A/N: Hejka! Sorry, że tak długo nic nie pisałam, ale moja wena nieco się zbuntowała i odmawia współpracy nad „Nigdy nie jest za późno…". Tym nie mniej, nie sprzeciwiła się, gdy w mojej głowie pojawił się pomysł na mały angst z udziałem Jacka i Sam, napisany z punktu widzenia bohaterów. Nie wiem, ile dokładnie będzie miał rozdziałów, bo nadal jeszcze nad nim pracuję, ale na pewno nie więcej niż 20. Nie uprzedzajcie się jednak zbyt szybko, jeśli chodzi o gatunek. Jestem znana z tego, że co by nie było, zawsze piszę szczęśliwe zakończenia. Trzeba tylko na nie poczekać! ;-)
Tymczasem pozdrawiam i życzę przyjemnego czytania.
Asia
I
„POGRZEBANE NADZIEJE"
Kiedy wspomniała o NIM po raz pierwszy, coś we mnie drgnęło. Jakaś niepewność. Nie sądziłem jednak, że to zmieni wszystko między nami. Nie po tylu latach. W końcu, tyle czasu nosiliśmy w sobie to niewypowiedziane przyrzeczenie, tę nadzieję, że może kiedyś…
Zabolało, gdy zrozumiałem, że ona i ON stają się sobie naprawdę bliscy, że kroczą ku poważnemu, długotrwałemu związkowi, jednak gdzieś w głębi serca trzymałem się tej nadziei, nadziei na to, że nie wszystko stracone. Nawet gdy powiedziała o oświadczynach, nie przestałem wierzyć. Jak sama wspomniała, jeszcze nie powiedziała „tak".
Jakim głupcem byłem.
Zaproszenie na jej ślub, wysłane pocztą (Jezu! Czy nie zasłużyłem sobie chociaż na to, by dała mi je osobiście? Tak mało znaczyłem w jej życiu?) było gwoździem do mojej trumny i ostatecznie złamało mi serce. Teraz naprawdę straciłem coś, co w istocie nigdy nie należało do mnie. Straciłem ją.
Tej nocy opróżniłem połowę swojego barku, chcąc zabić ten ból we mnie, ale prawda jest taka, że alkohol tylko go wzmógł. Umierałem od środka i nic nie mogło mnie uleczyć z tej choroby, jaką była miłość do niej, miłość najwyraźniej nieodwzajemniona.
Jeśli ktoś mnie spyta, co w tym wszystkim było najgorsze to odpowiem w ten sposób: ona nawet nie zapytała, czy się tam pojawię. Spytała Daniela, zapytała Teal'ca, a nawet Georga.
Mnie, nie.
Nie, żebym się tam wybierał. Nie zamierzałem patrzeć, jak kroczy pięknie ubrana ku ołtarzowi, przy którym stoi mężczyzna nie będący mną, a potem przysięga mu to, co powinna przysiąc mnie. Nie byłem masochistą…
Wiedziałem też, że gdy wróci jako mężatka, wszystko się zmieni. Nic już nie będzie takie samo. Nie mogłem i nie chciałem na to patrzeć.
Tylko Danny i Teal'c podejrzewali co czułem widząc jej ekscytację nadchodzącym ślubem, jej zaślepienie narzeczonym. Próbowali ze mną rozmawiać, przekonać mnie, bym o nią walczył, ale ja już miałem dość.
- Carter wybrała. Cześć pieśni.- odparłem tylko i odwróciwszy się na pięcie pomaszerowałem do swojego biura. Miałem parę rzeczy do zrobienia, zanim…
Nie, nie! Nie myślcie, że chciałem sobie palnąć w łeb. Tę fazę miałem już dawno za sobą. Jak to mówią: byłem tam, kupiłem koszulkę. Kula, którą chciałem się zabić po śmierci syna dziś była tylko przypomnieniem tego, dlaczego nie powinienem tego robić. Przypominała mi, że Charlie by tego nie chciał. Dlatego nie zamierzałem odbierać sobie życia, mimo, że bolało jak cholera. Skoro więc śmierć nie wchodziła w rachubę, a przyszłość malowała się dla mnie w nader marnych barwach, należało znaleźć alternatywę i to właśnie zrobiłem…
W dwa tygodnie od otrzymania zaproszenia i na dzień przed jej ślubem nadgoniłem całą papierkową robotę dla Hammonda, zostawiając na jego biurku kilkanaście zaległych raportów. Spojrzał na mnie podejrzliwie, ale widząc mój pozbawiony emocji wyraz twarzy, nie skomentował mojego „dziwnego" zachowania, optując za zwykłym: „Najwyższy czas, pułkowniku".
- Tak jest, sir.- powiedziałem.- Coś jeszcze, generale?- spytałem, czekając na rozkaz oddalenia.
- Nie, synu. Jesteś wolny. Odmaszerować.- usłyszałem w zamian, więc zasalutowałem, jak na dobrego oficera przystało (to już zdumiało starego Georga, który uniósł wysoko brew, skoro zwykle byłem na bakier z wojskowym protokołem) i wyszedłem, zanim generał zaczął zadawać niewygodne pytania.
Sprytnie unikając przez cały dzień członków SG-1, dyskretnie zacząłem porządkować swoją prywatną kwaterę w bazie i pakować to, co należało w niej do mnie. Nie było tego dużo- gameboy, ze trzy sztuki jo-jo, kostka Rubika i te parę zdjęć, które tutaj trzymałem. Potem poszedłem do swojego biura, by i tam dokończyć robotę, a przy okazji napisać ostatni dokument, jaki zamierzałem doręczyć Hammondowi- moją rezygnację.
Wiedziałem, że nie pozwolą mi przejść na emeryturę. Już to przerabiałem. Tacy jak ja (wysoce wyspecjalizowani taktycy i zabójcy z unikatowym doświadczeniem w tajnych operacjach) byli zbyt cenni dla programu, by pozwalać im odejść. Póki spełnialiśmy warunki fizyczne i psychiczne, póki byliśmy w stanie walczyć, pozostawaliśmy pod jego kontrolą. Dlatego zdecydowałem się na rezygnację.
Ja wiem, że oznaczało to utratę przywilejów i emerytury. Dwadzieścia pięć lat w Siłach Specjalnych Sił Powietrznych USA, wszystko, co tam wypracowałem miało iść na marne. Pieniądze jednak nigdy nie były dla mnie problemem, a i względy należne mi z racji rangi nigdy nie miały dla mnie większego znaczenia. Mogłem się bez tego obejść, bo prawda była taka, że choć może na to nie wyglądałem, byłem nadziany. Jestem nadziany.
Moja rodzina nigdy nie należała do biednych. Byliśmy jednym z najpotężniejszych irlandzkich klanów na starym kontynencie i to się nie zmieniło nawet, gdy moi rodzice przenieśli się do Stanów, gdzie się urodziłem i wychowałem. Nie mówiłem o tym nikomu, bo i po co? Kasa była dla mnie bez znaczenia, a poza tym nie chciałem, by ludzie przyjaźnili się ze mną dla pieniędzy. Myślę jednak, że George coś podejrzewał. Jakby nie patrzeć mój dom nie należał do najtańszych w Springs, a hipoteka była spłacona w całości, praktycznie od ręki.
Zawsze był bystrym facetem, pod tym względem nawet bystrzejszym niż Carter, która paradoksalnie nie zwróciła na to większej uwagi.
Tak więc, utrata emerytury i innych świadczeń nie była dla mnie tragedią, a zasobny portfel pozwalał mi odejść na moich zasadach. Kiedy więc już uwinąłem się z pakowaniem, usiadłem do komputera i zacząłem pisać…
Do gen. George'a Hammonda.
Sir…
Niniejszym składam swoją rezygnację ze służby w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych, ze skutkiem natychmiastowym.
W uzasadnieniu chcę powiedzieć, że moja decyzja ma charakter personalny, istoty którego nie zamierzam wyjaśniać.
Wiem, że swoją niespodziewaną rezygnacją zawiodłem Pańskie oczekiwania, Sir i postawiłem Pana, generale w kłopotliwej sytuacji, jednak moje postanowienie pozostaje niezmienne. Muszę odejść, a wiem, że wojsko mi na to nie pozwoli. Nie, kiedy trwa wojna. Z żalem więc rezygnuję.
Chcę dodać, że służyć pod Pańskimi rozkazami było wielkim przywilejem, Sir. Nigdy nie miałem lepszego dowódcy i zawsze będę Pana wspominał jako doskonałego oficera, doradcę i przyjaciela.
Pozostaję z szacunkiem.
Jonathan O'Neill
P.S. Jeśli moja opinia ma jakieś znaczenie, chciałbym rekomendować major Carter na dowódcę SG-1. To świetny oficer, mający zadatki na dobrego dowódcę. Będzie dobrym następcą.
Raz jeszcze przepraszam za komplikacje, których przysporzyłem swoją rezygnacją i dziękuję za wsparcie, jakiego zawsze Pan nam udzielał, Sir.
To zadanie było najciekawszym w moim życiu i zawsze będę wspominał SGC jako najlepszy przydział, jaki miałem.
Z poważaniem
Jack O'Neill
Wydrukowawszy tekst, podpisałem go swoją parafką i włożyłem do teczki, która niedługo miała wylądować na biurku Hammonda. Potem podniosłem słuchawkę i wybrałem numer Waltera, by upewnić się, że George opuścił już bazę. Gdy jego wszechwiedzący prywatny „Radar O'Reilly" potwierdził wyjście generała, udałem się ponownie do jego gabinetu i ułożyłem folder dokładnie pośrodku biurka, tak, by mój wkrótce ex- boss zobaczył go, jak tylko powróci na służbę po weselu Carter. Obok położyłem swoje nieśmiertelniki oraz identyfikator.
Nie pożegnałem się z nikim, ani nie napisałem więcej listów, poza krótką notatką dla kobiety, która się ode mnie odwróciła. Bezosobowe „Gratulacje, Carter! Miłego życia", naskrobane na kartce papieru, przykleiłem kawałkiem taśmy do jej monitora (pewnie zobaczy go dopiero za kilka tygodni, gdy już wróci z miodowego miesiąca), po czym zabrałem swoją torbę z mojego byłego biura i pojechałem na powierzchnię, aby po raz ostatni wymeldować się z kompleksu.
Nie obejrzałem się ani razu. Nie mogłem, nie chciałem…
Zdawałem sobie sprawę, że zawiodłem nie tylko dowódcę, ale też pewnego Jaffa, który mi zaufał i który był mi bratem w walce. Wiem też, że Danny nigdy mi nie wybaczy tej ucieczki, ale tak było najlepiej, przynajmniej dla mnie…
Dom (i samochód) zostawiłem Cassie. Sara miała tylko opróżnić go z osobistych pamiątek oraz rzeczy (tych, których nie zabierałem od razu), które miała odesłać na adres moich rodziców. Nawet jeśli zdziwiła ją moja prośba, nie pytała skąd się wzięła. Ze względu na stare czasy Sara się zgodziła i byłem jej za to wdzięczny.
- Wrócisz kiedyś?- spytała, gdy się z nią żegnałem.
- Nie wiem. Nie sądzę. Trzymaj się i dbaj o swoją nową rodzinę, Sara.- odpowiedziałem, podając jej kopertę.- To na naukę dla twojej córki.- dodałem, gdy ujrzała zawartość i zaszokowana spojrzała mi w oczy.- Druga jest dla Cassandry Fraiser. Dasz jej razem z kluczami do domu, ok?- dokończyłem, wyjmując jeszcze jedną, z adresem na wierzchu.
Wzruszyła się do tego stopnia, że zbrakło jej słów, więc tylko mnie uściskała i tak się rozstaliśmy.
Może i byliśmy rozwiedzeni, a Sara znalazła szczęście u boku innego, ale przynajmniej znów byliśmy przyjaciółmi i mieliśmy nimi pozostać na zawsze…
Mój cały bagaż składał się z worka wojskowego, jednej dużej torby i pokrowca kryjącego mój galowy mundur. Worek zawierał ubrania i osobiste rzeczy oraz odznaczenia, które były zbyt tajne, by pokazywać je publicznie. W torbie spoczywała reszta ubrań i pamiątki po moim synu, a także SG-1, no i oczywiście moja kolekcja „Simpsonów". Mój cenny teleskop, spakowany przeze mnie kilka godzin wcześniej, miał zostać przesłany do Chicago, do mojego rodzinnego domu, gdzie miał przeczekać, póki nie znajdę sobie nowego miejsca. Był jedną z tych rzeczy, poza pamiątkami i chatką w Minnesocie, których nie zamierzałem się pozbywać. Kiedy więc wchodziłem na pokład samolotu na lotnisku w Denver, niewiele przy sobie miałem i prawdę mówiąc, tak było najlepiej. Musiałem opuścić to miejsce jak najszybciej i to był idealny sposób.
Nie spojrzałem za siebie ani razu…
tbc
