Autor: Tyone
Beta: Eris :*
Rating: +18
Pairing: John Watson/Sherlock Holmes
Ostrzeżenia: wulgaryzmy, w pierwszych rozdziałach angst, w późniejszych częściach sceny erotyczne
Opis: Budzisz się rano, czując wokół siebie tylko zimną wodę. Otacza cię chłód bezkresnego oceanu i wiesz, wiesz, że uratować może cię tylko jego dłoń. Czy zostaniesz ocalony, jeśli jego już nie ma?
Cold, cold water
Surrounds me now
And all I've got is your hand
Lord, can you hear me now?
Lord, can you hear me now?
Lord, can you hear me now?
Or am I lost?
Kiedy coraz więcej promieni słonecznych zaczyna przemykać pomiędzy londyńskimi zabudowaniami, John uznaje, że nadszedł czas, by pojechać nad Gosfield Lake, osiemnaście mil na wschód od miasta. Jeździł tam jeszcze za czasów szkoły średniej, potem odnajdywał spokój nad tym niewielkim jeziorem też kilka razy w ciągu studiów, jeszcze przed wyjazdem na misję do Afganistanu. Od prawie dwóch lat znów tam wraca, raz do roku, gdy czuć już w powietrzu ciepło majowego słońca, ale lato nie przybywa jeszcze ze swoimi upałami.
Do Gosfield dociera po piątej. Słońce zachodzi, więc zostawia tylko torbę w motelu i wychodzi, by przejść ścieżką przez miasto, potem rzadki las, aż dociera do krótkiego, starego drewnianego molo nad jeziorem. W tym okresie roku w okolicy przebywają jedynie miejscowi, a i oni sami rzadko zapuszczają się w te okolice, zbyt zajęci przygotowywaniem się na napływ turystów w sezonie letnim.
Zdejmuje znoszone buty i ubranie i odsuwa je dalej. Chwilę patrzy jeszcze na jaśniejące nad gładką taflą słońce, zanim zamyka oczy i wskakuje do wody.
Jej zimno przenika go całego. Odczekujemoment i płynie w kierunku zachodu. Woda ciągle jest zimna. Wykonuje pełne, ale powolne ruchy; zaczyna zastanawiać się, czy to przez ciążące myśli, czy może udało mu się przybrać na wadze. Nie wie, dokąd się kieruje, płynie ślepo przed siebie. Po jakimś czasie przestaje oglądać się za brzegiem, stale jednak odczuwa chłód, wszędzie wokół siebie, w sobie. Odpływa coraz dalej, dopóki nie czuje bólu mięśni, który zmusza go do powrotu na brzeg.
Jest już zupełnie ciemno, kiedy dopływa do załamującego się pomostu. Wynurza się, ale coś nie pozwala mu po prostu odejść. Stoi i patrzy w ciemność, w blask księżyca odbijający się na wodzie. Jego powieki przymykają się mimowolnie; trwa tak kilka minut, aż w końcu bierze głęboki oddech, ubiera się i odchodzi, próbując nie spoglądać za siebie.
ZIMNA WODA
I
Leży w łóżku, dopóki promienie słoneczne nie zaczną oświetlać ciemnej, chłodnej sypialni; czeka tak na wschód słońca, zanim wstanie, od kilkunastu miesięcy. W tym czasie zwykle wpatruje się w sufit, starając się odrzucić od siebie wszelkie wspomnienia lub przymyka oczy i słucha własnego oddechu. Myśli przychodzą najczęściej właśnie rano, ale nie potrafi nic zrobić z rytmem ustalonym przez własny organizm, nauczył się więc ignorować obrazy podsuwane przez umysł. Próbował się nauczyć.
Szesnastego maja, kilka minut po szóstej,siedzi już przy stole; po lewej stronie stoi biały kubek z parującą zieloną herbatą, przed nim talerz z ostatnią bułką, jaką udało mu się znaleźć. John je szybko, choć nigdy mu się nie spieszy – przyzwyczaił się do pracy zadaniowej i nie musiał zmieniać tych nawyków. Do biura chodzi codziennie, by jakoś zabić czas, skoro nie znajduje lepszego sposobu. Przysuwa kubek do ust i upija łyk gorącej, parzącej go w język herbaty.
Dwadzieścia po szóstej jest już w pełni gotów, choć teoretycznie rozpoczyna pracę od dziewiątej. Czasem wychodzi wcześniej i siedzi w swoim gabinecie, wpatrując się w przestrzeń za oknem, niekiedy z kawiarni obserwuje, jak Londyn budzi się do życia, a od czasu do czasu nawet spaceruje po najruchliwszych w godzinach szczytu ulicach, żeby dostrzec ich urok, kiedy są niemal puste.
Zerka za okno, zakłada płaszcz, bierze parasolkę i teczkę i wychodzi z mieszkania. Idzie do najbliższej stacji metra; wysiada na Oxford Street, w samym centrum Londynu, po kilku minutach jazdy. Kupuje kawę na wynos i udaje się w kierunku Scotland Yardu, przechodząc przez niemal puste ulice. Czasem minie go funkcjonariusz zmęczony całonocnym patrolem i jeszcze bardziej zmęczony życiem (John to widzi, choć wcale nie chce), makler biegnący na przystanek, starsza pani wychodząca po zakupy. Wszyscy spieszą się w jakimś celu. Mają cel. John bierze głębszy oddech i rusza szybszym krokiem.
Kilkanaście minut zajmuje mu dojście do St. James's Park. Stale ma prawie dwie godziny, więc siada na jednej z ławek nad jeziorem i wpatruje się w chłodną, spokojną taflę, dopijając zimną już kawę. Tylko na chwilę w jego umyśle pojawia się wspomnienie Gosfield, które jednak szybko znika z pierwszymi kroplami porannego deszczu. John otwiera parasolkę i przechodzi przez Queen Anne's Gate do Scotland Yardu.
Drzwi rozsuwają się; agent ochrony kiwa głową w przywitaniu, John ledwo porusza swoją w odpowiedzi. Jedzie windą na trzecie piętro, pokój dwieście trzynaście, tabliczka informuje jedynie: „Capt John Watson, konsultant", ponieważ uznał, że skoro pracuje w policji, nie ma obowiązku ani nawet prawa nazywać się doktorem. I tego od wielu miesięcy nie robi ani on sam, ani nikt z jego otoczenia. Nie uważa się jednak również za człowieka, który mógłby mieć cokolwiek wspólnego z wojskiem, ale jeśli wyeliminował resztę, cokolwiek, co pozostało, musiał zachować.
Odwiesza płaszcz oraz parasolkę na wieszak i szybko rzuca okiem na pomieszczenie; przesuwa odrobinę kubek z logiem brytyjskiej policji i jeszcze raz się rozgląda. [i]Sprzątaczka musiała spóźnić się do pracy[/i], wzdycha, porządkując papiery lekko przesunięte przez zeszłonocny wiatr, który musiał wpaść przez niedomknięte w pośpiechu okno. Krople deszczu odbijają się od szyby; słyszy pukanie, choć nie zamykał drzwi.
― Panie kapitanie? ― Za każdym razem dochodzi do wniosku, że nienawidzi tego stopnia, ale nie ma żadnego substytutu. ― Detektyw inspektor chce pana widzieć.
― Już idę ― odpowiada, nie odrywając wzroku od płynących po szybie kropli chłodnej późnowiosennej mżawki.
Drzwi zamykają się i John wie, że ktoś oprócz niego również ma problemy ze snem; mimowolnie uśmiecha się do siebie, chociaż wcale go to nie cieszy. Dlaczego miałoby? Wyciąga laptopa z teczki i stawia go na biurku, po czym wychodzi, przechodzi długim korytarzem aż do gabinetu numer trzysta. „DI Lestrade" miga mu szybko przed oczami za każdym razem, kiedy przekracza próg tego pokoju.
― John. ― Lestrade odkłada słuchawkę telefonu; znów nie spał dziś w domu, myśli John, ale udaje, że nie zauważa wczorajszej koszuli przeprasowanej hotelowym żelazkiem. ― Dobrze, że jesteś tak wcześnie.
― Doskonale wiedziałeś, że już będę ― mówi spokojnie.
― Tak… Masz wyczucie, kiedy nie robić rundki wokół miasta. ― Gregory uśmiecha się i John robi to samo; obaj szybko rezygnują. ― Dostałem informację o zamieszkach w Queensbury.
John patrzy na niego z lekkim zdziwieniem. Lestrade nie kontynuuje, więc uznaje, że to wcale nie był żart.
― Zamieszki? Co ja miałbym tam zrobić? Nawracać ich?
― Zamieszkach, które odciągnęły uwagę mieszkańców od wybuchu, jaki miał miejsce kilka godzin później. Jeden zabity, sprawcy ani śladu.
― Oczywiście nie ma żadnych odcisków palców, narzędzi…? ― Nawet nie liczy na odpowiedź.
― Nic. Kompletnie nic nie mamy.
― Och, nie powiedziałbym tak. ― John lekko się uśmiecha; przez twarz Lestrade'a przechodzi niemal niezauważalny cień, jego wzrok jest utkwiony gdzieś wysoko po prawej, oczy lekko się przymykają i uśmiech na twarzy Johna zmienia się w gorycz, ponieważ doskonale wie, kogo Gregory'emu musiała przypomnieć ta wypowiedź. ― Coś… na pewno się znajdzie ― próbuje odwrócić uwagę Lestrade'a od wspomnień.
― Jestem pewien ― mówi, patrząc mu prosto w oczy.
― Jasne. Wyślij mi dokładniejsze namiary, pojadę tam od razu, szkoda czasu. ― Rzuca szybkie spojrzenie na Lestrade'a i odwraca się do drzwi.
― John? ― Obraca się do niego. ― To był emerytowany policjant. Po prostu… uważaj. ― Jedno skinienie i opuszcza pokój, nie zamykając drzwi za sobą. Donovan wychodzi zza rogu; nie zapukała, gdy był w gabinecie Lestrade'a, a jednak chce się z nim minąć. John zdaje sobie sprawę, że ona też czuje się winna, niezmiennie, niechętnie, nienaturalnie. Mimo wszystko wie, że i tym razem będzie tak samo – Sally popatrzy na niego tylko, upewniając się, że przynajmniej oddycha jak każdy człowiek, a kiedy już się wyminą, weźmie oddech nieco głębszy niż zwykle. John przymyka oczy, Donovan przyspiesza nieznacznie; wyminięcie, jej westchnienie, trzaśnięcie drzwi. Zawsze tak samo, myśli John, zabierając z gabinetu rzeczy.
Kilka minut po dziewiątej jest na miejscu; tuż przy wyjściu z metra mija go grupka policjantów. Na szczęście John nie wygląda jak jeden z nich i może w spokoju przejść pod wysłany przez Lestrade'a adres. Miejscem zbrodni okazuje się jeden z tuneli podziemnych; zaczyna zastanawiać się, jakim cudem konstrukcja nie została uszkodzona. W jego kierunku spogląda jakiś młody sierżant – widocznie już go oczekują.
― Kapitan Watson? ― słyszy. ― Micheal Evade, witam.
― Tak, dzień dobry ― mówi, ściskając krótko wyciągniętą dłoń mężczyzny.
― Inspektor Lestrade już pewnie przedstawił panu zarys? Dostaliśmy telefon po szóstej…
― O której dokładnie? ― przerywa. Sierżant waha się chwilę.
― Sprawdzę to, oczywiście, skoro pan chce. Ofiarą to Christopher Fassenberg, emerytowany oficer, służył w tej dzielnicy wiele lat. ― John wyciąga telefon i wstukuje hasło, zerkając na mężczyznę, by nie czuł się ignorowany. Wie, jak to działa. ― Żona, dorosły syn…
― Sielanka. Ciekawe tylko w takim razie, co robił tu o szóstej rano. I dlaczego przechadzał się tędy codziennie ― mówi chyba bardziej do siebie.
― Skąd…? ― Mężczyzna nie musi nawet kończyć; John powoli przyzwyczaja się do tego typu pytań. Przestają nawet przywoływać w nim wspomnienia.
― Ten wybuch był przygotowany specjalnie dla niego, to pewne – konstrukcja niemal nie została naruszona, więc morderca musiał wiedzieć, jak umieścić ładunek, by zabić, ale nie wywołać innych… skutków ubocznych. Na jakiejś podstawie tę wiedzę zdobył, więc wniosek jest prosty. ― Urywa. ― Przeprowadziliście już wywiad?
― Tak.
Zapada cisza. John wzdycha mentalnie i mruży oczy.
― Mógłby mi pan go pokazać, panie sierżancie? ― pyta tak cierpliwie, jak jeszcze jest w stanie. Ledwo dostrzega zmieszanie na twarzy mężczyzny.
― Uch, tak, naturalnie, przepraszam, zamyśliłem się… Thomson, przynieś raport! ― krzyczy do jednego z młodszych policjantów.
John przechodzi kilka kroków, rozgląda się wokół. Ta część miasta ewidentnie nie jest zbyt często uczęszczana, policja nie rozłożyła nawet znaków ostrzegawczych, a podgniłe liście, przyniesione z wiatrem, muszą leżeć od kilku miesięcy. Patrzy w górę i dochodzi do wniosku, że brak monitoringu w niektórych częściach miasta jest głównym powodem istnienia pracy dla ludzi jak on. Zerka jeszcze raz, kierowany jakimś dziwnym przeczuciem. Sierżant wraca z plikiem dokumentów – teraz zapewne zupełnie nieistotnych.
― Um, proszę. ― Wyciąga rękę z dokumentami.
― Planowano tu kiedyś instalować monitoring? ― pyta, choć zna odpowiedź. Ręka cofa się.
― Musiałbym zapytać, pracuję w tym rejonie od niedawna.
― Jakby pan mógł… ― Mężczyzna kiwa głową i odwraca się. ― Wywiad ― mówi John łagodnie. Evade podaje mu plik i odchodzi z telefonem w dłoni, John przegląda szybko treść, ponieważ jest pewien, że to nie potrwa długo.
― …tak, dziękuję. ― Sierżant odwraca się do niego. John dalej przekartkowuje wywiad. ― Owszem, były takie plany, pięć lat temu… ale ostatecznie w budżecie nie przewidziano tego wydatku i pomysł przepadł.
― I nigdy nikogo nie zastanowiło, dlaczego właściwie tego nie zrobiono? Dlaczego ten pomysł nie powrócił? ― John widzi kątem oka, że mężczyzna wzrusza ramionami. ― Tak. Tak, tu ― wskazuje mu fragment.
― Data przejścia na emeryturę Fassenberga.
― Tak. Rok.
Znowu zapada cisza i tym razem utwierdza ona Johna w jego poglądach.
― Rok… i?
― „I"? ― Mina Evade'a przypomina Johnowi kogoś, o kim bardzo chciałby zapomnieć. Mimo wszystko coś wewnątrz niego przywołuje obraz Andersona. Jeśli on zaniżał poziom ulicy, ten kretyn robi to chyba z całym miastem, myśli John. ― To jest też rok odrzucenia projektu o monitoringu. Pomysł został oddalony, kilka miesięcy później Fassenberg przechodzi na emeryturę, mimo że mógł zrobić to już w styczniu. Dlaczego tego nie zrobił? Bo nie mógł pozwolić na tę drobną rzecz. To mała dzielnica, zapewne nie miał większych problemów z przekonaniem władz. Teraz nasuwa się jedno pytanie – dlaczego tak mu na tym zależało? Zapewne dlatego, że codziennie, koło piątej rano, tędy przechodził. Gdyby to był poranny jogging, raczej mało obchodziłaby go kamera w okolicy. Nie, Fassenberg musiał coś kręcić, coś na tyle niebezpiecznego i oczywistego, że kamera mogłaby być zbyt dużą przeszkodą.
― Co? ― pyta Evade ciszej.
John przełyka ślinę. Problemy zaczynają się, kiedy życie przestaje być oczywistym ciągiem logicznych zdarzeń, a w grę wchodzą decyzje podejmowane przeważnie pod wpływem uczuć, nie rozumu.
― Właśnie tego muszę się dowiedzieć, panie sierżancie.
Po dwunastej wychodzi z miejscowego komisariatu, dalej z niczym. Rzeczy Fassenberga dawno usunięto (John jest pewien, że mężczyzna osobiście o to zadbał), nikt nie znał go na tyle dobrze, by mógł o nim powiedzieć cokolwiek mogącego mieć związek z tą sprawą. Póki co postanawia nie składać wizyty żonie ofiary, gdyż wie, że niczego i tak się od niej teraz nie dowie. Zabiera wszystkie dokumenty od Evade'a, którego po tych kilku godzinach ma już dość – tak gdzieś na całe życie, myśli, wracając do centrum.
― Och, John. ― Lestrade prawie przekonująco udaje, że wpadł na niego przypadkiem. ― Co słychać?
― Nic szczególnego. Sprawa całkiem ciekawa, ale tamtejszy sierżant nie jest zbyt bystry. A teraz przepraszam, muszę przejrzeć wywiad do trzeciej.
― A, tak, dziś piątek… Powodzenia. ― Gregory macha ręką krótko i wychodzi, chociaż John jest prawie pewien, że wróci za piętnaście minut.
Siada za biurkiem, odwracając jednak krzesło w stronę okna, i próbuje wysnuć jak najwięcej możliwych teorii z kilkunastu stron wywiadu środowiskowego i wstępnego raportu. Mailem informuje Evade'a, że będzie potrzebował bilingów telefonicznych i ma nadzieję, że to mężczyźnie uda się zrobić bez jego pomocy. Kilka minut po drugiej wychodzi, rozważając w myślach różne wersje wydarzeń; żadna go nie przekonuje. Liczy, że w rozmowach telefonicznych Fassenberg ujawniał wszystkie swoje plany i Johnowi pozostanie jedynie przetłumaczenie Evade'owi z angielskiego na angielski, o co chodzi. Naprawdę życzyłby sobie takiego rozwiązania tej sprawy.
Dwadzieścia po drugiej dociera na miejsce – do ekskluzywnej restauracji w okolicy Regent's Park. Był to oczywiście wybór Mycrofta, jednak Johnowi to miejsce nie przeszkadza – mimo że pojawia się tu co tydzień, dokładnie o tej samej porze, nikt go nie zna ani on nie zna nikogo z wyjątkiem kilku kelnerek, które uśmiechają się do niego automatycznie, gdy po raz kolejny siada przy tym samym stoliku. Mycroft jak zwykle przyjedzie za dziesięć trzecia, choć zawsze umawiają się na wpół do, przeprosi machinalnie i usiądzie, zamawiając tylko zieloną herbatę. John prosi o filiżankę dla siebie, skoro ma jeszcze pół godziny.
Popija herbatę, obserwując życie, który toczy się obok niego. Wysoko postawionych businessmanów, decydujących o sprawach mogących wpłynąć na wielu ludzi, plotkujące o arystokracji kobiety, kelnerów zarabiających pewnie lepiej niż on. Dopija napój, gdy widzi mijającego kolejne stoliki w centrum sali Mycrofta. Uśmiecha się do Johna w swój charakterystyczny sposób, odwiesza płaszcz i parasolkę na wieszak i odwraca się do niego.
― Wybacz spóźnienie, John. ― Uśmiech nie znika z jego twarzy. John skinieniem potwierdza, że doskonale zna repertuar ich spotkań. Mycroft siada i John zaczyna mówić. Bez żadnych wstępów. Opowiada tylko o kwestiach związanych z pracą, taka jest ich niepisana umowa. Mycroft nie odzywa się prawie wcale przez półtorej godziny; potem krótko komentuje każde zdanie Johna, dokładnie w kolejności, w jakiej o nich mówił. Wspomina o podobnej do tej Fassenberga sprawie sprzed siedmiu czy ośmiu lat, obiecuje wysłać Johnowi szczegóły, jak tylko znajdzie akta przestępstwa. Jednak żaden z nich nigdy nie porusza tematu wydarzeń szesnastego czerwca – Mycroft wie, że John stale nie jest na to gotów, i John jest mu za to wdzięczny. Jest pewien, że to on kiedyś rozpocznie którąś kolejną ich rozmowę słowami: „To dziś", jednak na ten dzień obaj będą musieli poczekać. Po prawie dwóch godzinach żegnają się krótkim uściskiem dłoni i rozchodzą w swoich kierunkach: John do mieszkania, Mycroft zapewne z powrotem do Buckingham Palace ratować kraj.
Segment, który wynajmuje przy St. Stephen's Road, nie różni się od innych w tej okolicy – wąski budynek zbudowany z czerwonej cegły. Wygodnie urządzony wewnątrz, w miarę przestronny, niedaleko przystanku autobusowego i stacji metra – Johnowi nie trzeba było niczego więcej, gdy poszukiwał nowego lokum. Hałas ulicy, mający być największą wadą tego miejsca, dla niego jest jedną z największych zalet – od dwóch lat nie znosi ciszy nocy; ciszy w ogóle. Wraca do cichego domu, z pracy, w której nikt nie odważy się do niego odezwać, metrem, gdzie ludzie wsłuchują się jedynie w echo własnych myśli. Umysł Johna, podobnie jak on sam, tylko milczy. I John nienawidzi się za to, że nie potrafi nic z tym zrobić, za to, że nie umie żyć jak dawniej, za to, że piątki spędza samotnie, wpatrując się bezwiednie w ekran telewizora czy laptopa, zamiast wyjść gdzieś ze znajomymi, na kolację z kobietą, Boże, zamiast pójść się napić do pubu.
Siada w fotelu, zły na samego siebie, i wpatruje się w puste miejsce nad niewielkim kominkiem. Zwykli ludzie mieliby tam zdjęcia swoich mężów czy żon, dzieci, psa, świnki morskiej lub, w najgorszym wypadku, swoje. John ma kurz i pleśniejące jabłko. Sięga do teczki po dziennik i przegląda go nieobecnym wzrokiem. Odkłada gazetę z powrotem z westchnieniem i wstaje, idzie wstawić wodę na herbatę w stosunkowo dużej – w porównaniu z resztą mieszkania – kuchni. Zawsze lubił gotować, w jakiś dziwny sposób odpoczywał przy zapachu gotujących się potraw czy pieczonego ciasta, przy dźwiękach bulgoczącego sosu i skrzypiących na patelni warzyw. Spogląda na puste półki i wlewa wody do elektrycznego czajnika. John nie gotuje, kiedy nie ma dla kogo – nie gotuje od prawie dwóch lat.
Pije mocną czarną herbatę, oglądając kolejną powtórkę jakiegoś idiotycznego show. Zawsze zastanawiało go, po co ludzie zgłaszają się do takich programów. Wystawiają swoje życie, swoje porażki, swoje problemy na widok publiczny; jakby kogokolwiek obchodziło coś poza własnymi sprawami codziennymi. Każdy ma jakiś cel, myśli John znów.
Po piątej budzi się obolały w fotelu. Kładzie się na godzinę tylko po to, żeby dać odpocząć kręgosłupowi – czterdzieści dwa lata, o których nie chce pamiętać, coraz częściej przypominają się same. Wzrok zawodził go, gdy ostatnio odwiedził strzelnicę, nie może już kręcić się swobodnie po pubach pełnych spoconych, napalonych dwudziestolatków ani przespać nocy w fotelu. W ogóle nie przesypia spokojnie dłużej niż pięć czy sześć godzin, choć jest pewien, że tej kwestii nie może przypisać swojemu wiekowi. Mimo że, paradoksalnie, bardzo tego pragnie.
Weekendy są zawsze najgorsze – pod względem możliwości zabicia czasu. Teoretycznie mógłby pójść i usiąść w swoim gabinecie w Scotland Yardzie, wpatrując się w świat za szybą, ale wtedy potwierdziłby wszystkie krążące o nim plotki: że nie ma życia, że sobie zupełnie nie radzi, że jest całkowicie sam. John woli, żeby pozostały one jedynie pogłoskami, szeptami zza biurek i gazet, a nie oczywistymi faktami. On, John Hamish Watson, poważny lekarz, odważny wojskowy i inteligentny konsultant policyjny, nie może być dziwnym, samotnym, podstarzałym kawalerem, który cały swój wolny czas musi zapełnić, by uwolnić się od myśli i poczucia winy. Nie może.
Dlatego najczęściej sobotę i niedzielę spędza na kanapie, w fotelu lub w łóżku, czytając któryś z kolei raz te same magazyny, przeglądając stare książki czy oglądając powtórki seriali. W sobotę przypomina sobie wszystko, co robił przez cały tydzień, w niedzielę planuje przyszłe dni. I tak mijają tygodnie, miesiące, tak minął rok, tak mija drugi. Nie chce planować tylko jednego dnia: szesnastego czerwca.
Mimo że każdy pojedynczy dzień o czymś mu przypomina, mimo że wszędzie dostrzega coś, co sprawia, że jego serce znów na ułamek sekundy zatrzymuje się i zamiera, mimo że każdej nocy śni o tym samym – szesnasty czerwca jest dniem innym. Wyjątkowym – w tym, jak wielkie jest cierpienie, które przynosi. Prawdopodobnie powinien sobie poradzić ze wszystkim, co od siebie odsuwał przez poprzednich trzysta sześćdziesiąt cztery dni – ale nie umie. Nie potrafi przejść obok tej daty obojętnie, nie jest w stanie przekonać samego siebie, że to tylko ciąg cyfr. Przez cały czas walczy z samym sobą tylko po to, by tego jednego dnia móc przegrać.
Jeszcze o tym nie myśli, ma czas. Wyjmuje przeterminowany numer „Medycyny i życia". „Zaburzenia potencjału spoczynkowego a czynności psychoruchowe". Nie obchodzi go, że umie wyrecytować ten artykuł z pamięci.
W poniedziałek jest w swoim gabinecie jeszcze przed siódmą. Na biurku czekają na niego bilingi Fassenberga. Problemy małżeńskie Lestrade'a muszą być naprawdę poważne, skoro nocował w pracy. John rzuca na nie okiem, potem wychodzi na korytarz do automatu z kawą.
― Dzięki za biling ― mówi, nie odwracając nawet wzroku od kubka.
Lestrade przez moment nie odpowiada.
― To naprawdę niesamowite, jak przez te dwa lata… ― zaczyna, ale szybko urywa, jakby przypomniał sobie, o czym chciał powiedzieć. ― I nie ma sprawy.
― Słuchaj… ― John podnosi wzrok, choć jest pewien, że ujrzy zmieszanie na twarzy mężczyzny. ― Mój segment pewnie nie może się równać z twoim pięknym apartamentem w centrum Londynu, ale mam dość wygodną kanapę – na pewno to lepsze rozwiązanie niż spanie tu. ― Uśmiecha się lekko, bardzo lekko, niemal niezauważalnie. Lestrade jeszcze nie przeanalizował jego wypowiedzi.
― Tak. Nie, czekaj, jak?...
― Greg ― mówi łagodnie.
― Okej, w porządku, bez pytań. Ale nie, dziękuję, coś znajdę.
John jeszcze raz przygląda się jego twarzy, zdecydowanie chudszej niż kilka tygodni temu, i wraca do biura. Telefon informuje go o trzech nieodebranych połączeniach i nawet nie musi sprawdzać, żeby wiedzieć, kto dzwonił. Wzdycha ciężko, zabiera wszystkie dokumenty, teczkę z laptopem, odstawia kubek z niedopitą kawą na biurku i wychodzi.
― Dzisiaj był tam zajmujący się tym oficer i rozmawiał z żoną ― informuje go Evade, prowadząc do swojego gabinetu na niewielkiej komendzie.
― I tak będę musiał tam pójść sam ― odpowiada John, rozglądając się wokół. ― Na pewno wywiad nie został przeprowadzony tak dokładnie, jak bym tego chciał ― dopowiada, zanim Evade zdąży zadać jakieś głupie pytanie.
Mężczyzna kiwa głową, otwierając przed Johnem drzwi. John tego nie komentuje, wewnętrznie wzdychając, gdy przekracza próg. Siada w krześle naprzeciwko dużego biurka i wyjmuje laptopa oraz bilingi.
― Proszę to przejrzeć, jeśli by pan mógł, ja muszę coś jeszcze sprawdzić. ― Evade zajmuje się zapisem rozmów telefonicznych, a John wertuje internetowe archiwa. Tak jak się domyśla, nic nie znajduje, jakby Fassenberg urodził się i zmarł tego samego dnia. Cała ta sprawa z każdą chwilą robi się coraz bardziej skomplikowana i John zaczyna obawiać się, że pierwszy raz sobie nie poradzi, i że spełnią się słowa wszystkich tych, którzy twierdzili, że w porównaniu z nim i jego inteligencją jest nikim. Przymyka oczy mimowolnie.
― Ymm, panie kapitanie? ― słyszy głos Evade'a. Podnosi na niego wzrok. ― Cztery sygnały, praktycznie sekunda po sekundzie.
― Niech pan sprawdzi ten numer później, a póki co, proszę szukać dalej.
Evade kiwa głową i wraca do pracy. John czuje się dziwnie – w wojsku wydawał polecenia i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Jednak to była wojna, tam siłą rzeczy ktoś musiał rządzić. Gdy wrócił z Afganistanu, to raczej on wykonywał prośby: „Pisz bloga, John", „Podaj mi wyniki badań pacjenta, John", „Zostań tam, gdzie jesteś… Nie odwracaj wzroku ode mnie… John…". Zamyka oczy i przeciera twarz dłońmi. Zdecydowanie się do tego nie nadaje. Nie jest pewien, czy jest gotów powrócić do pozycji dowódcy. Od niemal dwóch lat czuje, że sam potrzebuje przewodnika.
Po dwunastej Evade proponuje lunch. John jest zaskoczony i mimo że nie ma ochoty wychodzić z nim gdziekolwiek poza komendę, żołądek zbyt głośno daje o sobie znać. Mężczyzna pokazuje mu niewielki sandwich bar znajdujący się niedaleko. John siada i szykuje się na ostrzał pytań.
Evade jednak milczy i John jest naprawdę zdziwiony. Mężczyzna je, tylko od czasu do czasu na sekundę zwracając na niego wzrok. John zaciska usta, starając się przerwać napływający ciąg wspomnień – wszystkich miejsc, w których z nim jadł. A raczej w których jadł John, jedynie w jego towarzystwie. On nigdy nic nie zamawiał, tak jakby myślał, że jedzenie to zbyt ludzka czynność, że uczyniłaby go mniej genialnym. John nigdy tego nie rozumiał.
Przypomina sobie ich pierwszą wspólną kolację u Angelo, wszystkie te pozamiejskie puby i małe knajpki, które mu pokazywał, a o których istnieniu John wcześniej nie miał pojęcia; ukazywał mu urok lokali starszych i rzadziej uczęszczanych, zapomnianych w natłoku snobistycznych wielkomiejskich restauracji czy fast foodów. Pokazał mu ich piękno, ich urok, oduczył przekąszania czegoś na szybko, choć przecież nigdy nie powiedział mu, co ma zamówić, jak ma jeść.
John nie pamięta, kiedy ostatnio jadł w czyimś towarzystwie. Boże, nie będzie się oszukiwał – jada sam, o ile w ogóle coś je, od ponad dwóch lat. Na spotkaniach z Mycroftem piją tylko herbatę, z Lestrade'em zamawia piwo. Je w domu, sam, czując się, jakby się ukrywał przed światem; jakby odszedł z kręgu ludzi żywych lub przywróconych do życia. Nikt go nigdzie nie zaprasza, bo mają pewność, że John odmówi. Że John Watson istniał tylko dla jednej osoby – a skoro jej już nie ma, John również został skreślony z listy żywych. Nie robi nic, by swoje nazwisko z powrotem do niej wpisać. Nawet nie wiedziałby jak.
Czuje na sobie wzrok Evade'a i wie, że mężczyzna ma pytania, odnosi też wrażenie, że, mimo wszystko, byłby w stanie mu na nie odpowiedzieć – ale obaj uparcie milczą. John przymyka powieki, widzi wszystkie ciche wieczory na Baker Street, kiedy nie odzywali się do siebie ani słowem długimi godzinami. Żaden z nich nie czuł się jednak samotny, bo drugi zawsze dla niego oddychał, dla niego był. Milczeli, ale milczeli razem. To nie była cisza wymuszona, napięta, sztuczna. Milczeli, bo nie było nic do powiedzenia. Lub bo zbyt bali się powiedzieć o tym, z czym walczyły ich myśli.
Podnosi wzrok i widzi, że Evade też jest gdzieś daleko stąd; jego powieki są delikatnie, niemal niezauważalnie przymrużone, patrzy się w dół, w prawą stronę. John dopiero teraz zauważa, że mimo że mężczyzna jest młody, na jego twarzy widoczne już są zmarszczki na czole i charakterystyczna, lekko zarysowana pomiędzy brwiami, i ma zdecydowanie mniej włosów, niż powinien w swoim wieku mieć. Nawet gdyby chciałby zacząć mu współczuć – łapie się na tym, że nie jest w stanie. Odchrząka.
― Możemy, panie sierżancie? ― pyta chyba za cicho.
Widzi, jak wzrok Evade'a powraca, zatrzymuje się na jego twarzy.
― Ach, tak, panie dokto… ― Szybko urywa, ale John łapie moment, kiedy świadomość pojawia się na jego twarzy, kiedy jego usta na moment się zaciskają. I nie wierzy – nie wierzy, że ze wszystkich ludzi to Evade ma mu przypomnieć o wszystkim tym, co przez dwa lata wyrzucał z pamięci, o Baker Street, o posiłkach, o upadku; że to ten średnio bystry, podrzędny policjant staje się nagle powiązaniem dla dwóch światów, w których nie może egzystować jednocześnie – minionego, upadłego, skończonego, z nim, Boże, z Sherlockiem, i teraźniejszego, którego tak szczerze nienawidzi. Nagle oba stają się prawdziwe, nagle uświadamia sobie, że był tamtym człowiekiem. Że był kapitanem Watsonem, że był doktorem Watsonem, że był Johnem. Że jest nikim.
Kapitanie.
Doktorze.
Żegnaj, John…
― Chyba jednak musimy porozmawiać ― wydusza ― panie sierżancie.
