Prolog

Ruchome ulice Waszyngtonu. Prawie świtało. Ludzie bez wyrazu twarzy śpieszący w różne strony świata, z maskami na twarzach i zegarkami w dłoniach. Szłam przed siebie, zupełnie bez celu, jakbym coś zgubiła. A w środku czułam się okropnie samotna, zdruzgotana, pozostawiona sobie samej, na pastwę losu.
Skręciłam w prawo, w ciemną ulicę a przede mną pojawiła się wąska droga, ślepy zaułek. Tak myślałam, jednak zobaczyłam dziurę w płocie a za nią światło…
Nie była mała ani duża, była w sam raz. W sam raz, abym przełożyła jedną nogę, potem drugą i nim się obejrzałam byłam już po drugiej stronie. Był tam ogromny ogród, w którym długi bluszcz porastał już połowę frontowej ściany domu. Achh…dom. Stary – to na pewno, gdzieniegdzie odpadał tynk, ale moim zdaniem i tak wyglądał dostojnie, z bogatymi drzwiami i zdobieniami…Weszłam. Jakaś część mnie broniła się przed tym, ale ta druga usilnie o to prosiła. Przekroczyłam próg. Dostrzegłam schody prowadzące na górę i drogie balustrady a w kącie coś się poruszało. Było ciemno, ale nie dość żebym nie zauważyła. Podeszłam bliżej. Na wysokości moich oczu coś rytmicznie się poruszało…w lewo, prawo i spowrotem.
Dotknęłam powoli lakierowanej powierzchni. Przedmiot z początku wydawał się mały, potem stawał się większy, aż uświadomiłam sobie, że to jest but….Dotknęłam wyżej…kawałek spodni i ludzka noga. Odsunęłam się przestraszona i gdy promienie słoneczne zaczęły wpadać przed brudne okna przedzierając się przez gąszcz pajęczyn dostrzegłam człowieka wiszącego na linie i kołyszącego się w takt tykającego zegara. ''Tik – tak'', chociaż nic nie słyszałam, ta bezdźwięczna melodia doprowadzała mnie do szału. I wtedy ujrzałam jego twarz…całkiem znajoma…Nie!!!! To był Jack!!!...
Ktoś dotknął Mojego ramienia.
-Witaj w moim koszmarze…- wyczytałam z ruchu warg nieznajomego.

***

-Sue obudź się, no już wstajemy…
-Lucy?
-Nie. Święty Mikołaj. Pewnie, że ja a kto inny…
Zastanowiłam się przez moment. Tak…wyglądała jak Lucy, mówiła jak Lucy…to z pewnością była Lucy.
Patrzyła teraz na mnie tak jak patrzy się na osobę niezrównoważoną psychicznie, gdyby mogła pewnie zadzwoniłaby po kolegów z kaftanami.
-Coś Ci się śniło? – Spytała z troską w głosie.
-Nie…Nie pamiętam. – Skłamałam. Bo tego, co mi się śniło nie dało opisać się słowami. Potem nastąpiły codzienne czynności. Po ubraniu się i zjedzeniu śniadania udałam się do pracy. Na progu powitał mnie Jack swoim uśmiechem.
-Sue! Mamy sprawę…wiesz to jest strasznie ciekawe… - powiedział podekscytowanym głosem
- Ach tak…miło Cie widzieć – chciałam dodać ''żywego", ale się powstrzymałam.
- Sue – mówił prowadząc mnie przez długi hol – chciałbym Ci kogoś przedstawić.
-Umieram z ciekawości… - powiedziałam zanim się zastanowiłam.
- Oto Sam Chutley. – Jack wskazał na kogoś stojącego za moimi plecami. Obróciłam się i zobaczyłam wysokiego blondyna uśmiechającego się zawadiacko.
-Miło mi Cie poznać Sue. Słyszałem o Tobie naprawdę bardzo dużo. Wydaje mi się jakbym Cie skądś znał…
- Mi Ciebie również – powiedziałam i podałam mu drżącą jeszcze rękę.
Ja Go już znałam. Z mojego najgorszego koszmaru….

ROZDZIAł I

Patrzyli na mnie wciąż nie rozumiejąc moich wątpliwości.
Nie wiedzieli, dlaczego taka była moja reakcja. A ja, no cóż sama do końca tego nie rozumiałam. Nie pojmowałam jak człowiek, o którym śniłam w nocy mógł się wydostać z koszmaru i jakby nigdy nic stał przede mną. Najgorsza była myśl, że Jack'owi mogłaby stać się krzywda. Za każdym razem, gdy zamykałam oczy widziałam jego twarz…obraz był jak żywy.…tzn. nieżywy. Zwariowałam – innego wytłumaczenia nie ma.
- Sue…no to jak? Będzie świetna zabawa! – Lucy mówiła podekscytowana. Chyba odleciałam w tych ich całym rozumowaniu, bo nie byłam w stanie wyłapać, o co im chodzi.
- No to? – Jack patrzył na mnie tymi swoimi pięknymi oczami…Yhy tzn. brązowymi. Były całkiem normalne. Tak nawet ZA normalne…nic nadzwyczajnego. Naprawdę. Tak właśnie myśle.
- Sue, dlaczego, się uśmiechasz? – Bobby przyjrzał mi się z zaciekawieniem. Miałam uśmiech na twarzy? Kurcze… zawszę to robię jak myśle o nim.
- No, bo…myślę, że to całkiem fajna propozycja…Tak, tak może być ciekawie, – Ups,…o co w ogóle chodzi?
Nie miałam pojęcia, ale uśmiech na twarzy moich współpracowników mówił sam za siebie.
- A wracając do tematu – zaczął Myles – facet jest strasznie zaangażowany w całą tą sprawę. Ciekawe, na czym mu tak zależy?
- W jaką sprawę? – Chyba wyglądałam jak z innej bajki, ponieważ nawet Jack, który do tej pory był wyrozumiały patrzył na mnie jak zaczarowany.
- No w tą, na którą właśnie wyraziłaś zgodę
- To…znaczy tak…wiem, ale zapomniałam – hmmm? Co ja wygaduje? – A nie moglibyście tak powiedzieć jeszcze raz, o co chodzi?...No wiecie tak dla utrwalenia wiadomości…
- Ach ta Sue, zawsze musi być świetnie przygotowana – stwierdziła Tara.
Ej? Do czego przygotowana.
- No tak właśnie – starałam się żeby mój uśmiech nie wyglądał sztucznie. Nie wiem na ile mi się to udało, ale myśle, że wyglądałam przekonywująco.
- Więc…- Myles znowu zabrał głos - Sam Chutley, ten gościu, co tutaj przed chwilą był przyszedł prosić nas o pomoc. Na obrzeżach Waszyngtonu ma posiadłość – Myles podrapał się znacząco po brodzie, a jego mina mówiła sama za siebie 'szkoda, że to nie ja' – Stary dom.
Nie wiem, dlaczego przeszły mnie ciarki
– W tym domu powiesił się kiedyś jego dziadek. Z początku myślano, że to samobójstwo, więc policja umorzyła sprawę. Jednak Sam znalazł listy zaadresowane do jego dziadka na tydzień przed samobójstwem. Listy te zawierały pogróżki. Sam myśli, że jego dziadek został zamordowany z premedytacją.
Chce odkryć prawdę, chce żeby sprawiedliwości stało się za dość i jeszcze jedno, chce aby jego dziadek odzyskał wieczny spokój. Podobno teraz jego dusza błąka się po starym domu…uuu
-Myles! – Bobby rozkazał gniewnym tonem. – Ten koniec twojej opowieści to bajka…Nic nigdzie nie straszy.
- W każdym razie będziemy mogli się o tym przekonać. – Dokończył Jack
- W jaki sposób? – Zapytałam zaciekawiona. Niepotrzebnie…znów wszyscy patrzyli na mnie tak samo.
- No zaproponował nam, żebyśmy do końca sprawy zamieszkali w tym domu. Tara i Bobby zostają. Tara będzie obsługiwała komputer, przecież sprzętu nie przeniesiemy, Bobby będzie nam potrzebny na miejscu. Reszta za jakieś 2 godz. ma być spakowana i ruszamy w drogę – to ostatnie wypowiedział jakbyśmy jechali na jakąś wycieczkę.
- Ja zostaje – oznajmiłam chłodno. Dobrze, że nie usłyszałam sprzeciwu. Wystarczył mi wyraz ich twarzy.
- Jak to? Przecież dopiero się zgodziłaś!!!
- Kiedy? – No fakt…Trzeba było ugryźć się w język…

* * *

Z radia powoli sączyły się usypiające melodie hard rockowe'go
Kawałka. Dochodziły właśnie do uszu przystojnego bruneta, gdy ten łapczywie chwytając za pokrętło z napisem 'volume' dokręcił do 32. Popatrzyłam na niego z lekkim zażenowaniem…i pomyślałam, że nawet głuchy by usłyszał….
Jack właśnie mając przed sobą pilot do radia użył go jako mikrofonu. Oddawał się muzyce, a każdy jego członek zapragnął w tym momencie odśpiewać,,Throught The eyes". Z większą siłą i Mocą. Tak to był jego czas
- You…can make The different!!!!!
- Jack! - Potrząsnęłam nim lekko – Jack ludzie się gapią...Mógłbyś przynajmniej zamknąć okno jak stoimy na czerwonym.
- Publika mnie uwielbia….,,You want be Hero… yeah"
- Jack muszę Cię rozczarować nie każdy potrafi śpiewać….
Starałam się być delikatna…jednak w jego oczach dostrzegłam lśniące kropelki…"głupia" pomyślałam klnąc w myślach.
- Ohhh… - złapał mnie za rękę – Tak mi przykro, na pewno się kiedyś nauczysz., Albo jesteś dobra w czymś innym.
Po czym wrócił do dalszego wycia. Tak wycia, bo inne słowa nie wyrażają, jak bardzo można było zepsuć ten Kawałek.
''Głupi" pomyślałam, i zajęłam się prowadzeniem czerwonego chevroleta.
- Jack… - zaczęłam po chwili. Może tym razem mi się uda. Tak, tym razem miało być inaczej czułam to. – Jack…popatrz na to z innej strony. Śpiewając śpiewająco śpiewaną piosenkę nie dostrzegasz śpiewania w śpiewany sposób…Ehh…
Nie…źle dobrałam słowa…niech to. Miał teraz dziwny wyraz twarzy…tak jakby nie zrozumiał. Ale czego? Tak prosto przemawiałam do Niego.
- Sue. Bierzmy przykład z Rosjan.
- Z Rosjan? – Zdziwiłam się.
- Tak z Rosjan….Dla nich 40 stopni mrozu to nie zimno, 40 km to niedaleko a 40% to nie wódka….
No pięknie! Zaczyna się….