyną córką Weasleyów.
W pracowni jej mamy był zaznaczony duży krąg. Wewnątrz niego mama pracowała, a żeby jej córka się tam nie dostała i żeby nic jej się nie stało, był otoczony osłoną bezpieczeństwa. Luna z reguły nie lubiła siedzieć w pracowni, ale tamtego dnia mama zaprosiła ją, bo, jak mówiła, była na ostatniej prostej w drodze do ukończenia zadania. Tak więc zaraz po śniadaniu Luna podreptała za mamą do pracowni.
- Popatrz - powiedziała Selena Lovegood - ten kamień jest kluczowy dla całego projektu.
Na małym postumencie leżał czarny kamień, wielkości piąstki Luny. Dziewczynka pomyślała, że wygląda dokładnie jak wielki kamień, stojący przed ich domem, choć ten oczywiście był o wiele mniejszy.
- Co się z nim stanie, mamo?
- Zobaczysz.
Pani Lovegood rozejrzała się po pokoju, szukając fiolki z fioletowym eliksirem i wyjmując zza ucha różdżkę.
- Odsuń się, kochanie - powiedziała, po czym wylała na kamień dwie krople eliksiru. Płyn rozjarzył się perłowym światłem i zniknął, tak jakby wsiąknął w kamień.
Mama Luny chwyciła mocno różdżkę, wyczekiwali nią w kamień i wyszeptała parę słów. Przez kilka sekund nic się nie działo, ale potem z kamienia zaczęło wydobywać się światło. Było tak mocne, że Luna musiała zamknąć oczy. Gdy tylko przestało być przeraźliwie jasno, kamień rozpadł się na małe kawałki, jednocześnie tworząc biały dym.
To dym, który wydobył się z kamienia, zabił Selenę Lovegood - nie od razu oczywiście. Uzdrowiciele ze szpitala im. Świętego Munga załamywali ręce - mogli tylko powiedzieć, że została czymś napromieniowana. Luna była zdrowa tylko dlatego, że ochroniła ją osłona kręgu w pracowni matki.
Pani Lovegood zmarła w Święta Bożego Narodzenia. Potem już nic nie było takie jak dawniej - pan Lovegood przestał podróżować, zajmując się tylko wychowaniem córki redakcją "Żonglera".
A mała Luna nie potrafiła już spokojnie i z radością myśleć o świętach.
