Dla Stokrot. W oczekiwaniu na więcej bajek
WISTERIA I LAZUR
— W tych okolicznościach nie można pozwolić, aby Ayasegawa Yumichika dłużej hańbił dobre imię naszego oddziału. Domagamy się, aby natychmiast usunąć tę zakałę z naszych szeregów!
Cisza.
Dzyń, dzyń, dzyń.
Kapitan Oddziału jedenastego oderwał się od ściany, o którą opierał swoje ponaddwametry pokaleczonego ciała. Najeżone końcówki włosów zwisały w dół, znużone własnym ciężarem — tylko niektóre z dzwoneczków przetrwały przeprawę z Hueco Mundo i słabym podzwanianiem próbowały bez powodzenia ożywić charakterystyczną dla właściciela aurę maniackiego wigoru.
Cisza.
Zaraki Kenpachi z nisko opuszczonym czołem strzepywał z ramion mętnobiały piach, pozostały po misji. Oszczędne, powolne smagnięcia pojedynczym palcem, cichuteńki szelest piasku, osypującego się na podłogę. Ściana za plecami mocarnego kapitana dyskretnie wtapiała się w swój własny cień — białawe smugi pyłu na podłodze sprawiały wrażenie, jakby to mur pocił się płatami tynku ze strachu przed Kenpachim.
Ale — nie.
Ściana trwała niewzruszenie, nawet, kiedy sponiewierany Zaraki znów oparł się barkiem o mur, z trudem utrzymując otwarte oczy. Grupka nowozaciągniętych żołnierzy Oddziału Jedenastego również ani drgnęła, twardo obstając przy swoich argumentach, żądaniach i opiniach. Nienaganna postawa, nienaganne bezkantowe gładzizny mundurów, nienaganny kąt między rękojeścią zanpakutou a łokciem. Żarliwe, entuzjastyczne spojrzenia, szczere i otwarte pod półsennym, badawczym wzrokiem dowódcy.
A to ciekawe.
Kapitan uniósł dwa zimne palce i przyłożył je sobie do czoła. Naprawdę nienawidził takich sytuacji. Po tygodniach przymusowego pobytu w tej zapyziałej dziurze Aizena Kenpachi mógłby przysiąc, że wszystko jest lepsze od uganiania się po wymarłej pustyni, kiedy lekkomyślnie wyeliminował już z ekosystemu wszystkie interesujące formy życia. Oczywiście, zawsze była jeszcze Unohana Retsu, ale uganianie się po pustyni za kapitan Oddziału Czwartego oznaczało puszczenie samopas porucznika Kusajishi.
Jak dzisiaj rano.
Kenpachi opuścił głowę jeszcze niżej i pomasował czoło. Płomienne spojrzenia, wyglansowane pasy i usztywnione ramiona nowych żołnierzy tylko raziły go w oczy, wywołując irytację i coraz większe znużenie. Po przeprawie z Hueco Mundo do Soul Society nawet niezmordowany kapitan Oddziału Jedenastego miał chyba prawo być odrobinę — zużyty? Potrzebował kąpieli, najlepiej w sake. Potrzebował obstalować nowe dzwonki u oddziałowego krawca, i skopać mu ten wypięty tyłek za zaniedbanie zapasów podczas nieobecności dowódcy. Potrzebował Yachiru. A czego na pewno nie potrzebował — to takiej popieprzonej awantury i zgrzytającej w zębach petycji od nieopierzonych smarkaczy, którzy do Gotei trafili tylko z uwagi na wojenne zdziesiątkowanie liczebności oddziałów. Skargi i całe zwoje osobistych wynurzeń, czy w Akademii naprawdę nie słyszeli, że Zaraki Kenpachi makulaturę toleruje jedynie jako podkład dla kredek Yachiru—san?! Brednie i gadulstwo, nie prościej byłoby wyjaśnić sobie nieporozumienia jednym czy dwoma miażdżącymi argumentami z prawego wykopu? Szlag. Oddział Jedenasty naprawdę mógłby skorzystać na dostawie świeżego mięsa menosowego. A kapitan chętnie skorzystałby ze świeżych sparring—partnerów, bo po tym wywczasie niewątpliwie groziło mu zesztywnienie mięśni. Ale nie! Przyszli, nadęli się i zepsuli wszelkie swoje szanse, zanim nawet pierwszy raz zobaczyli na oczy swojego kapitana. Zresztą, pierwszy raz widzieli również swojego piątego oficera, którego właśnie zgodnie oskarżyli o łamanie regulaminu jednostki, czynności niegodne żołnierza Oddziału Jedenastego, hańbiące praktyki i ogólną degenerację przy użyciu zanpakutou.
Cisza.
Kenpachi podniósł głowę. Reiatsu trzymał wygaszone niemal do zera, oczy przymknięte, ręka z dala od broni, łagodnie pochylone ramiona. Zęby starannie przysłonięte, resztki skórzanej opaski w miarę możliwości naciągnięte na prawą powiekę. Wcielona poczciwość.
Aiiik.
Pięciu z siedmiu nowicjuszy zupełnie bez powodu wzdrygnęło się nerwowo i zaczęło rozglądać dookoła, dygocąc leciusieńko. Dwóch z siedmiu odruchowo odskoczyło o krok do tyłu, po czym, uświadamiając sobie zupełny brak przyczyn do paniki, próbowało wrócić na pozycję. Zmiękłe i roztrzęsione — zupełnie bez powodu — nogi skutecznie uniemożliwiły im sensowne poruszenia. Zdezorientowana grupka zbiła się w spłoszone leciutko stadko, próbując bez powodzenia wyczuć zagrożenie.
Nie nadadzą się nawet na jeden porządny trening.
Kenpachi wyprostował się odrobineczkę bardziej, kątem oka notując zwiększony popłoch u młodych shinigami, i starannie spychając spostrzeżenie na margines znużonych myśli. Surowe spojrzenie skoncentrowało się na głównej atrakcji wieczoru. Po prostu pięknie.
A raczej — o dziwo — wyjątkowo niepięknie.
Ayasegawa Yumichika wrócił na krótko z pierwszych linii frontu w Karakurze tunelem równoległym do tego, którym pierwsza grupa kapitanów opuszczała Hueco Mundo. Zdążył zaledwie prowizorycznie poprawić sobie pióra, przywitać kapitana i beztrosko skomentować jego wyrzekania na „tego nieznośnego bachora, który oczywiście musiał adoptować jakąś sierotę w Hueco Mundo, arrankarza mać, i zamiast wracać grzecznie z Ken—chanem do domu i pilnować, żeby się nie zgubili po drodze, arrankarza mać, Yachiru przyczepiła się od rana do Bya—kuna i przekonuje go, żeby w swoim ogrodzie zrobił mały domek dla kochanego, malutkiego Wonderweissa, bo ma tyle miejsca, a kochany, malutki arrankarza mać Wonderweiss jest taki nieszczęśliwy bez Dredo—chana, że po prostu nie można go tak zostawić samego". Jako sumienny piąty oficer Yumichika użalił się nad losem kapitana, osamotnionego przez panią porucznik w podróży, zwalił na kapitański fotel w biurze dźwiganego na ramieniu Ikkaku i zaproponował stosowną ilość sake na czas oczekiwania na powrót drugiej tury wycieczkowiczów z Hueco Mundo — w tym Yachiru. Po czym, oczywiście, do tego samego biura wpakowała się grupka poborowych — i tu nastąpił koniec.
Koniec wszystkiego.
Oczywiście, Yumichika spodziewał się tego. Kiedyś. Cóż, po prostu wiedział, że to nastąpi. Kiedyś. Nawet Aizen nie mógłby bez końca ukrywać prawdziwej natury swojego zanpakutou przed resztą Seireitei — a cóż dopiero Yumichika, zobowiązany przecież wobec swoich licznych i wypróbowanych przyjaciół do minimum chociażby szczerości, zaufania, uczciwości? Prędzej czy później wszyscy musieli się dowiedzieć. Kiedyś.
Cisza.
W biurze kapitana Zarakiego nigdy, rzecz jasna nie było zupełnie cicho. Zwykły dzień oznaczał zwykłe odgłosy masakry i rzeźni z placu treningowego, z jadalni, z sypialni, z korytarzy, z dziedzińca, z łazienek, z komórek, zewsząd. Również rozradowany głosik Yachiru, wzbogacony okazjonalnie mlaskaniem lub wrzaskami wybranego na dany dzień ulubieńca. Również pokrzykiwanie samego kapitana, odgłosy łupnięć potężnej pięści w ściany, słupy, ostrza mieczy i głowy shinigami. Oraz, oczywiście, niezmordowane dzyń — dzyń — dzyń. W tle niósłby się na pewno opętańczy śmiech Ikkaku, wycie dowolnej ilości jego sparring—partnerów, trzask ich dowolnych kończyn i nadąsany, ociekający starannie pielęgnowaną egzaltacją tenor samego Yumichiki.
Oraz jakże wymowny zgrzyt pięcioramiennego Fuji Kujaku.
Fuji Kujaku.
Ruri—ro Kujaku.
Dziś w biurze także nie było cicho. Niosło się coraz bardziej nerwowe i jękliwe poszeptywanie tych wbitych w dorosłe mundury dzieciaków, którzy, od pierwszego dnia przydziału do jednostki, umyślili sobie oczyścić jej szeregi ze wszelkiego śmiecia. Ze wszystkiego, co odstaje od niepisanych reguł Oddziału Jedenastego. Kilka pojedynczych dzwoneczków na włosach kapitana szemrało jakby pocieszająco, jednak bez większego przekonania.
Ikkaku milczał.
Stał w najodleglejszym kącie pokoju, z czołem opartym o róg ściany, odwrócony do wszystkich plecami. Od kiedy żołnierze wypowiedzieli oskarżenie, któremu Ayasegawa Yumichika nawet nie spróbował zaprzeczyć, Trzeci Oficer Madarame nie wydał z siebie najlżejszego nawet dźwięku.
Nawet go nie sklął.
Yumichika wiedział, co się kiedyś stanie z jego pięknym, szczęśliwym życiem. Bolesna, wstydliwa tajemnica pawiego zanpakutou musiała kiedyś wyjść na jaw i stanąć kością w gardle jego najbliższym — gdyby mogło się to stać bezboleśnie, po co niby utrzymywałby przez całe życie ten cholerny, upierdliwy sekret?! Wyobrażał sobie przez całe lata, przez dnie i noce, po każdej walce i omalże—nie—wpadce, jak to będzie, co się stanie, kto co powie. Co powie Ikkaku i ile kości Yumichika zdoła potem zachować w całości. Czy pozwolą mu zatrzymać pomarańczowe naramienniki, kiedy już go wykopią w ten kurz i gruz za bramą Oddziału Jedenastego, jak to się powinno robić z każdym szermierzem kidou, niewątpliwie tchórzliwym, słabym i pozbawionym wszelkiej namiastki jaj. Ba, w lepsze dni Ayasegawa Yumichika potrafił nawet uwierzyć, że Ikkaku nie będzie się tak znowu strasznie, przeokropnie gniewał, bo przecież to nic takiego wielkiego. Tak, Ikkaku na pewno nie będzie zły.
Zabije Yumichikę całkiem bez złości.
Teraz też nie wyglądał na rozgniewanego. Ani w tym widocznym spod drzwi skrawku łysiny, pokancerowanej pazurami Espady, ani w posiniaczonych ramionach nie było widać żadnej specjalnej furii. Ani tej nie—specjalnej, tej zwykłej, codziennej, nieodłącznie związanej z ikkakowym — byciem Ikkaku. Szeroko otwarte, ciemnofioletowe oczy Yumichiki nawet już nie rejestrowały podrygiwań szeregowców ani zmarszczonych brwi kapitana — bez mrugania, bez łez i bez nadziei wpatrywały się w zarys pleców Madarame Ikkaku. Trzeci oficer jakby jeszcze bardziej wtopił się w cień — głowę opuścił nisko, ramionami objął się w pasie.
Dygotał.
Potężne, niezmożone, niepokonane ramiona Ikkaku dygotały gwałtownie.
Koniec wszystkiego.
Ayasegawa Yumichika nigdy, przenigdy nie wyobrażał sobie, że to będzie — właśnie tak.
Kapitan Zaraki Kenpachi westchnął ciężko — westchnienie gdzieś w połowie przeszło w pomuruk, rezonujący w powietrzu ukłuciami niewypowiedzianej groźby.
Jeden z nowicjuszy pisnął. Głośno. Nawet na pół treningu nie wystarczą.
Ayasegawa stał jak upstrzone piórkami cielę i wgapiał się w zadek Madarame. Albo w nerki, w każdym razie niewiele wyżej. Zdaniem Zarakiego, większość części ciała jego podwładnych mogła służyć tylko za cel kopniaków, jednak, jako dobroduszny dowódca, pozwalał owym podwładnym na luksus posiadania własnego zdania i obdarzania się nawzajem dowolnymi — prócz kopniaków — rodzajami pieszczot. Ale może niekoniecznie w takim momencie?
— Ayasegawa!
Cisza.
— Słyszałeś ten bełkot. Co ty na to?
Cisza.
— Przyznaję się.
Cisza.
Kenpachi przybliżył się o krok.
— Ach, tak?
