Zaczęłam pisać to stosunkowo niedawno i najpierw szło mi bardzo łatwo, a potem opowiadanie zdechło na kilka dni, następnie obejrzałam po raz trzeci film "Thor: Mroczny świat", przy okazji podlewając się kilkoma drinkami i w stanie niezaprzeczalnego upojenia alkoholowego poczęłam znów pisać to gunwo. Uhh, nie wiem, co żem sobie myślała, jak to pisałam, ale wiedzcie, drodzy czytelnicy, że natchnienie przyszło do mnie po wielogodzinnym słuchaniu Reginy Spektor - w szczególności piosenek "How" i "Samson" (polecam bardzo mocno-gorąco-jak-tyłek-Levi'ego), a potem historia przyszła do mnie we śnie ;-;. Miało być "rejted EM", ale nie wiem jak to wyjdzie, bom jeszcze nie skończyła. Przewidziane jest około pięciu epizodów, może mniej, bo najpierw miał być to one-shot, ale wyszło mi zdecydowanie za długi wstęp itepe. Fabuła wlecze się jak pegaz z pourywanymi skrzydłami, ale niech Was to nie zrazi! Na razie pierwszy epek, pełniący również funkcję teasera, bo jest króciutki. Dalszy ciąg już mam, jednak nie do końca. Jutro wsadzę kolejny epek, a teraz już nie zanudzam i zapraszam do czytania.
Za głośno w starym zaułku,
pianista smaga ciszę,
po sercach, o przyjaciółko
biją nas białe klawisze.
Loki nie był zwyczajnym bogiem. W niczym nie przypominał swojego przybranego ojca Odyna, sprawiedliwego staruszka o surowym wyrazie twarzy, odzianego w złotą zbroję i roztaczającego wokół siebie aurę potęgi. Nie był wcale podobny do brata, gromowładnego Thora, majestatycznego wojownika, wielkiego, przystojnego, dobrotliwego. Obu mężczyzn nienawidził i zazdrościł im. Oni byli światłem, podczas gdy on, pozostawał cieniem za ich plecami. Loki nie był zwyczajnym bogiem. Był patronem kłamstwa i chaosu, mistrzem iluzji, wyniosłym potomkiem lodowych olbrzymów, którego Odyn i jego małżonka Frigga wzięli pod swój dach i wychowali prawie jak syna. Loki dorastał w wielkim pałacu, w królewskiej rodzinie, w pięknym świecie, jakim jest Asgard, lecz to nie był jego dom. Mężczyzna od najmłodszych lat czuł się tam obcy, wykluczany, nieszczęśliwy.
Teraz zaś, Loki był na szczycie.
Zstąpił na Ziemię, by zacząć tworzyć armię ludzi przemienionych w bezwolne sługi. Używał do tego różdżki wykorzystującej starożytną magię zmieniającą umysły, niszcząc tym samym wszystko, co jego brat, Thor, znał i kochał, bowiem Ziemia, zwana przez Asgardczyków Midgardem była umiłowaną planetą Gromowładnego, na której spędzał wiele czasu.
Gdy bóg kłamstwa stał na dachu jednego z wielu wysokich budynków, obserwując, jak upalny dotąd midgardzki dzień kończy się z wolna, czuł, że może wszystko. Ten dziwny świat wydawał się być idealny, aby zdobyć nad nim władzę. Ludzie byli słabi, wszystko, co umieli opierało się na skomplikowanych urządzeniach. Ani śladu magii, ani śladu wiary. Zapomnieli już o bogach, dlatego Loki był dla nich brutalnym przypomnieniem, jak malutkimi i żałosnymi są istotami. Stworzonymi do życia na kolanach.
Niebo ciemniało, powoli zaczynały się na nim pojawiać słabo widoczne, bledziutkie gwiazdy. Wielkie miasta miały to do siebie, że zatopione w światłach, w swej pysze, odcinały się od Wszechświata, a ludzie nie patrzyli w niebo, bo i tak nie mogli dostrzec gwiazd. Ludzie myśleli, że Ziemia jest wszystkim, a poza nią nie ma już nic wartego uwagi.
Na wąskiej, bladej twarzy Lokiego pojawił się lodowaty uśmiech. Zawsze miał ochotę się śmiać, gdy myślał o tym, jak głupi są mieszkańcy Midgardu.
Loki odwiedził już większość największych miast Europy, głównie stolic, przemieniając ludzi, budząc szacunek i strach, rozprzestrzeniający się szybko i skutecznie, tak, jak bóg chaosu się spodziewał. Teraz, czując się silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, patrzył z góry na ulice Nowego Jorku, miasta zatrutego, okaleczonego, a jednak wciąż rozrastającego się, tętniącego życiem, miasta, które nigdy nie zasypia i którego kanałami płynie grzech.
Bóg kłamstwa wziął głęboki oddech, napawając się okropnym, zanieczyszczonym powietrzem. Dla niego, pachniało zwycięstwem.
Uznawszy, że już wystarczy, obrócił się na pięcie i skierował się z powrotem ku drzwiom, które go tu przywiodły. Wszedł do rozklekotanej windy, wdusił odpowiedni przycisk końcem swej różdżki, na szczycie której tkwił błękitny kryształ, niezmiennie świecący przyduszonym blaskiem, po czym zjechał na dół, szybem przywracającym go światu, a kiedy już znalazł się na zewnątrz, postanowił rozejrzeć się po mieście, które już w zasadzie należało do niego. Nie bał się niczego, szedł sam, napawając się widokiem brudnych, zaludnionych, a jednak skrzących się tysiącami świateł ulic. Midgard był dziwną planetą, brzydkim, zanieczyszczonym światem, który posiadał jednakże swój urok. Idealna kwatera dla boga kłamstwa i chaosu, złożona z świateł, cieni, wielkich machin i mgły.
Loki postanowił zacząć podporządkowywać sobie Nowy Jork. Nie zastanawiając się, wszedł do jednego z budynków, nad którego drzwiami wisiał skrzący się napis, szyld baru. Wnętrze było ciemne, pachniało dymem papierosowym i alkoholem. Przy ciasno ustawionych stolikach siedzieli Midgardczycy, sącząc bursztynowy płyn z szklanek, który rzucał świetlne refleksy na surowych, brązowych ścianach. Twarze wszystkich były skierowane ku podwyższeniu, na którym stał wielki, czarny instrument. Fortepian. Przy mikrofonie stała midgardzka kobieta odziana w długą, srebrną suknię, która sprawiała wrażenie, jakby była utkana z światła księżyca. Ciasno przylegała do jej ciała, które miarowo poruszało się w rytm muzyki wygrywanej na klawiaturze fortepianu przez jakiegoś człowieka.
Loki już miał podejść do podwyższenia, odepchnąć tą midgardzką sukę i wygłosić przemowę, podczas której przemieniłby wszystkich klientów baru, tym samym zaczynając przejmować władzę nad tym dziwnym miastem, gdy kobieta zaczęła śpiewać. Bóg kłamstwa zmarszczył brwi i zaczął się jej przyglądać.
W miarę, jak jej głos rozchodził się po pomieszczeniu, jakieś dziwne fale energii płynęły wraz z nim. Delikatne włoski na przedramionach boga chaosu stanęły dęba. Nie mógł oderwać oczu od śpiewającej kobiety. Piosenka nie była szczególna. Historia nieszczęśliwej miłości, typowa dla Midgardczyków. Wysoki, czysty głos, momentami słodki, wypełnił uszy Lokiego, idealnie zgrywając się z dźwiękami fortepianu. Mężczyzna przestał myśleć, obserwując dziwną kobietę, której suknia, pokryta cekinami, odbijała bursztynowe światło, tworząc fantazyjne, wirujące wzory na jej smukłych dłoniach zaciśniętych na mikrofonie.
Ziemianka w swej kreacji wyglądała jak rzeźba z lodu. Jej niesamowicie długie włosy, najjaśniejsze, jakie kiedykolwiek widział Loki, spływały po bladych ramionach, biała skóra na dekolcie nie różniła się prawie kolorem od sukni, więc kobieta wyglądała, jakby stała tam naga, obsypana księżycowym pyłem, skąpana w świetle gwiazd. Loki uświadomił sobie, że to nie może być mieszkanka Midgardu. Impulsy przepływające po sali, skapujące ze słów wyśpiewywanych przez kobietę, były magią. Asgardczyk zastanawiał się, dlaczego nie zauważył tego od razu. Wykorzystując kilkusekundową przerwę w jej śpiewie, rozejrzał się szybko po sali. Wszyscy wpatrywali się w piosenkarkę jak w obrazek, z oczu Ziemianki po lewej płynęły łzy. Jej dłonie, ściskające szklankę z alkoholem, drżały.
Kobieta wznowiła swą pieśń, jej wysoki, przenikliwy głos wznosił się do nieba. Magnetyczna moc tego śpiewu zmusiła Lokiego do ponownego utkwienia w niej swego wzroku.
Wszystkie emocje i myśli odpłynęły, pozostała tylko ta kobieta, jej włosy, które wydawały się bladozłote w bursztynowym świetle baru, nieruchome oczy, czerwone usta i drobinki brokatu na jej dekolcie, ginące między piersiami. Loki powoli zapadał w trans. Niemalże czuł lepkie opary dekoncentrującej magii, które go otaczały, wydostające się z każdego słowa pieśni przepełnionej smutkiem i słodyczą. Bóg kłamstwa zacisnął zęby i siłą woli odepchnął od siebie natrętną energię. Czar okazał się być łatwy do złamania, po ułamku sekundy, czarnowłosy Asgardczyk mógł już swobodnie myśleć i rozglądać się po sali. Zauważył, że wszyscy obecni Ziemianie znaleźli się pod wpływem magii. Wpatrywali się pustym wzrokiem w śpiewającą kobietę, nie mrugając. Z każdej pary oczu płynęły mniej lub bardziej obfite strumienie łez. Loki zastanawiał się, kim jest ta wiedźma i po co to robi. Skryty w cieniu, skupiał się na coraz wyższym stężeniu magii kłębiącej się w pomieszczeniu, podczas gdy pieśń dobiegła do kulminacyjnego momentu. Palce mężczyzny grającego na fortepianie tańczyły gorączkowo po klawiszach, a śpiew kobiety na kilka sekund przerodził się w jeden ciągły, melodyjny krzyk. Przymknęła oczy, a na jej dłoniach ściśniętych w blade piąstki uwidoczniły się ścięgna. Cisza, która potem zapadła, wydawała się głośniejsza niż wszystkie dźwięki, krótka, jak trzaśnięcie bicza. Następnie pianista zagrał kilka ostatnich nut, a śpiewaczka zawtórowała mu, nucąc do mikrofonu.
Pieśń się zakończyła, a tym samym, zakończył się czar nieznajomej kobiety. Magia runęła w dół i rozprysła się, wyzwalając leciutkie wyładowania elektryczne. Lokiego przeszły ciarki, mrowiło go całe ciało i był pewien, że takie samo uczucie ma każda z obecnych w barze osób. Rozległy się brawa, piosenkarka ukłoniła się i zeszła ze sceny. Loki zmarszczył brwi. Ta kobieta go zaintrygowała. Chciał się dowiedzieć, kim ona jest i czy stanowi dla niego jakieś zagrożenie. Stało się dla niego jasne, że nie pochodzi ona z Midgardu i zastanawiał się, co ją tutaj sprowadziło. Poza wprawieniem w trans niczego nie spodziewających się ludzi, nie zrobiła nic, lecz bóg kłamstw nie był pewien, czy nie jest to część jakiegoś dalekosiężnego planu. Był zdezorientowany i sfrustrowany, nie lubił stanu niewiedzy. Zarzuciwszy swe plany o przemienieniu klientów w swe sługi, postanowił wpierw dowiedzieć się więcej o nieznajomej. Poprawił klapy marynarki, podniósł dumnie głowę i niespiesznie udał się w stronę baru.
Za wszelkie błędy, powtórzenia, pokurwienie życiowe i trwałe ubytki w mózgu - przepraszam. Wiersz na początku to fragment "Mazurku Chopina" Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Jakoś tak mi pasował do tego opowiadania, a w dodatku to jeden z moich ulubionych wierszy. Mam nadzieję, że się podobało i zapraszam do pisania recenzji w tym takim ślicznym, prostokątnym polu tekstowym poniżej XD
