Joseph i Clarissa to właściwie jedyny powód, dla którego oglądam "Pamiętniki Księżniczki". Taka więc miniaturka, ukazująca trochę więcej wnętrza nieustraszonego szefa ochrony Jej Wysokości Królowej Clarissy.
Z dedykacją dla Kwik, która to jest jedyną znaną mi fanką tegoż paringu ;)
Jeden krok. Średnio licząc odległość, w jakiej znajdowałem się od niej przez 30 lat służby na dworze królewskim. Tak śmiesznie mało, tak tragicznie daleko.
Zawsze krok za nią. Oczywiście, technicznie rzecz ujmując, nie zawsze tak dokładnie „jeden za". Czasem krok przed nią, kiedy prowadziłem ją przez tłum dziennikarzy, osłaniając ramieniem, lecz nigdy nie dotykając jej pleców. Nawet szef ochrony nie klepie królowej po plecach…
Czasem tuż obok, spacerując z nią po ogrodzie, idąc tak blisko, że czułem na ramieniu delikatny dotyk jej ramienia, choć wiedziałem, że było to tylko złudzenie, ponieważ nigdy nie ośmieliłbym się zrealizować tego rozpaczliwego pragnienia czucia jej przy sobie w sposób fizyczny, namacalny.
Zwykle jednak krok za nią, czy to w pałacu, czy w ogrodzie, czy gdzieś wśród ludzi. Kiedy spacerowała, rozmyślała, szła dokądś, coś robiła. Krok za nią w błysku fleszy, pośród wiwatującego na jej cześć tłumu, masy gapiów, gwiżdżących chuliganów, śmiejących się dzieci… Krok za nią, gdy stała nad grobem swego męża, kiedy pochylała się nad zmasakrowanym ciałem jej syna, krok za nią zawsze i wszędzie.
Tak, zdarzały nam się chwile bliskości takiej prawdziwej, kiedy była tylko ona i ja, z nią – trzymając ją w ramionach, gdy tańczyliśmy, przytulając ją i pocieszając po stracie osób, które kochała, pozwalając płakać jej, z twarzą wtuloną w moją koszulę. Jednak te wszystkie momenty były ulotne, a ja zawsze i tak miałem świadomość tego, gdzie jest moje miejsce. Krok za nią, na straży jej bezpieczeństwa, spokojnego snu, komfortowego życia.
W dniu naszego ślubu, kiedy przyrzekła mi miłość do śmierci, przed biskupem i całym kościołem gości, pierwszy raz stałem przy niej, z nią, razem tak naprawdę. Trzymając w dłoni jej dłoń, patrząc na ludzi przede mną, nie mogłem opanować drżenia. Ja, szef ochrony, który nigdy nikogo się nie bał, nigdy nie stracił zimnej krwi i zawsze wiedział co robić – cały się trząsłem.
Próbując uśmiechać się równie naturalnie jak ona, dygotałem na całym ciele, czując jak umieram ze szczęścia. Pewnie gdyby nie szok, nie nieprawdopodobny wyrzut adrenaliny, rozpłakałbym się. Ale nawet tego nie dałem rady. Po prostu stałem obok niej jak wmurowany w posadzkę, tak bezbrzeżnie szczęśliwy, że aż bolało. Czysta, niczym niezmącona radość była tak intensywna, że sprawiała mi ból, ale najwspanialszy na świecie.
- Małżonek królowej nigdy się nie trzęsie… - szepnęła mi do ucha swoim strofującym głosem, ale jej dłoń zacisnęła się mocniej na mojej. Spojrzałem na nią, promieniejącą szczęściem, uśmiechającą się do mnie zupełnie swobodnie, choć w jej spojrzeniu było coś więcej, niż zwykła sympatia, z którą na mnie zwykle patrzyła. Po moich plecach przeszedł dreszcz, gdyż moja królowa… moja żona… patrzyła na mnie z miłością. Chciałem paść jej do nóg, objąć je i po prosu tak trwać, jednak znów usłyszałem jej głos:
- Chodź ze mną, najdroższy.
I poszliśmy główną nawą. Razem.
