ROZDZIAŁ I – OBCY ELEMENT

Światło wdarło się przez okno, budząc mnie gwałtownie. Świt nastawał dość szybko, jak zwykle. Zwlokłem się nieprzytomnie z łóżka, chwytając stojący na stoliczku kubek wody. Chociaż małe orzeźwienie przed męczącą jutrznią. Pośpiesznie przebrałem się w swoje codzienne szaty, czyli długą tunikę przypominającą najnormalniejszy kapłański ubiór. Zanim zdążyłem wyjść ze swojej komnaty, rozniósł się dźwięk dzwonu. W podskokach wypadłem na korytarz. Prawa Dłoń! Cholera! Spóźnię się! Kolejno mijałem pomieszczenia kapłanów - wielką kuchnię, salę filozofii, gdzie dyskutowaliśmy o różnych tematach. Chociaż nie, zazwyczaj o religijnych. Za tymi wszystkimi pomieszczeniami znajdowała się wielka nawa główna a w jej centrum ołtarz. Przy nim sterczało około pięćdziesięciu kapłanów i kapłanek wznoszących swe ręce w stronę symbolu słońca. Starszy kapłan, zobaczywszy mnie, nerwowo postawił za wszystkimi i kontynuował modlitwę. A raczej śpiew. Monotonny śpiew… aż do wschodu słońca. Dla kogoś, kto teraz by wszedł pierwszy raz do świątyni jego uwagę przykułyby potężne, gotyckie sklepienia. Smukłe łuki wiły się dumnie wśród marmurowego sufitu, przypominając o świetności i potędze tej świątyni, najstarszej w Readceras. Na początku była tylko małą, przydrożną kapliczką, ale wraz z rozwojem miasta i napływem ludności kolosalnie zwiększyła swe rozmiary, a za Królestwa zwiększyła się jeszcze przez ołtarz Eothasa ociekający złotem, brylantami, figurami naturalnej wielkości i innymi osobliwościami, których pozazdrościć mógł sam Aedyr. No, może jeszcze zamki wyglądały naprawdę elegancko, ale reszta świata nie różniła się niczym od przydrożnego płotu. Druga rzecz, która wprawiłaby w zachwyt potencjalnego podróżnika to śpiew. Niezwykle monotonny, transowy, ale robiący wrażenie. Do tego dochodziło gruchanie gołębic zagłuszane przez tętniący głos dzwonów. Prawa Dłoń, Lewa Dłoń, Serce - ech, pogubić się można było... Chyba jedynie świece upajały się słuchaniem chwalebnych psalmów, tańcząc w ich przewidywalnym rytmie.

Śpiew stał się niezwykle frustrujący dla kogoś, kto codziennie wymawia te same słowa od dwudziestu dwóch lat. No cóż, mieszkanie w świątyni ma swoje uroki. Właściwie to byłem tutaj, odkąd pamiętam. Kapłani ponoć pewnego dnia znaleźli mnie pod drzwiami, przygarnęli i postanowili wychować według żelaznych zasad wiary, co nie zawsze mi odpowiadało. Nie mam pojęcia, kim byli moi rodzice, nigdy ich nie znałem. Znałem za to bardzo dobrze Eothasowy kler. Kapłani, jeśli nie zajęci swoimi modłami, lubili gawędzić, oczywiście o religii ze sobą i ze mną. Od czasu do czasu widywali się z wiernymi (właściwie to na święta). Inni jeszcze moralizowali na wszelkie możliwe sposoby i tłumaczyli zasady dobrego zachowania. Takie żelazne moralizatorstwo częściowo mnie wychowało, wpajano mi dyscyplinę i czujność. Nieśmiertelne „pamiętaj, że" miało mnie uwrażliwiać na potrzeby wiernych. Rozmyślając i mechanicznie wypowiadając słowa modlitwy, zauważyłem pośród kapłanów obcy element. Pomiędzy lśniącymi szatami rysował się drobny, humanoidalny kształt spowity w srebrną brygantynę. Wpatrywałem się w niego przez dłuższy czas, ale poczułem szarpnięcie świadczące o moim nieodpowiednim zachowaniu. No tak, powinienem był skupić się na modlitwie, a nie na rozglądaniu dookoła.

Gdy skończyły się modły, nastał czas śniadania. Wreszcie! W kuchni roznosił się smakowity zapach wzmagający apetyt. W progu jadalni dostrzegłem ową obcą postać. Jej spiczaste uszy i wydatne kości policzkowe świadczyły o tym, że to elfka, ale coś sprawiało, iż miała niezwykły wygląd. Twarz, z której wyzierały dwubarwne oczy, napawała mnie lekkim dyskomfortem. Jej jedno oko pulsowało kolorem jasnej zieleni, a drugie świeżego miodu. Skóra elfa miała lekko szarawy kolor, wyglądała trochę tak jakby pokrył ją kurz. Lecz te „niedoskonałości" maskowały gęste, granatowe włosy spięte w elegancki kok dodający kobiecie dostojności. Elfka zdawała się na coś czekać. Albo na kogoś. Z zaciekawieniem patrzyłem się w jej stronę. Kiedy nasze spojrzenia się zderzyły, odruchowo odwróciłem głowę, wracając do rozmów o zbliżającej się zimie.

Po skończonym śniadaniu miałem trochę przerwy i, nie zważając na nikogo, poszedłem do biblioteki. Gromadziła ona potężne zbiory od niepamiętnych czasów. Próbowałem wyciągnąć tę książkę z regału, ale bezczelna ani drgnęła!

- Jakiś problem? – Podskoczyłem jak poparzony na dźwięk obcego głosu. Za mną stała owa elfka, przyglądając się z lekkim uśmiechem całej sytuacji. Zażenowany powiedziałem, że nie, ale kobieta i tak podeszła, by zręcznym chwytem wyciągnąć książkę.

- Legendy Wschodnich Rubieży potrafią wciągnąć na dobre parę godzin. - spojrzała na okładkę. Ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć - Wielki Jeleń Zachodni. Dzieło Eothasa, Galawaina i Hylei. Nieuchwytna zdobycz. Natchnienie i inspiracja. Boska iskra w śmiertelności. - Elfka uśmiechnęła się i spojrzała na mnie.

- Chyba pominąłem ten rozdział - odparłem głupkowato - nie widziałem cię tu wcześniej. Jesteś nową kapłanką?

- Nie. Nazywam się Maaetris. A ty?

- Możesz mówić na mnie Seraf, jak chcesz – odparłem obojętnie. Nie było to moje prawdziwe imię, ale tak mnie zwykli nazywać, odkąd pamiętam - Zdaje się, że czegoś szukasz. W czym mogę pomóc?

- Poszukuję korespondencji z czasów wojny. Wiesz, tych, no listów…

- Musisz poprosić kapłanów o udostępnienie. Są tajne.

- Ach, przepraszam. Nie wiedziałam, że jesteś jeszcze nowicjuszem - elfka ściszyła głos - no więc, nie będę zawracać ci głowy.

Maaetris była sprytniejsza niż sądziłem. Nie wiem, jakim cudem ugadała się z kapłanami i zdobyła sławne zapiski, ale siedziała przy nich od rana do wieczora w odosobnieniu. Oczywiście kapłani przeganiali każdego, kto choćby spróbował zakłócić jej spokój. Zżerała mnie potworna ciekawość, żeby chociaż zobaczyć Maaetris nad stertami papieru, ale kapłani byli nieugięci i wystawili moją cierpliwość na próbę. Z drugiej strony mój upór spodobał się Maaetris i polubiliśmy się. Co ciekawe, kapłani nie zamierzali przerywać naszej znajomości. Chyba nareszcie się czegoś nauczyli, bo czasy surowego dzieciństwa bezpowrotnie minęły. Albo zauważyli, że przestałem się spóźniać na modlitwy...

Pewnego dnia siedziałem z Maaetris w ogrodzie znajdującym się na tarasie świątynnym. Ogród stanowił moje najukochańsze miejsce w świątyni, spędziłem w nim niezliczone godziny nie tylko jako dziecko, ale także jako jego opiekun. Stąd rysował się widok na miasto i majaczący majestatycznie biały pałac – kiedyś królewska siedziba, dziś zajmowana przez rządzących najwyższych kapłanów z Porannej Rady.

- Biała Marchia będzie w tamtą stronę. – Maaetris kłóciła się ze mną. Rozwarła szeroko oczy, usiłując dostrzec zarysy łańcucha górskiego. Jej dwubarwne tęczówki nabrały przy zachodzącym słońcu prawdziwie intensywnego koloru.

- Nie, nie będzie. Patrz, tam jest przecież Jezioro Palowe. Na wschodzie za nami. Natomiast tamta droga chyba wiedzie do Marchii w kierunku Zakręciku.

- Masz dobry wzrok jak na Boskiego. – Jej twarz ozdobił uśmiech. Zawstydziłem się trochę i spytałem nieśmiało:

- Nigdy nie widziałem u elfów dwubarwnych oczu. Przynajmniej nie spodziewałem się zobaczyć. - Maaetris uniosła brew i milczała. Bałem się, że ją uraziłem, ale najwyraźniej elfka miała naprawdę duży dystans do siebie, gdyż odparła z przyjaznym śmiechem:

- Taka już moja natura, Serafie. Koloru oczu się nie wybiera. Podobnie jak twoich znamion na skórze.- Zaczerwieniłem się jeszcze bardziej, gdy o tym wspomniała. Moje znamiona na całym ciele… Były dziwacznymi, srebrnymi wzorami wyglądającymi jak tatuaże pokrywającymi każdą część ciała. Mimo że do nich przywykłem, to jednak miałem wrażenie, że są dla mnie obce.

- Taki się urodziłem. Gdy dorastałem, znaki mocno się uwidoczniły na całym ciele.

- Jakie to bóstwo? – ciekawość Maaetris nie zmniejszyła się ani trochę. Przez chwilę myślałem nad jej słowami. I doszedłem do zaskakującego wniosku, że:

- Nie… nie wiem. Nikt mi nigdy nic nie powiedział. Ale może ty się na tym znasz? – spytałem, trochę zaniepokojony.

- Hmmm… Nie widziałam zbyt wielu Boskich. Nie jestem w stanie zidentyfikować, który bóg cię obdarzył. Może nawet było ich kilku? Ale rodzice najprawdopodobniej pochodzili z ludu Natlan – przyglądała mi się – bogowie chodzą różnymi ścieżkami. Nieraz kompletnie niezrozumiałymi. Oni po prostu… działają… bez żadnych pytań, a nasi Bracia zawsze potrzebują nowych dusz. Wiesz, czym się zajmują Bracia św. Waidwena Męczennika?

- Patrolują szlaki pielgrzymkowe Boskiego Młota. Chronią pielgrzymów. Jednym słowem - nigdy nie ma ich w domu - zaśmiałem się - pytasz, bo jesteś paladynem?

- Mentorką. Głównie szkolę w walce, ale i ideach naszego zakonu. Pomagam też nowym duszom znieść ciężar ich decyzji. - Maaetris spojrzała się na mnie badawczo. W jednym momencie zrozumiałem sens tych słów.

- Mam do was dołączyć? Nie mogę. Zresztą mój los jest już od dawna przypieczętowany. Przeznaczony jestem do kapłaństwa.

- Nie chcesz takiego życia, prawda? – przerwała błyskawicznie, a potem odparła – mimo że znamy się od niedawna, zauważyłam twoje niezadowolenie. Sądzisz, że kapłani narzucili ci wizję twojego życia z jakiegoś powodu.

- Nie wiem, dlaczego to robią. Może po prostu nie ma dla mnie gdzie indziej miejsca. Znaleźli mnie i wychowali. Zresztą, jaki mam wybór? Nie sądzę, abym mógł żyć ot tak sobie w małej chatce i orać pole.

- Dlaczego nie? – Maaetris błyskawicznie zadała pytanie. Jej ciekawość rosła.

- Nie znam się na rolnictwie. Co prawda zajmuję się głównie ogrodem świątynnym, ale to nie to samo.

- Nie o to pytam – przerwała Maaetris – pytam, dlaczego nie widzisz siebie w zwyczajnym życiu?

- Bo nie jestem zwyczajny. Nigdy mnie nie zrozumiesz.

- Nie jesteś w stanie tego określić – głos Maaetris spoważniał – powiedz mi tylko, skoro mieszkasz tu od urodzenia, to dlaczego wciąż nie jesteś kapłanem? To bardzo długi czas nowicjatu.

- Myślę, że sam się wstrzymuję. Nie jestem gotowy, nie dziś. "Rodzice" chociaż to rozumieją.

- To kiedy będziesz gotowy? – Pytania Maaetris poczęły mnie denerwować – nie możesz wiecznie siedzieć w swoim ogrodzie. Wiesz, że nadejdzie ten moment, kiedy będziesz musiał wybrać dla siebie przyszłość. I to nie jeden raz.

- Naprawdę chciałbym stąd wyjść. Ale nie pozwolą ci mnie zabrać.

- Już się o to postaram – uśmiechnęła się szelmowsko – pamiętaj tylko, że oferuję ci wybór. Zadecyduj sam.- I te myśli dręczyły mnie dziś wieczorem.

W końcu stało się. Z korytarza niosły się nerwowe krzyki kapłanów i Maaetris. Nie mogłem rozróżnić słów pośród harmideru, ale kłótnia była zacięta. Po chwili przyszła wzburzona Maaetris i oznajmiła:

- Możemy iść, ale pod jednym warunkiem… Jeśli nie zdecydujesz się zostać w zakonie, będziesz musiał tu wrócić. - Rzuciłem niezadowolonym kapłanom wręcz wrogie spojrzenie, lecz Maaetris szybko przywołała mnie do porządku. Kapłani pierwsi wyciągnęli ręce na pożegnanie, choć byłem pewny, że cchieli zawrócić mnie z obranej ścieżki samymi myślami. Nie miałem zamiaru jednak wyjść na niewdzięcznika i krótkim, stanowczym gestem pożegnałem się. Moja reakcja w ogóle nie zadziwiła „rodziców", w końcu nie mieliśmy łatwego życia. Po wszystkim szybko spakowałem się i opuściłem razem z Maaetris świątynię, podążając w stronę zakonu. Odchodząc, spojrzałem jedynie na zwisające z tarasu ogrodowe pnącza. Już teraz budziły we mnie nostalgię...